wtorek, 29 czerwca 2021

Katarzyna Boni, Wojciech Tochman "Kontener"



Jakby to strasznie nie brzmiało - rzeczywistość jednego z największych obozów dla uchodźców z Syrii znajdującego się w Jordanii przestaje już kompletnie poruszać. Autorzy nie pozostawiają złudzeń - świat zmęczył się tym tematem. Nie chcemy już nic widzieć, słyszeć, nie chcemy liczyć zabitych, zaginionych, zamkniętych w obozach, pozbawionych dostępu do normalnego życia: godnych warunków snu i wypoczynku, wody i żywności, możliwości nauki i pracy. Może jeszcze drżymy na myśl, że co dziesiąty uchodźca to dziecko. Ale czy na pewno? 

Planując wakacje i zakup nowego samochodu, nie myślimy raczej o tych, którym zawalił się świat elementarnych wartości, w którym było miejsce na czułość, miłość, opiekę nad słabszymi. Którzy zostają pozbawienie tożsamości, rodziny, trwałości i przyszłości. Straszliwe poczucie wyobcowania i tymczasowości to codzienność, która być może nie opuści tych ludzi do końca życia.

W obliczu poczynań polskiego rządu wobec uchodźców z Afganistanu ta książka nabiera nowego, gorzkiego wyrazu...



niedziela, 27 czerwca 2021

Kwame Anthony Appiah "Kosmopolityzm. Etyka w świecie obcych"

 

Przenikliwa, mądra i bardzo wyważona rozprawa na temat tego, jak oswoić obcość, różnorodność i jak traktować własną tożsamość, nie krzywdząc innych. Nie sposób wskazać książki, która o podobnych problemach traktowałaby z większym wyczuciem - również czasu.



czwartek, 24 czerwca 2021

Herbert George Wells "Wojna światów"


Długo zwlekałam z recenzją tej książki, bo to trochę szaleństwo, żeby 120 lat po pierwszej publikacji i uznaniu dzieła za wiekopomne, nagle opiniować je tak, jakby jeszcze nie miało swojego gwarantowanego miejsca w światowym kanonie lektur. Ale z drugiej strony kanonów jest mnóstwo, ale ich trwałość bywa różna. Podobnie, jak różnie znoszą upływ czasu dzieła, swego czasu zaliczone do klasyki. Jak pisał Lem w fantastycznym posłowiu do tej Wojny światów:

"[Jest to] jedna z nielicznych powieści, które wykraczając poza fantastyczność swych założeń, weszły do skarbca literatury światowej"

Wojna światów na tym tle jest czymś niebywałym: nic nie straciła ze swej świeżości, aktualności i mądrej wymowy. Jej wyjątkowość polega także i na tym, że literatura fantastyczna szybko i chętnie bywa wrzucana do worka z napisem "klasa B", choć ich wymowa filozoficzna jest często niedościgniona - i to właśnie dlatego, że fantastyczne postaci, zdarzenia i rozwój wypadków pozwalają uchwycić to, co nierealne, abstrakcyjne, niematerialne, ale w swojej istocie najważniejsze i konstytuujące.

Schemat fabuły może wydawać się szokująco niepoważny - mamy wszak do czynienia z XIX-wieczną powieścią o inwazji z Marsa! Kilkadziesiąt lat przed pierwszym lotem człowieka w kosmos, nie mówiąc już o lądowaniu na Księżycu, Wells maluje oszałamiającą panoramę starcia z kosmicznymi najeźdźcami. Nawet teraz, kiedy to piszę, mam wrażenie, że opisuję jakąś ramotę, która - zweryfikowana przez czas, ludzką wiedzę i doświadczenie - nie może być w najmniejszym stopniu traktowana poważnie z perspektywy XXI w. Ten sam temat - przemielony w setkach powieści i przerobiony tysiące razy w filmie - powinien przecież wywołać co najwyżej szerokie ziewnięcie.

Na razie poprzestańmy na tym najpłytszym poziomie Wojny światów: Wells pozostaje wszak jednym z pierwszych, najbardziej inspirujących pisarzy nurtu fantastyki, a motywy kroczących maszyn, wężowych splotów i macek, przewijają się do dzisiaj w kinowych projekcjach (przypomnijmy choćby Hana Solo z uniwersum Gwiezdnych Wojen albo bestie z filmu Monsters). Mamy tu zalążki post-apo, survival horroru, turpistycznej powieści drogi i zarazem gnostycznej tragedii (Cormac McCarthy!), motyw inwazji, a nawet korzenie Metro 2033. Nasze lęki przed Innym przybrały postać wielokrotnie potem eksploatowaną w fantastyce: lęku przed życiem, które być może powstało we Wszechświecie i okaże się równie okrutne jak nasz gatunek. Znowu wypada przywołać Lema: 

"Tysiące autorów atakowało po Wellsie temat, którego był on pierwoodkrywcą – starcia ludzkości z pozaziemską inteligencją"

Uniwersalność powieści Wellsa nie wywodzi się jednak z wyobraźni fantastycznej autora, lecz właśnie z tego, co ponadczasowe i ludzkie, a ukryte po fasadą futurystycznych wizji. Tu wchodzimy na nieco wyższy poziom interpretacji - czytamy Wojnę światów, jako powieść alegoryczną, dostrzegając w Marsjanach widmo (przyszłości?) człowieka.

Czy aby przyszłości? XIX-wieczna mentalność i zapowiedź wojny prowadzonej maszynami na skalę przemysłową to wizja, która tylko pozornie wybiegała w przyszłość z perspektywy współczesnych Wellsowi. Po raz pierwszy z całą mocą uświadomiłam to sobie po lekturze książki Wytępić całe to bydło Svena Lindqvista. Szwed zwraca w niej uwagę na wymowę kilku powieści Wellsa (także Wyspa doktora Moreau i Wehikuł czasu), w których zorganizowana przemoc, czasem aż do aktów ludobójstwa, okazuje się nie tyle wizją, co reminiscencją: konkwista, rabunkowa gospodarka prowadzona w podbitych koloniach, masowe wycinanie lub zniewolenie tubylców, w najlepszym razie traktowanie ich jak problemu, który trzeba usunąć na drodze do cennych zasobów - to przecież wątki, które z perspektywy obywatela Imperium Brytyjskiego nie były nowością. W tym ujęciu powieść Wellsa jest straszliwym oskarżeniem i bolesnym spojrzeniem w lustro. Ludzie w panice usiłujący obronić się przed Marsjanami, to przecież mieszkańcy małych brytyjskich wiosek i miasteczek, nieudolnie próbujący blokować drogi. Obserwowani z boku okazują się równie żałośni jak rdzenne ludy budujące palisady i szykujące włócznie do walki z Europejskim najeźdźcą dysponującym działami i bronią palną.

Oczywiste jest także, że wymowa Wojny światów nabrała nowej głębi po doświadczeniach I i II wojny światowej, masowych mordach z wykorzystaniem gazów bojowych, czołgów, bomb i obozów koncentracyjnych. Obie wojny sprawdziły – wśród okoliczności wcześniej niemożliwych do przewidzenia – historiozoficzną wymowę Wojny światów. Nawet na poziomie czysto opisowym szokujące jest, jak poszczególne sceny tej powieści pasują do obrazów znanych z obu wojen. Ale ukryty za tym horrorem obraz ludzkiej bestii nie jest wynalazkiem XX-wiecznym. Autor zręcznie zmienia naszą optykę: tym razem to my, mieszkańcy Ziemi, a zarazem uprzywilejowani mieszkańcy pierwszego świata, stajemy się zwierzyną łowną. To nas trzeba usunąć, wyniszczyć, przetworzyć na zasoby, w najlepszym razie zniewolić jako siłę roboczą niezbędną najeźdźcom. To swoisty fenomen - potraktowanie ludzkości jako niższej rasy, gatunku któremu się nic od jego zwycięzców nie należy.

Znamienna jest wypowiedź artylerzysty, który brutalnie wskazuje, że pod władzą Marsjan przyjdzie nam określić, do której grupy podbitych możemy aspirować: czy tych, którzy staną się bydłem rzeźnym dla najeźdźców, czy może tych, którzy będą się im wysługiwać, za cenę zdrady swoich pobratymców. Niezwykle silnie w tym momencie nasuwa się obraz stworzony przez Kafkę w Kolonii karnej. Artylerzysta rozważa także szansę przetrwania tych, którzy potrafią kryć się i uciekać, jak dzikie zwierzęta. Żyć w stałym napięciu i niepewności:

"(...) skazani na nieustanne czuwanie i czajenie się, na ucieczkę i krycie się, bo panowanie człowieka i strach przed nim minęły bezpowrotnie."

Niesłychanie plastyczne sceny panicznej ucieczki ludzi przed Marsjanami przypominają obrazy Boscha, przypominają każdy najazd, przypominają eksodus znany każdej wojnie, ludobójstwu i rzezi. Ale poza fizycznym wyniszczeniem Ziemian, Wells maluje obraz dewastacji społeczeństw i wyniszczenia kultury, wraz z jej systemem wartości. Owe mechanizmy rozbicia kultury, które znamy z czasów wojny – zweryfikowały tysiące dzieł. Oddajmy znowu głos Lemowi:

"Wells – nie znając żadnej wojny – opisał jej niszczycielską moc, doktrynę ludobójstwa – obrazy chaosu, masowej ucieczki, rozpadu więzi społecznych, chyżości, z jaką cały bieg życia, cała obyczajowość tradycyjna, to wszystko co mamy za naturalne prawo człowieka, idzie w proch, jak w takim konaniu społecznym objawy nikczemnej podłości sąsiadują z równie bezgranicznym heroizmem, do jakich wreszcie skrajnych postaw prowadzi tak całkowita klęska – gdyż Wells potrafił dojrzeć intuicją do indywidualnych i zbiorowych interakcji wewnątrz kultury zdruzgotanej, a nie tylko do stanów społeczeństwa pokonanego w wojnie, mającej – przy całym swym okrucieństwie – jakieś tego okrucieństwa granice."
A zatem to właśnie z perspektywy zdarzeń wojennych albo tragicznych aktów ludobójstwa, w których celuje nasz własny gatunek - powieść Wellsa staje się mniej fantastyczna a za to bardziej uniwersalna.
 
Kolejnym poziomem powieści Wellsa jest jej wymowa egzystencjalna. Człowiek, jako jednostka okazuje się samotny, słaby i nieporadny, a nawet tam, gdzie zbiorowy wysiłek wydaje się jedyną szansa przetrwania - nie zawsze zdolny jest do współpracy i altruizmu. Jeżeli szansą przetrwania okazuje się los dzikiego zwierzęcia, to jak dzikie zwierzę gotowi jesteśmy uciekać, licząc na to, że inni okażą się wolniejsi i mniej zaradni. Najważniejsze struktury więzi - wspierane takimi wytworami kultury jak środki komunikacji - ulegają rozpadowi. Chaos spotęgowany jest brakiem dostępu do informacji. Telegraf i prasa w powieści Wellsa przestają istnieć. Awaria serwerów lub dostaw prądu z naszej perspektywy wywołałaby zapewne podobny efekt. Autor pokazuje jednak nie tyle chaos w obszarze koordynacji działań wojennych, co zmultiplikowaną samotność, na którą skazuje nas ów brak środków komunikacji. Obraz samotnego człowieka, który przedziera się całymi milami w nieznanym terenie, w ciemności, w oddaleniu od bliskich, wśród ruin, w cieniu kroczących maszyn, z całą mocą pokazuje, jak ważna jest nasza przynależność społeczna. Ile zyskała ludzkość na istnieniu norm regulujących wzajemne relacje i warunkujących przetrwanie jednostki.

Książka napisana właściwym dla epoki językiem, zdradzającym wyraźny wiktoriański charakter. Jest też - rzecz to jasna - pełna archaicznych pomysłów, jak chociażby fakt że obcy zostali na Ziemię wystrzeleni z Marsa, co przypomina nieco Lot na Księżyc Meliesa. Wiktoriańska, obliczona na efekt szoku i w swoim prostactwie dość tania i zbyteczna wydaje się krwiożerczość Marsjan (dosłownie wysysają ludzi z krwi). Ale - ponownie za Lemem - wypada podnieść:

"lakoniczną, suchą, rzeczową sprawność, z jaką Wells obserwuje krach porządku ludzkiego, ową koszmarną łatwość jego zniszczenia, to jak w gruncie rzeczy delikatne są osnowy naszego wielowiekowego dorobku i jak niewiele starannie wymierzonych ciosów trzeba, by go unicestwić"

Nie sposób zatem dziwić się efektom, jakie wywołało słynne słuchowisko amerykańskiej rozgłośni CBS, które 30 października 1938 roku wywołało panikę wśród mieszkańców New Jersey - słuchacze potraktowali je jako reportaż z inwazji Marsjan na Ziemię.  Zrealizowana w niespotykany dotąd sposób audycja opowiadała o rzekomej inwazji Marsjan na Ziemię (lądowanie Marsjan w Grover's Mill w stanie New Jersey). Autorzy spektaklu zadbali o szczegóły: w tle słychać było przerażone krzyki, ryk silników lotniczych i dźwięk strażackich syren. Realizm słuchowiska sprawił, że słuchacze padli ofiarą zbiorowej paniki wywołanej strachem przed atakiem istot pozaziemskich i spodziewaną zagładą ludzkości. Mieszkańcy okolicznych miast w popłochu opuszczali domy, a kilka osób zmarło na zawał serca.

Tym, którzy zechcą poprzestać na najprostszej, fantastycznej interpretacji Wojny światów i zechcą się fascynować trafnością przewidywań w obszarze rozwoju technologii - wypada polecić fenomenalne wydanie wydawnictwa Vesper. Zamieszczone tam ilustracje genialnego brazylijskiego twórcy Alvima Corrêi to po prostu dzieła sztuki. Warto dodać, że kiedy Corrêa przybył z Brazylii do Londynu specjalnie po to, by pokazać swoje rysunki Wellsowi, ten zachwycił się i zaproponował grafikowi zilustrowanie nadchodzącego belgijskiego wydania Wojny światów. Po śmierci Corrêi Wells miał podobno powiedzieć:

„Corrêa zrobił więcej dla mojej książki pędzlem, niż ja piórem”.

Przepiękne ilustracje Corrêi można obejrzeć m.in. tutaj.


Dla mnie jednak niezastąpione pozostaje stare wydanie Wydawnictwa Literackiego z 1974 roku w tłumaczeniu Henryka Józefowicza z genialnym posłowiem Stanisława Lema, który ciekawie proponuje zmianę kompozycji w opisie Marsjan tak, aby uczynić ich niesamowitymi poprzez ich nieodgadnioność i tajemniczość. Zamiast mordować, a nawet ujarzmiać cywilizacyjnie, mogliby jedynie bez emocji usuwać ludzi sobie z drogi, tak jak to czynili Amerykanie usuwając tubylców z atolu celem przeprowadzenia tam prób jądrowych: wysiedlali niczego nie pojmujących tubylców z ich odwiecznych terytoriów, niczego nie objaśniając, mając w pogardzie ich "niższą kulturę" i z góry założony brak zrozumienia dla nowożytnego systemu miar wartości. Czyż nie takiego podejścia należałoby się spodziewać ze strony przerażającej "wyższej" cywilizacji? 


 

środa, 23 czerwca 2021

Norman Lewis "Głosy starego morza"

Ta książka leczy z wielu przypadłości. Na przykład z naiwnego przekonania, że w Hiszpanii - lub jakimkolwiek innym skrajnie "uturystycznionym" kraju można dzisiaj napotkać jakiekolwiek ślady autentyczności. A także z przekonania, że owej "autentyczności" faktycznie pragniemy. 

Obraz hiszpańskiej wioski, który wyłania się z powieści Lewisa odziera z uroku pocztówkowy obraz znany z folderów turystycznych i perfekcyjnie skrojonych programów wycieczek. Wszechobecny brud, odór i trudne relacje z milczącymi i hermetycznymi społecznościami są dalekie od naiwnych wyobrażeń o kraju flamenco (zresztą samo flamenco - jako pogardzany produkt kultury cygańskiej - nie jest otaczane przez mieszkańców wioski nawet pozorami szacunku czy akceptacji). Otwarcie się na turystów oznacza nie tylko nieustające zdziwienie tubylców zaskakującymi potrzebami i oczekiwaniami przyjezdnych, ale także nieuchronne wstrząsy, które powoli zamieniają się w spektakl samozniszczenia.

Książka leczy też z panicznego przekonania, że oto żyjemy w trudnych czasach, pełnych niepokoju i lęków, jakich wcześniej rzekomo nie bywało. Świat sportretowany przez Lewisa przechodzi okres dramatycznych zmian i wstrząsów spowodowanych nie tylko przez napływ Innych, ale także zmiany klimatyczne, które uderzają w podstawy miejscowej kultury. Lewis dostrzega te wszystkie zjawiska i opisuje bardzo drobiazgowo, a jest nie tylko uważnym obserwatorem, lecz także uczestnikiem wydarzeń.

Miejsce, w którym szukał odpoczynku i wycofania się po wojnie, okazuje się wypełnione emocjami i tłumioną energią, które coraz słabiej kontroluje rządząca się swoimi prawami społeczność. Dziwny splot maczyzmu i kultury matriarchatu (wspaniały portret Babci), uzależnienie od świata przyrody (wymierające dęby korkowe i coraz bardziej zawodne łowiska), relacje międzyludzkie i relacje z naturą (także tą oswojoną), skomplikowany system zasad, zwyczajów, przesądów - stanowią oczywiście fundament miejscowej tradycji, ale też trudną do wyrwania kotwicę, które nie pozwala otworzyć się na to co nowe i inne. 

Naruszenie utrwalonych struktur przeraża, ale też zdaje się nieuchronne. Niestety zmiany nie mogą nastąpić bezboleśnie, kiedy brutalna tradycja ściera się z okrucieństwem bezlitosnych zmian. Starcie tych sił decyduje o sile powieści - z historii pojedynczej wioski powstaje metaforyczna przypowieść o walce i oporze, jakie towarzyszą ludziom przez wieki.



poniedziałek, 21 czerwca 2021

Jakub Ćwiek "Drobinki nieśmiertelności"

 
"A potem pojechałem, wróciłem i skleciłem zbiorek, który zaskoczył mnie najbardziej ze wszystkiego, co napisałem w życiu. Właśnie macie go przed sobą. Ja też. Gapię się na zadrukowane kartki i wciąż nie mogę się nadziwić. "
Pierwszy zbiór w twórczości Ćwieka pozbawiony jakichkolwiek odniesień fantastycznych, luźno nawiązujący do jego podróży po USA. Przypadkowe wydarzenia, zasłyszane wypowiedzi i zaskakujące spotkania stają się przyczynkiem do powstawania opowiadań, które odzwierciedlają całą amplitudę uczuć i emocji: od śmiechu po depresję, od nadziei i radości po lęk i niepewność.
 
Po każdym tekście autor wspomina zdarzenie, które stało się inspiracją dla powstania opowiadania. Książka stanowi ciekawy zapis czasów, dokumentację pozornie nic nie znaczących wycinków codzienności, interesujące obserwacje na temat mieszkańców Ameryki, ale też naszego (europejskiego) spojrzenia.
 

 



sobota, 19 czerwca 2021

Colson Whitehead "Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki"


Termin "kolei podziemna" - w sensie przenośnym - oznaczał łańcuch osób i instytucji wspomagających zbiegłych niewolników w XIX-wiecznych Stanach Zjednoczonych. Colson Whitehead wyciągnął z tego mitu wiele znaczeń, ale przede wszystkim nadał samej kolei wymiar rzeczywisty: sieci podziemnych połączeń kolejowych, nierzadko biegnących korytarzami nieczynnych szybów kopalnianych.

Zapewne powinnam skoncentrować się na realistycznych i przerażających obrazach niewolniczej poniewierki, straszliwej przemocy jaka towarzyszyła im od chwili uprowadzenia z afrykańskich wiosek, poprzez morderczy transport do wybrzeży Ameryki, straszliwy los na plantacjach bawełny, po upodlenie związane z przymusowym rozmnażaniem, a następnie bezwzględnym pozbawianiem dzieci. Ale ilekroć trafiam na porównanie losy tych ludzi do losu bydła, to uświadamiam sobie, jak niewiele zmieniło się w naszym podejściu do kwestii wyzysku słabszych i bezbronnych. Czy przemoc międzygatunkowa istotnie różni się od tej bratobójczej?

Jednak powróćmy do powieści. Obrazy tragedii losu niewolników nie szokują zapewne tak bardzo, jak świadomość, że nawet ucieczka - i to ucieczka zakończona względnym bezpieczeństwem, znalezieniem nowej przystani, pracy i znośnych warunków egzystencji - nie była rozwiązaniem problemu rasizmu, który wlókł się za tymi ludźmi wraz z kolorem ich skóry. W wielu recenzjach książka Whiteheada zestawiana jest bardzo trafnie z Podróżami do wielu odległych narodów świata Jonathana Swifta. Jednemu z głównych bohaterów - Ceasarowi - przyświeca lektura Podróży Guliwera

Faktycznie rozpaczliwa podróż-ucieczka głównej bohaterki, Cory - to podróż przez niezwykle różnorodną Amerykę: pełną sprzeczności, zróżnicowanych praw i zasad społecznych, odmiennych norm i warunków życia. Od krajobrazu po wnętrze ludzkie - wszystko zmienia się i za każdym razem przemoc i rasizm nabierają innych barw i odcieni. Niezmienne pozostaje tylko to, że są i towarzyszą zbiegom bez końca. Cora musi uczyć się żyć i przetrwać w każdym stanie od nowa, w każdym nieco inaczej. Zrozumienie Ameryki z jej bolesną, naznaczoną rasizmem i niewolnictwem przeszłością to zadanie niełatwe, ale ta książkowa podróż pozwala wiele zobaczyć z nowej, nieznanej perspektywy.

Wstrząsające okazuje się chociażby zestawienie troski mieszkańców Południowej Karoliny o dobrostan byłych niewolników z zamiarem wykorzystania ich w eksperymentach medycznych oraz dążeniem do ograniczenia ich płodności drogą przymusowych sterylizacji czarnych kobiet. Wstrząsający dreszcz, kiedy wspominam lekturę Higienistów Zaremby-Bielawskiego - tutaj eugenika przybiera jeszcze inny odcień - odcień skóry.

Karolina Północna pozbawiona jest widoku czarnych twarzy - wszyscy zostali powieszeni w Alei Wolności. W Indianie zbiegli niewolnicy próbują sami uprawiać ziemię i żyć tak jak na farmach, ale w poczuciu, że ludźmi wolnymi. Niestety - do czasu gdy ich samodzielność nie zacznie uwierać białych...

Symbolika tytułu dotyczy także efektów pracy, ale też samodzielności i osamotnienia czarnych Amerykanów. To oni zbudowali dla białych wszystko co na powierzchni ziemi (nawet Biały Dom) - dla siebie zbudowali jedynie kolej podziemną.

Plejada postaci przewijających się na kartach tej powieści to zarazem plejada ludzkich losów i ludzkiej odporności na niedolę lub skłonności do akceptacji własnego losu. Zadziwia ta różnorodność podejść, a zarazem łatwość, a jaką człowieka można zmiażdżyć, zniszczyć, pozbawiać godności i zdolności sprzeciwu. Zadziwia też fakt, że są i tacy, którzy potrafią walczyć i podnosić się wbrew strasznemu cierpieniu. I przygnębia konkluzja, że jeśli cokolwiek, kiedykolwiek miałoby się zmienić, to nie dzięki białym... 

"Skradzione ciała pracowały na skradzionej ziemi. To silnik, który nigdy się nie zatrzyma, z głodnym kotłem dokarmianym krwią."

Mit Stanów Zjednoczonych oparty na pionierach, wysiłku, odwadze i wolności zostaje zdemontowany do prawdy o okrucieństwie, niegodziwości, wyzysku i gwałcie. To Ameryka McCarthy'ego z Krwawego Południka i wyzysk żywcem wyjęty z eseju Svena Lindqvista. To Ameryka, w której przemoc tak czy owak pozostaje usankcjonowana, nawet jeśli przywdziewa nieco inny strój, ukrywa się za innym systemem praw i wartości. Ameryka, w której króluje fałszywa tolerancja, pozory równości obywateli i nadal nie sposób doszukać się zrębów jakiejkolwiek odpowiedzialności za niesprawiedliwą machinę systemu.

Przewija się w tej powieści duch Nędzników Victora Hugo i Umiłowanej Toni Morrison, a także Niewidzialnego człowieka Ralpha Ellisona. Pojawia się odwieczny wątek lęku przed Innymi i poniżenia, które ukoić może jedynie poniżanie jeszcze słabszych. Wątki publicznych egzekucji, ludobójstwa czy ukrywania zbiegów na strychu przywodzą na myśl zbrodnie Holocaustu i wolę przetrwania uznanych za niższą rasę. Jest to opowieść niezwykle widowiskowa, pełna rozmachu, złożona z licznych, nawarstwiających się struktur narracyjnych - powieść prawdziwie epicka, w takim znaczeniu, jakie przymiotnik ten miał w czasach, kiedy jeszcze czytywano powieści ;-)

 


czwartek, 17 czerwca 2021

Cho Nam-Joo "Kim Jiyoung Urodzona w 1982"

 

Opowieść o bardzo typowym doświadczeniu większości kobiet przefiltrowana przez szczególne oczekiwania i obowiązki, jakie ciążą na kobietach w Korei. Seksizm, molestowanie, praca na rzecz domu, która powszechnie uważana jest za zaszczytny obowiązek, do którego kobiety masowo się garną, bo to uwielbiają oraz wychowywanie dzieci, w przekonaniu, że sam fakt bycia matką decyduje o kompetencjach itd. itp. Niewątpliwie azjatyckie przekonania i znacznie silniej utrwalone tradycje utrudniają wyzwolenie się z tych stereotypów, ale i w Polsce znane są mi przypadki kobiet, które z żalem, rozczarowaniem, a nawet obawą wyznają mężowi, że "znowu będzie córka", a czujne kontrole teściowej postrzegają jako równie opresyjne, co nieuniknione.

Z polskiej perspektywy taka książka nie może nikim wstrząsnąć - po znakomitych publikacjach Magdaleny Środy, Agnieszki Graf czy Kasi Nosowskiej możemy uznać, że orędowniczek nam nie brakuje. Wierzę jednak, że z perspektywy koreańskiej ta książka mogła przynieść jakiś ożywczy powiew, a być może nawet była pierwszą publikacją tak dosadnie opisującą poczucie krzywdy, jakie towarzyszy dziewczynkom i kobietom.

Literacko jest to niestety żałość, choć znam jedynie przekład (Joanna Sobesto) - drętwy język przeplatany faktami i danymi statystycznymi niewiele ma wspólnego z literaturą piękną. Można, ale nie za wszelką cenę...



poniedziałek, 14 czerwca 2021

Małgorzata Hillar *** [Kiedy wspomnę]

Kie­dy wspo­mnę
piesz­czo­tę two­ich rąk
nie je­stem już dziew­czy­ną
któ­ra spo­koj­nie cze­sze wło­sy
usta­wia gli­nia­ne garn­ki
na so­sno­wej po­lce
Bez­rad­na czu­ję
jak pło­mie­nie two­ich pal­ców
za­pa­la­ją szy­ję ra­mio­na
Sta­ję tak cza­sem
w środ­ku dnia
na bia­łej uli­cy
i za­kry­wam ręką usta
Nie mogę prze­cież
krzy­czeć 

 


 

sobota, 12 czerwca 2021

Denise Levertov "Poeta i czytelnik"

Kie­dy wiersz przy­cho­dzi do mnie
nie­mal go­to­wy, to­ru­jąc so­bie dro­gę
ku świa­tłu dzien­ne­mu po­przez ra­mię, dłoń i pió­ro,
na stro­ni­ce pa­pie­ru; lub kie­dy do­ma­ga się,
pró­ba po pró­bie, do­dat­ko­wych zmian
zbli­ża­ją­cych go do celu, by do­peł­nić to,
co w nim za­war­te i za­szcze­pio­ne
i wy­pie­lić chwa­sty nad­mia­ru -
aż wresz­cie za­czy­na od­dy­chać
i opusz­cza mnie -

wów­czas ogar­nia mnie trwo­ga,
że zo­sta­łam jesz­cze raz po­wo­ła­na do tego za­da­nia,
a tak­że ra­dość i dziw­ne a zna­jo­me
po­czu­cie prze­zna­cze­nia.

Ale kie­dy czy­tam albo sły­szę
wiersz do­sko­na­ły, po­wo­ła­ny do ży­cia
przez ko­goś in­ne­go, przez ko­goś, o kim
może ni­g­dy przed­tem nie sły­sza­łam - wiersz
przy­no­szą­cy mi nie­od­par­tą wi­zję i mu­zy­kę,
wzru­sze­nie i wstrząs
no­wej udrę­ki i no­wej na­dziei, wiersz
ro­ze­dr­ga­ny wła­sną
ży­wot­ną siłą -

wów­czas za­po­mi­nam
o wła­snej trwo­dze i cia­snej ra­do­ści
czu­jąc co śpie­wak musi czuć w wiel­kim chó­rze
uczest­ni­cząc z po­ko­rą i za­pa­łem
we wspól­nie sta­no­wio­nej har­mo­nii,
a fale i szum oce­anu mu­zy­ki
milk­ną, by usły­szeć jak aria
za­ta­cza nad nimi łuk w nie­zmą­co­nej ci­szy.

tłum. Julia Har­twig
z tomu "Dzi­kie brzo­skwi­nie"


 

piątek, 11 czerwca 2021

Ann Patchett "Dziedzictwo"

Książka-nieporozumienie. Przeczytałam, zwabiona wrzeszczącymi nagłówkami z rubryk recenzenckich i rozdmuchaną opinią o Ann Patchett jako jednej ze "stu najbardziej wpływowych osób świata" (kto tworzy te rankingi!?).

Jeśli taka literatura ma być kontynuacją wielkiej powieści amerykańskiej, to może faktycznie lepiej szukać w innych rejonach świata? Opowieść o dziesięciorgu członkach pachtworkowej amerykańskiej rodziny i zawiłościach ich relacji byłaby całkiem dobrą kanwą książki, ale przesadnie przekombinowana forma towarzysząca nieszczególnie głębokiej treści w połączeniu z dość drewnianym językiem okazała się rozczarowującą mieszanką. Język - rzecz jasna znany mi z przekładu - może być wyłączną zasługą tłumaczki (Anna Gralak), nie miałam okazji porównać z oryginałem. Zapewne wiele z mojego sceptycyzmu tłumaczy świeżo ukończone W średnim wieku Oates - znakomite, skupione, pełne wrażliwości, której nie zdołałam odnaleźć na łamach Dziedzictwa

Nie warto.


 



czwartek, 10 czerwca 2021

Mieczysław Jastrun "Wróżba"

Kła­dę się cie­niem na twych oczach.
Księ­ży­ca chłód na mu­rze.
Czy­tam w twych mięk­kich ja­snych wło­sach
I z dło­ni two­jej wró­żę.

Głos twój, stłu­mio­ny mgły za­sło­ną,
Od­zy­wa się nie­sko­ro.
To czar­na trąb­ka te­le­fo­nu
Cza­ru­je jak je­zio­ro.

Prze­czu­wam: skoń­czy się ka­ba­ła
Kart roz­to­czo­nych cza­su.
Z lę­kiem do­ty­kam twe­go cia­ła
I ust, i ust, co ga­sną. 

 


 

środa, 9 czerwca 2021

Joyce Carol Oates "W średnim wieku. Romans"


Powieść otwiera śmierć jednego z głównych bohaterów - Adama Berendta. Śmierć w zasadzie zaskakująco przypadkowa, co samo w sobie mogłoby sugerować dziwaczną zbyteczność tej postaci - zarówno na kartach powieści, jak i w powieściowych wydarzeniach. Co więcej, wydawać by się mogło, że bohater uśmiercony na samym wstępie, nie jest szczególnie ważny z perspektywy dalszych wydarzeń. Czy w ogóle uprawnione jest nazywanie go "bohaterem powieści"? Wszak wszystkie dalsze wydarzenia zdają się przebiegać bez jego obecności.

Oates wykonała mistrzowską woltę, pokazując, że czyjeś życie może zdeterminować życie innych osób właśnie dlatego, że śmierć znajomej osoby wyzwala w nich zdolność działania, odwagę w podejmowaniu decyzji, refleksję, na którą wcześniej nie mieli czasu lub chęci, uruchamia pokłady tłumionego lęku lub nieznanej wcześniej odwagi.

To także powieść o tym, jak wiele różnorodnych nitek i powiązań łączy nasze życie z innymi, jak skomplikowany i wielowymiarowy jest system relacji, który sprawia, że zniknięcie jednej osoby - jednego punktu w owej sieci - powoduje naruszenie całości. Dla niektórych osób śmierć Adama okazała się wstrząsającą zmianą, dla innych - ledwie wyczuwalnym drgnieniem w systemie subtelnych relacji. Te zmiany - duże i drobne - stanowią miarę wartości życia. Powodują, że nabiera ono dodatkowego znaczenia właśnie wtedy, kiedy się kończy.

Jest to książka o poznawaniu siebie, o dokonywaniu wyborów życiowych, często trudnych, o odwadze w podejmowaniu decyzji, o budowaniu relacji i związków z drugim człowiekiem. Ale jest to także książka o pogodzeniu się z tym co trudne a nieuniknione. Gorzkawy jej posmak - zgodnie z tytułem - wynika z faktu, że bohaterami powieści są czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowe. Ludzie żyjący w stanie permanentnego analizowania, kalkulowania, podsumowywania i szarpania się z własnymi przekonaniami o sobie i sensie swojego życia. Już pozbawieni złudzeń, ale jeszcze za mało zdystansowani. Postać i śmierć Adama pozwala im zyskać perspektywę na jaką normalnie pozwala dopiero wiek.

Znacznie bardziej zastanawiające jest określenie "romans" - wymiarów miłości jest tutaj co nie miara. Najmniej istotne wydają się jednak trywialne romanse - te bowiem Oates ukazuje jako najbardziej rozczarowujące i przereklamowane.



wtorek, 8 czerwca 2021

Josif Brodski *** [Szkoda, że cię tu nie ma]

Szko­da, że cię tu nie ma,
szko­da, ko­cha­nie.
Sie­dzia­ła­byś na so­fie,
ja - na dy­wa­nie,
chust­ka by­ła­by two­ja,
moja - ka­pią­ca łza,
albo może na od­wrót:
płacz ty - po­cie­cha - ja.
Szko­da, że cię tu nie ma,
szko­da, ko­cha­nie.
Pro­wa­dząc wóz, dłoń kładł­bym
na twym ko­la­nie,
uda­jąc, że je mylę
z dźwi­gnią, gdy zmie­niam bieg.
Wa­bił­by nas nie­zna­ny
lub wła­śnie zna­ny brzeg.

Szko­da, że cię tu nie ma,
szko­da, ko­cha­nie.
Srebr­ny księ­życ na czar­nym
nie­ba ekra­nie
na prze­kór astro­no­mom
od­da­wał­bym co noc
na że­ton na au­to­mat,
by usły­szeć twój głos.

Szko­da, że cię tu nie ma,
na tej pół­ku­li -
my­ślę, sie­dząc na gan­ku w let­niej ko­szu­li
i z pusz­ką "He­ine­ke­na".
Zmierzch. Krzyk mew. Li­ści szmer.
Co za zysk z za­po­mnie­nia,
je­śli tuż po nim - śmierć? 

 


 

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Georgi Gospodinow "Fizyka smutku"

 

Książka przepiękna, wielowarstwowa, poetycka, ale ani trochę nie sentymentalna. Jest tułacza wędrówka przez czas i geografię, ale jeśli obedrzeć narrację z podmiotowości – uzyskamy wyekstrahowaną opowieść o ludzkim losie, przepiękną liryczną dekonstrukcję mitu, w którym wątek niezasłużonej krzywdy, porzucenia, zamknięcia, cierpienia, lęku i samotności, przybiera coraz to nowe formy. Liczba czasów i przestrzeni, które odwiedzamy celowo przywołuje kwantową teorię bytów nieistniejących bez uważnej osoby obserwatora.

Jeśli nikt mnie nie obserwuje, będę musiał obserwować się sam, żeby nie zamienić się w zupę kwantową.

Ale z tego poziomu autor przeskakuje na poziom metafizyki literatury:

Czy ktoś zajmował się fizyką kwantową literatury? Jeśli i tam brak obserwatora zakłada nieskończoną liczbę możliwych kombinacji, to jakiż karnawał kotłuje cząstki elementarne powieści? Co dzieje się między ich okładkami, gdy nikt ich nie czyta? Oto pytania, nad którymi warto pomyśleć.

Odwiedzamy więc hiszpańską corridę, dom wiekowej już kobiety w czasach wojny, niezbadaną przyszłość po potencjalnej apokalipsie i wiele innych przestrzeni, tyleż rzeczywistych co wyimaginowanych. Bohaterem pierwszoplanowym staje się więc nie człowiek, lecz przestrzeń, z przynależną mu chwilą.

Niestety, opowiadanie jest liniowe i za każdym razem musisz unikać rozstajów, zamurowywać boczne korytarze. Klasyczne opowiadanie to likwidacja możliwości, które cię atakują ze wszystkich stron. Świat – zanim zaczniesz się w niego wpatrywać – pełen jest paralelnych wersji i korytarzy. Jedynie w wahaniu i niezdecydowaniu krążą wszystkie możliwe wyjścia. I fizyka kwantowa, pełna niedookreśleń i niepewności, tego dowodzi.

Nie ma tu przestrzeni określonej jak kadr z filmu, ale swego rodzaju projekcja wyobraźni, mityczny labirynt: miejsce tajemnicze, niejednoznaczne, element gry z czytelnikiem.

Żaden labirynt i żadna historia nie jest linearna.

Ta zachwycająca w formie książka stanowi rodzaj literackiej hybrydy. Kiedy oswajamy już jeden wątek i styl opowieści, autor dyskretnie przesuwa nas na inny poziom świadomości. I w każdym jest dobrze. Trochę tak, jakby iść po plaży, a nie po skale.

Autor stosuje - jak w labiryncie - ciągłe mylenie tropów i interpretacji. Symbolika labiryntu ma tu znaczenie kluczowe, choć nie jest to jedyny metaforyczny pierwiastek tej opowieści. Osią całej opowieści jest bowiem mit o Minotaurze, który autor odczytuje, na przekór tradycji, jako mit o porzuceniu i krzywdzie:

Minotaur jest niewinny. Jest chłopcem zamkniętym w piwnicy. Jest wystraszony. Porzucili go.

Przywołując wizerunek Minotaura i Pazyfae, Gospodinow pisze:

Ktoś ośmielił się przypomnieć oczywistość, o której świat szybko zapomniał. Chodzi o dziecko. Noszone i urodzone przez kobietę. Chodzi o niemowlę, nie o bestię. Dziecko, które wkrótce zostanie wysłane do podziemia.

Minotaur pojawia się w postaci kalekiego chłopca-dziwadła na wiejskim jarmarku, potem powraca kolejno w postaci dwunastoletniego chłopca opuszczonego przez siostrę i samego autora wspominającego swoje dzieciństwo. Ten wątek daje pretekst do stworzenia kapsuły czasu, na którą złoży się wiele historii, z tą najdłuższą - historią ewolucji - włącznie. Narracja opowieści z pozoru jest pocięta i fragmentaryczna, ale zachowuje zadziwiającą spójność. Nie ma w sobie nic z epizodyczności, cały przedstawiony konstrukt jest przemyślany i celowy. Owa fragmentaryczność oddaje w sposób przekonujący destrukcję świata emocjonalnego bohatera.

Mit powraca w kolejnych częściach opowieści, ale po to by za każdym razem zyskać nową odsłonę. Miesza się z innymi utrwalonymi w ludzkiej pamięci mitami, a zarazem wplata w historię zapisaną w naszym DNA, którego nośnikiem w jakiejś części są wszystkie znane nam istoty.

Po wszystkich dowodach na to, że historia ostatnich czterech miliardów lat zapisana jest w DNA istot żywych, wyrażenie, że Wszechświat jest biblioteką, od dawna przestało być metaforą. […] Kiedy pan Jorge mówił, że raj wyobraża sobie jako bibliotekę bez początku i końca, najprawdopodobniej – nie podejrzewając tego – myślał o bezkresnych półkach kwasu dezoksyrybonukleinowego. Ja jestem książkami.

A skoro tak, to czy możemy faktycznie wiedzieć:

Co się dzieje w „dzikich” mózgach naszych „towarzyszy i braci w bólu” (fellow brethen in pain), jak nazywa ich w swych pismach Darwin.

Może jesteśmy ślepi i głusi na to co nas otacza:

Skąd wiemy na przykład, że pszczoły nie piszą powieści? Czy odczytaliśmy chociaż jeden plaster miodu?

Stworzona jako oniryczna powieść nie jest jednak ani trochę oderwana od tego, co znamy z codzienności. Liczba cytatów, które zachwyciły mnie w tej książce jest znacznie powyżej średniej 😊 „Fizyka smutku” pełna jest zdań, którymi chciałabym mówić, którymi myślę, które odpowiadają przeżyciom tysięcy ludzi, a zarazem nie tworzą wrażenia banalności. Czy może być coś piękniejszego w literaturze?

niedziela, 6 czerwca 2021

Jalāl ad–Dīn Muhammad Rūmī *** [Żyłem na skraju szaleństwa...]

Żyłem na skraju szaleństwa,
Chciałem wiedzieć dlaczego.
Pukałem w drzwi, pukałem w drzwi.

Drzwi się otwarły,
I cóż się okazało?
Pukałem od wewnątrz.
[tłum. Nuria Zacharewicz]

 


 

sobota, 5 czerwca 2021

Miguel de Cervantes Saavedra "Przemyślny szlachcic don Kichot z Manczy"

Jest to książka wspaniała, wielowarstwowa i totalna. Jej bohater od ponad 400 lat służy za temat malarzom, rzeźbiarzom, kompozytorom, choreografom baletowym i twórcom filmów, a jego literackie metamorfozy są tak liczne, że nikt chyba nie byłby w stanie wymienić ich wszystkich. Ani Orland Szalony, ani Król Artur nie osiągnęli takiej popularności jak Don Kichot. 

Własne wariacje na temat Don Kichota tworzyli tacy pisarze, jak Lawrence Sterne, Herman Melville, Gustave Flaubert, Grahame Greene, Franz Kafka czy Jorge Louis Borges. Inni poświęcali temu rycerzowi całe eseje (Friedrich Schiller, Heinrich Heine, Iwan Turgieniew, Fiodor Dostojewski, Milan Kundera). Don Kichot rozpalał też wyobraźnię filozofów (Hume, Hegel, Schelling, Schopenhauer, Kierkegaard, Unamuno, Lukács i Foucault). Nawet osoby nie znające powieści na hasło „Don Kichot” reagują wizją jego walki z wiatrakami, choć w tej monumentalnej powieści to zaledwie dwie stroniczki tekstu (nawiasem mówiąc w siedemnastowiecznej Hiszpanii wiatraki były nowinką techniczną świeżo zaimportowaną z Niderlandów, więc nawet ludzie nieogarnięci obłędem mogli ulegać panice na ich widok). 

Don Kichot zdobył już za życia Cervantesa tak wielką popularność, że inny autor, ukrywający się pod pseudonimem Alonso Fernández de Avellaneda (być może był to sam Cervantes lub jego wielki konkurent Félix Lope de Vega y Carpio), postanowił podpiąć się pod tę sławę publikując własną wersję jego przygód. W odpowiedzi Cervantes podjął rękawicę rozpoczynając swego rodzaju intertekstualną grę: oto bohater w drugim tomie powieści napotyka ślady swego sobowtóra-uzurpatora i stara się demaskować fałszerstwo. Dopiero śmierć kładzie kres dalszemu nadużywaniu tożsamości Rycerza. Kto wie, czy Don Kichot nie stanowi pierwszej fikcyjnej postaci świadomej własnej literackiej sławy. 

Co czyni tę powieść tak popularną? Dlaczego rozpala literaturoznawców i zwykłych czytelników? Pierwszy tom w zasadzie przypomina popularne satyry społeczne podobnie jak nieco starsze Życie Gargantui i Pantagruela François Rabelais'go. W pewnej mierze powieść jest także parodią dworskiej poezji, romansów rycerskich – choć te fragmenty Don Kichota same w sobie pozostają przykładami wspaniałych utworów literackich. Potencjał parodystyczny powieści, wspaniała panorama życia w ówczesnej Hiszpanii, krytyka feudalizmu i absolutyzmu, odniesienia historyczne (w tym aluzje do wypędzenia Żydów, które miało miejsce 100 lat wcześniej) – pozwalają nadal czytać tę książkę z zachwytem po ponad 400 latach. 

Pierwszy tom jest zdecydowanie lżejszy, utrzymany w duchu satyrycznym, choć niewłaściwe jest sprowadzanie – nawet tylko tej pierwszej części – wyłącznie do poziomu pastiszu. Pomimo jarmarcznych romansów, których poziom odpowiada mniej więcej współczesnym telenowelom – powstawały wówczas prawdziwe dzieła literatury, które przetrwały wieki ze względu na swoją wartość artystyczną: Orland Szalony Ariosta, Historyja o szlachetnej i pięknej meluzynie Marcina Siennika, czy wreszcie Tristan i Izolda - to dzieła wyrosłe na gruncie mocnej tradycji literackiej. Niemniej uderzenie w Orlanda Szalonego było porwaniem się na świętość. 

Drugi tom to prawdziwy traktat filozoficzny - komentarze głównych bohaterów odnoszące się do plagiatu de Avellanedy pokazują ich rozgoryczenie nieprawdziwym wizerunkiem. Ale ocena powieści zależy także od kondycji życiowej samego czytelnika. Z każdym kolejnym czytaniem staje się ona bowiem atrakcyjna w kolejnych, coraz to innych warstwach. Obraz człowieka pogłębiony został w tej powieści w sposób niezwykły – i to nie tylko jak na tamte czasy.

Najwyraźniej, na pierwszym planie, widzimy oczywiście człowieka chorego, szalonego, Innego. Jest to chyba pierwszy historycznie przypadek przedstawienia literackiego osoby chorej psychicznie, co samo w sobie sprawia, że powieść ta wyprzedziła swoją epokę - na kolejne przejawy tak głębokiego zainteresowania figurą szaleństwa trzeba było czekać aż do czasów modernizmu. Cervantes prowadzi losy swego bohatera w taki sposób, że zaczynamy empatyzować – widzimy nie tylko śmieszność, ale także tragedię człowieka chorego, skazanego na ostracyzm, wypędzonego z domu, opuszczonego nawet przez najbliższych. 

Don Kichot to także wyobrażenie mężczyzny przeżywającego kryzys wieku średniego, człowieka, który jeszcze myśli, że gra w zielone i w efekcie ociera się o śmieszność. Jednak nawet jeśli nasza podmiotowość jest zdegradowana, to przecież nie sposób zniszczyć w nas idei dobra i cnoty, jesteśmy predestynowani do tego, aby służyć dobru. Demony odpowiedzialne za obłęd były obecne w wielu dziełach epoki baroku – symbolizowały niemoc rozumu, bo odbierały człowiekowi władzę i kontrolę. Przerażał podmiot poddany presji takich strasznych sił i głownie tak rozumiano chorobę psychiczną. 

Ta zewnętrzna presja postrzegana była jako kluczowa, ale pisarze i filozofowie szukali usilnie tego, co może stanowić o naszym człowieczeństwie wbrew szaleństwu. Większość uznawała, że tym, co zostaje jest zdrowy rozsądek: wszak u Szekspira to prosty Spodek wychodzi zwycięsko z przedziwnych opresji. Z kolei Kartezjusz w Medytacjach o filozofii… uznaje, że nawet człowiek chory psychicznie i w dodatku mamiony przez czarowników – ponad wszystko „ma siebie”, odkrywa siebie, ideę nieskończonego dobra, której nie mógł zaszczepić żaden zły demon. Porusza głęboki moralizm tej opowieści – moralizm, a nie moralizowanie.

W dziełach epoki jest wiele zwierciadeł, snów, przeciwstawiania jawy chorej wyobraźni - stąd od Szekspira po Kartezjusza powstają literacko-filozoficzne próby zbadania głębi podświadomości, poszukiwania tego co pozwala nam zachować przytomność w nieustającej grze luster. Cervantes uważa, że jest to dobro kierujące ku najwyższym wartościom. Żal, że ostatecznie autor każe bohaterowi powrócić na drogę rozumu – czy oznacza to porażkę, zdradę ideałów? A w późniejszych epokach Don Kichot wraca - nadal jako szaleniec. 

W centrum tej powieści - przy całej jej złożoności formalnej i tematycznej oraz szkatułkowej kompozycji – pozostaje jednak romans. Don Kichot jest apoteozą miłości. Dulcynea (w najnowszym tłumaczeniu Charchalisa - Cudenia) – to prosta kobieta, prymitywna chłopka, która zostaje wyidealizowana przez Don Kichota, stworzona przez niego dla rzeczywistości – to nie ona jest rzeczywistością, ale ideał wyśniony przez bohatera. Don Kichot jest być może żałosny i pogardzany, ale ma swój geniusz wewnętrzny, a uporczywe trwanie przy ideale miłości pozwala mu ocalić człowieczeństwo. Miłość staje się wyrazem najwyższej ludzkiej dobroci i doskonałości – jej hipostazą jest Dulcynea.

Być może Nabokow nienawidził tej powieści za nieczułość na brud i nędzę – ale cytował wielokrotnie, więc książka musiała go co najmniej fascynować. Z kolei Dostojewski widział w postaci Don Kichota figurę Chrystusa: wyśmianego, odrzuconego, ale cierpliwego, wiernego przesłaniu miłosierdzia i dobroci, pełnego bezgranicznego wybaczenia, niezdolnego do gniewu. Pobrzmiewa w tym ujęciu figura rosyjskiego jurodiwego – szalony, ale przemawiającego głosem proroczym. 

Zachwyca wreszcie język Don Kichota: chwilami jest to podniosły, nieco sztuczny język kultury rycerskiej, dworskiej, ale zaraz potem pojawia się język gminu, a nawet sztuczki językowe wynajdowane wówczas przez autorów dla ubarwienia tekstów (np. litanie z powtarzającymi się sylabami na wzór mantry). To sprawie, że kosmos językowy powieści jest prawdziwym wyzwaniem i gratką dla tłumaczy, a historia interpretacji Don Kichota to kawał historii europejskiej literatury i kultury. Nie jest to martwy utwór o wartości wyłącznie historycznej, a jego autor nie jest postacią pomnikową. Dzięki temu książka łączy pokolenia, epoki i różne warstwy społeczne. 

Niestety - jak powiada znakomity tłumacz Wojciech Charchalis – „ta powieść została u nas zamordowana”. Funkcjonuje na poły jako strywializowana literatura dziecięca, a na poły jako przytłaczające dzieło filozoficzne, lub – najczęściej jako nieczytelna ramota. Ja sobie cenię przekład Charchalisa, który jest świetną i bardzo udaną próbą wprowadzenia tej powieści do współczesnego obiegu kulturowego (w tym językowego). 

Na zakończenie warto dodać, że w ankiecie przeprowadzonej w 2002 roku przez norweskich wydawców, stu pisarzy z pięćdziesięciu czterech krajów uznało Don Kichota za najlepszą powieść wszechczasów, a w plebiscycie zorganizowanym w 2013 roku przez Goethe Institut większość respondentów uznała tego rycerza za swojego ulubionego bohatera literackiego. 

 


 

piątek, 4 czerwca 2021

Ezra Pound "Francesca"

Weszłaś prosto z nocy
I miałaś w dłoniach kwiaty,
Teraz przyjdziesz z ludzkiego zamętu,
Ze zgiełku słów mówionych o tobie.

Mnie, co widziałem cię wśród rzeczy pierwszych,
Gniew ogarniał, gdy wymawiano twe imię
W miejscach pospolitych.
Chciałbym, żeby chłodne fale opłynęły
mój umysł
I żeby świat usechł jak zwiędły liść
Albo jak puch dmuchawca, i żeby wiatr go porwał,
Bym cię znów mógł odnaleźć –
Samą. 



Henri Cartier-Bresson Ezra Pound, Venice 1971
(to właśnie do tego portretu nawiązuje Darek Foks.

czwartek, 3 czerwca 2021

Lukas Bärfuss "Koala"

 

Czasem tak bywa, że czytam książkę, o której myślę "powstała specjalnie dla mnie". I oto trzymam w rękach świeżo przeczytanego Koalę Lukasa Bärfussa (w znakomitym przekładzie Arkadiusza Żychlińskiego): przedziwne skrzyżowanie pamiętnika i eseju, skupienia Thomasa Bernharda z mocą Josepha Conrada, pozorny chaos myśli i zaskakująco prosta konkluzja, pozwalają zmierzyć się z najprzedziwniejszą normą społeczną, która niezwykle rzadko bywa kontestowana, choć jej wymowa nie jest wcale przekonywająca. Wyraża ją przedziwne "trzeba żyć" - wygłaszane zazwyczaj z westchnieniem, które dokładnie przeczy banałowi tych słów. Owo "trzeba żyć" w rzeczywistości oznacza "trzeba dalej harować". Owo bezlitosne "trzeba żyć" osobę myślącą inaczej natychmiast piętnuje, wyrzuca poza nawias, oskarża i deprecjonuje. Jaka jest bowiem alternatywa? Pasywność, wycofanie, śmierć? Jak można o nich myśleć, skoro zinternalizowaliśmy mechanizm eksterminacji tego, co nieużyteczne.

Część wspomnieniowa książki dotyczy brata narratora - wyciszonego, samotnego człowieka, który popełnił samobójstwo. Część eseistyczna - początkowo zaskakująca i pozornie odległa tematycznie - to na pół poetycka opowieść o podboju Australii. Częścią wspólną staje się postać koali - jednego z najdziwniejszych bytów naszego globu, stareńkiego (z perspektywy gatunkowej), zadziwiającego zbędnością swojej bezproduktywnej egzystencji. 

Brat narratora został naznaczony imieniem koali, jako swego zwierzęcia totemicznego, na jednym z obozów skautowskich. Trudno uznać, czy tak świetnie rozpracowali go koledzy, czy też imię zaciążyło na przyszłości nastolatka - fakt faktem, że pozostał stworzeniem społecznie bezużytecznym: powolnym, pozbawionym dynamiki, aspiracji, żądzy awansu, mało produktywnym, poprzestającym na tym, co niezbędne. Pozostał koalą - "karykaturą nieszkodliwości".

Historia podboju odległego kontynentu w zestawieniu z pełnym zakłopotania milczeniem, jakie otacza śmierć mężczyzny, pozwalają Bärfussowi nakreślić alegorię społeczeństwa, które nie jest w stanie zaakceptować bierności jako postawy egzystencjalnej. To samo społeczeństwo, które mniej lub bardziej skłonne jest zmierzyć się z dziwactwami artystów, szaleństwami różnych odmian dewiacji, a nawet zbrodnią i przemocą - toleruje wyłącznie tych, którzy do czegoś dążą. Być może kosztem innych. Być może za cenę dewastacji otoczenia. Być może za cenę ruiny własnej psychiki - ale prą do przodu, tworzą lub dekonstruują, potem budują od nowa albo miażdżą walcem cudzy wysiłek - niewątpliwie jednak pozostają w ruchu. Ta dynamika i produktywność jest racją bytu, która nie tylko na poziomie gospodarczym, ale także społecznym, jest jedyną aprobowaną postawą.

„Lenistwo zaś, jak się nauczyłem, było nie do przyjęcia. (…) Stworzenia będące emanacją lenistwa znoszono jedynie w niewielkiej liczbie, w ogrodach zoologicznych i w rezerwatach przyrody, zniekształcone do postaci pluszowych przytulanek w prostodusznych książkach dla dzieci. Zasada ich egzystencji – brak ambicji – nie powinna mieć możliwości swobodnego rozwoju, zbyt duże było niebezpieczeństwo prowokacji”.

Bärfuss stworzył historię o usuwaniu tego, co nieużyteczne dla rozwoju cywilizacji. Co prawda dzieje obsesyjnej próby wyniszczenia gatunków uznanych za nieużyteczne, doprowadziły ostatecznie do pełnego politowania i wzruszenia pochylenia się nad losem puchatego koali. Ale czym innym jest naturalna bezradność i apatia zwierzęcia, a czym innym los człowieka w społeczeństwie głodnym sukcesu i aprobującym wyłącznie jednostki walczące o sukces. Nie po to wszak zamieniliśmy świat w stanowisko pracy, żeby teraz tolerować tych, którzy chcą wyłącznie trwać. Podobnie jak dla koali, nie ma dla nich miejsca w zachodnim projekcie cywilizacyjnym.

Niejedną rozprawę poświęcono problemowi kapitalizmu, który kategorię użyteczności przeniósł na ludzkie życie, wartość relacji, godność człowieka oraz wartość ludzkiego istnienia samego w sobie. Wspaniale - choć w stylu popularnonaukowym, a nie literackim - pisał o tym chociażby Marcin Napiórkowski. Mistrzowsko rozgrywają ten model platformy społecznościowe, przekuwając powszechną i wyłączną aprobatę sukcesu i pędu do "robienia wyników" w grywalizacyjne fundamenty potężnych modeli biznesowych. I jakkolwiek wielokrotnie obnażono ów system spieniężania naszej uwagi, czasu i kreatywności, to nieporównanie rzadziej stawiano pytanie o naszą podatność i plastyczność, która nie pozwala nam kontestować elementarnego zagadnienia: dlaczego właściwie mam być kreatywny/produktywny/użyteczny/zajęty itd.?

Na tym tle książka Bärfussa może być odczytywana jako znakomita powiastka filozoficzna o opresyjnym społeczeństwie, w którym nie można nie być pracowitym, ambitnym i pożytecznym. Czy można inaczej? Narrator nie pozostawia nam zbyt wielkich nadziei. Śmierć jego brata nie jest manifestem czy wyrazem buntu, ale prostym wyborem, dobrowolnym usunięciem się ze społeczeństwa. Ta śmierć nikim nie wstrząsa, jest wstydliwie pomijana w rozmowach, pomimo że prawie wszyscy znajomi narratora zetknęli się z samobójstwem we własnych rodzinach lub kręgach znajomych. Samobójców usuwa się nie tylko spośród żywych, ale i martwych. A już na pewno nikt nie chce dopatrywać się w samobójstwie krytyki powszechnie przyjętego modelu ludzkiej egzystencji - łatwiej uznać, że to akt desperacji tych, którzy nie dali rady sprostać oczekiwaniom, załamali się, byli chorzy.

Bywają śmierci samobójcze, które "mają sens" lub którym takowy próbujemy nadać. Antyczne opowieści o Katonie czy Senece, którzy skończyli ze swoim życiem po długotrwałej walce i uznaniu swojej przegranej są wyrazem sprzeciwu, świadomego buntu, wyrazem woli, a nie żałosną rejteradą z dynamicznie rozwijającego się świata. Sens samobójczej śmierci może też nadać współczesna narracja o triumfie naszej jednostkowej wolnej woli i prawie do wyboru tej szczególnej chwili. Jednak nawet w takim porywie tkwi dynamika, pasja, namiętność. Niestety żaden z tych przypadków nie dotyczy brata narratora, którego odejście przypominało 

"naturalny proces wymierania gatunków, a więc było raczej łagodnym usunięciem się w cień, zrobieniem miejsca tym, którzy są w stanie energiczniej je zagospodarować, bardziej ambitnym, przedsiębiorczym, pomysłowym".

Taka bezużyteczna forma odejścia rodzi podejrzenia o motywy żałosne: rezygnacja, ucieczka z pola bitwy, porażka, przegrana, tchórzostwo, skutek depresji. Coś o czym trudno rozmawiać ze znajomymi bez obawy, że zaszkodzi się wizerunkowi zmarłego, a przecież de mortuis aut bene, aut nihil

„Nie było w nim żadnego fanatyzmu, on nie odrzucił swojego życia, lecz odłożył je, oddał jak klucz do mieszkania, z którego człowiek się wyprowadza, być może pełen nostalgicznych wspomnień ze spędzonych tam lat, zarazem jednak świadom zbędności samych kluczy”.
A może - jak sugeruje narrator - jest to akt odróżniający człowieka od zwierzęcia, które nawet w najbardziej bolesnych i niegodnych warunkach uparcie trzyma się życia? 
"I pojąłem na raz dlaczego unikano rozmowy o samobójstwie. Ono nie było zaraźliwe jak choroba, było przekonujące jak logiczny argument. Kłamstwem było twierdzenie, że nie rozumiano samobójców, wręcz przeciwnie. Każdy rozumiał ich aż za dobrze. Pytanie nie brzmiało bowiem: dlaczego on się zabił? Pytanie brzmiało: dlaczego wy jesteście jeszcze przy życiu? Dlaczego nie skrócicie tego znoju? Dlaczego nie weźmiecie teraz, zaraz sznura, trucizny czy pistoletu, dlaczego nie otworzycie okna teraz, zaraz?"
Jeśli spojrzeć na Koalę, jak na literacką analizę nowożytnego człowieka i krytykę charakteru jego pracy, to wniosek może być tylko jeden: nasz wysiłek i tak pozostanie daremny, bo nie wybawi nas od naszej własnej śmierci. Za to życie na powszechnie aprobowanych (pożądanych) zasadach rodzi zazdrość i podsyca nieufność, czyniąc z nas niewolników, wyalienowane automaty, które zniosą wszystko oprócz jednego – apatii i nieróbstwa innych.

Bärfuss dostarcza nam obszernej krytyki konsumpcyjnego, zatomizowanego, naznaczonego przemocą i skupionego na wytwarzaniu i pożeraniu swoich wytworów społeczeństwa. Czy strategia koali stanowi jakąkolwiek odpowiedź, skoro życie w naszym zachodnim raju zależy od poziomu zbiorowej i indywidualnej energii produkcyjnej? Jak poradzić sobie z powszechną niezgodą zachodniej cywilizacji na radykalną pasywność?

Narrator podjął próbę zgłębienia fenomenu samobójstwa w obrębie współczesnej cywilizacji, ale nie podejmuje się roli ewangelisty - stara się rozgryźć motywy, które kierowały bratem, docieka źródeł powściągliwych reakcji, swoistej omerty, jaką owiany jest każdy przypadek samobójstwa, wreszcie - sam dla siebie - uznaje ów akt za wybór, a nie przejaw bezradności, ale w ostatnim zdaniu powieści pisze:

"Wsiadłem do samochodu, pojechałem do domu, usiadłem przy biurku i zabrałem się do pracy".
Czy ten powrót do pracy oznacza ostateczną akceptację obowiązujących reguł gry?
 
Dotkliwa pustka, wątpliwości, poczucie bezradności - to chyba najbardziej wyraziste uczucia, jakie pozostały mi po lekturze Koali. Podobnie odczuł to chyba Grzegorz Jankowicz (autor posłowia): nie znalazłszy w książce bezpośredniej odpowiedzi, chwyta się bowiem ostatnich zdań powieści jako obietnicy, że oto literatura jest tym, co może nas wybawić. Z autorską czułością, o której tyle mówi się i pisze od czasu słynnej mowy noblowskiej Olgi Tokarczuk, pisarz jest bowiem w stanie nadać sens indywidualnym ludzkim losom - sens wykraczający poza neoliberalny bełkot powinności gospodarczych i przedsiębiorczych atrybutów. Niech zatem zostanie z nami jedno wielkie "wolałbym nie" - jak w proteście Bartleby'ego Hermana Melvilla.
 
 




środa, 2 czerwca 2021

Darek Foks "Niewąski tydzień"

Dzień, w którym runie Troja
porannego wzwodu,
a najszybszy chłopak w mieście
zaproponuje kolekcjonerom
kamienie z jej murów.
 
Dzień, w którym wejdziemy do sklepu,
weźmiemy zakładników
i powiemy glinom,
że tylko Clint Eastwood
jest w stanie im pomóc. 
 
Dzień, w którym Eskimosi
dojdą do władzy, zimny powiew
zatrzyma nas w domach,
a starzy ludzie powiedzą,
że za wcześnie na zimę.
 
Dzień, w którym Fiński nóż
Andrzeja Bursy
zostanie wyparty
przez Izraelskie uzi
bezimiennego autora.
 
Dzień, w którym przestaniesz
twierdzić, że awangarda ciągnie,
i dołączysz do tych, co sądzą,
że popycha [bo popycha,
popycha, i popycha].
 
Dzień, w którym wypłynie Czapajew,
a góry, drzewa, niebo,
ptaki, paru starych kumpli
i taka jedna
powiedzą: „Czapajew wypłynął”.
 
I dzień, w którym Ezra Pound
nie wytrzyma, zejdzie z fotografii,
na której umieścił go
Henri Cartier-Bresson,
i trzepnie mnie po łapach.
 
 

 

wtorek, 1 czerwca 2021

Sven Lindqvist "Wytępić całe to bydło"

 

Czy można zestawić wydarzenia tak odległe historycznie, jak nazistowska zagłada Żydów i eksterminacja Indian, Kongijczyków lub Tasmańczyków? Sven Lindqvist widzi wszystkie te zbrodnie jako jeden, rozciągnięty przez wieki proces, znajdujący aż nadto wiele uzasadnień ekonomicznych, a zatem bez wahania wspieranych przez naukowców, mniej lub bardziej świadomych tego, w jaki sposób można następnie posłużyć się wynikami ich prac.

Postanowiłam sięgnąć po tę książkę niezależnie od serialu na Netfliksie - i zrobiła na mnie nieporównanie większe wrażenie. Nawet w tych krótkich fragmentach, kiedy Lindqvist sięga po formułę reportażu - bardzo osobistego - nie traci z pola widzenia odniesień do literatury. Najbardziej pociąga go poszukiwanie autentycznych wątków w Jądrze ciemności Conrada.

Nawykliśmy już do symbolicznego odczytywania tej powieści - bo też jej ciężar i warstwa filozoficzna na to zasługują. Ale Lindqvist wraca do najbardziej oczywistej wymowy i jej źródeł historycznych. Paraliżujące są opisy brytyjskiej, belgijskiej, francuskiej czy wreszcie niemieckiej konkwisty w Afryce - ale uświadomienie sobie, że Conrad nie przesadził ani trochę w swoich opisach, że opisując przeżycia Marlowa w rzeczywistości pisał o sobie i swoich własnych obserwacjach - przeraża jeszcze silniej. Szokuje także gigantyczny wysiłek propagandowy - wspierany przez XVIII- i XIX-wiecznych filozofów i przyrodników - którego celem było wpojenie całemu społeczeństwu przekonania, że "dzicy" zasługują na swój los. Mało tego - biały człowiek powinien skracać mękę ich bezwartościowego istnienia, tym bardziej, że zgodnie z teorią ewolucji (stopniowo w tych czasach formułowaną) "dzicy" to tylko jedno z ogniw w długim łańcuchu istnień wiążącym człowieka ze światem zwierząt.

Przyzwoitość, miłość, przyjaźń - tego brakuje dzikusowi, stwierdził Pagels. On szanuje jedynie czystą siłę. Przyjaźń traktuje jak głupotę. Toteż nie wolno nigdy okazywać dzikusowi przyjaźni.

Postaci niektórych wojskowych, konkwistadorów, czy też po prostu awanturniczych przedsiębiorców szukających tanich źródeł siły roboczej, kauczuku czy kości słoniowej, odmalowane są w sposób tak sugestywny, że ich zestawienie z postacią Kurtza nie budzi najmniejszych wątpliwości. Budzą w nas odrazę, ale czy w świetle ówczesnych poglądów, w szczególności poczucia wyższości białego człowieka, nie sekundowalibyśmy okrucieństwom Stanleya? Ilu z nas zdołałoby - wzorem misjonarza Sjöbolma - podjąć wysiłek, aby uprzytomnić społeczeństwom europejskim, że złocone budowle europejskich stolic w rzeczywistości ociekają krwią mieszkańców tzw. Czarnego Lądu - okaleczanych, chłostanych i mordowanych z powodu niezadowalających ilości dostarczanego kauczuku.

Kto z nas - nakładając oponę na koło rowerowe - myśli o tym, że wynalazek szkockiego chirurga (J. B. Dunlopa) z 1887 roku wywoła tak niewiarygodny przyrost popytu na kauczuk, że jej efektem stanie się eksterminacja mieszkańców Konga - terytorium większego od całej Europy - które stało się prywatną własnością Leopolda II? Kto z nas - czytając Placówkę postępu Conrada - kojarzy termin jej publikacji ze wstrząsającą relacją szwedzkiego misjonarza, który próbował dotrzeć z informacją o tragicznej krzywdzie, jaka dzieje się w Afryce, do europejskiej opinii publicznej?

Czarne, wysuszone głowy, które conradowski Marlow widzi dookoła siedziby Kurtza były typowym obrazem obozów europejskich awanturników, których rękami europejscy fabrykanci pozyskiwali surowce i kapitał. Opowieści Stanleya z jesieni 1889 roku (wyprawa na ratunek Emina Paszy) stały się dla Conrada pożywką fabularną - choć cechy samozwańczego wybawcy Emina Paszy pisarz ostatecznie przypisał Kurtzowi.

Konfabulacje Stanleya zostały ostatecznie ujawnione (choć wcześniej zdążył uzyskać doktorat Honoris Causa Uniwersytetu w Cambridge), ale szybko zastąpił go inny bohater - Kitchener, który "rozgromił derwiszy" i "wybawił Sudan". Swój udział w podboju Afryki miał też Churchill, który opublikował wspomnienia pełne zachwytu nad przygodą, jaka stała się udziałem brytyjskich żołnierzy. Sven Lindqvist bezlitośnie punktuje wszystkie te przypadki - wypominając Kiplingowi m.in Brzemię białego człowieka (trawestacja tego tytułu została wykorzystana w co najmniej dwóch znanych mi książkach).

Podziwem napawa pełna wrażliwości i uważności proza Conrada, który już w 1896 roku w Wyrzutku potrafił wczuć się w uczucia tych, którzy zginęli od broni palnej, nie mając nawet szans zobaczyć wroga. Ale Lindqvist zwraca też uwagę na to, że Conrada musiał w jakimś stopniu zainspirować Wehikuł czasu - wszak strach i jednocześnie pogarda dla czarnych bestii najwyraźniej bliskie są odczuciom, jakie budzili Morlokowie - równie stłamszeni i pogardzani, a jednak napawający lękiem.

Ale Wells to także Wyspa doktora Moreau o wyraźnych wpływach spencerowskich. Herbert Spencer - czołowy ówczesny filozof - zwolennik (a wcześniej obiekt) surowych metod pedagogicznych - uważał, że na wszystkim, co żyje, można wymusić postęp wyłącznie przez kary. Natura jest ogromnym zakładem wychowawczym, gdzie niewiedzę i niekompetencje karze się biedą, chorobą i śmiercią.

Już Wehikuł czasu - zgodnie z tą filozofią - stanowił swego rodzaju eksperyment oparty o spencerowską naukę o rozwoju człowieka. Powieść demonstruje sposób, w jaki człowieczeństwo "popełnia samobójstwo", minimalizując ból, który jest przecież matką inteligencji i rozwoju. Dlatego w Wyspie... Wells idzie dalej - tym razem poprzez maksymalizację bólu, dr Moreau pragnie osiągnąć efekt w postaci przyspieszonego rozwoju swoich "podopiecznych". Zbuntowane bestie obejmują jednak władzę na wyspie, a narrator obserwuje, jak z dnia na dzień istoty stają się coraz bardziej owłosione, ich czoła coraz niższe, a zamiast mowy zaczynają wydawać jedynie pomruki. Wyspa... jako baśń o kolonializmie? Kurtz jako nowe wcielenie dr. Moreau?

Niewidzialni biali, którzy z broni palnej potrafią wybić całą wieś nie pokazując się na oczy jej mieszkańcom, opisani zostali nie tylko w conradowskim Wyrzutku, ale także posłużyli jako inspiracja dla Niewidzialnego człowieka Wellsa: główny bohater szybko odkrywa, że niewidzialność gwarantuje mu bezkarność i możliwość stosowania terroru, czyni go okrutnym i nieludzkim. Jeszcze silniej przemoc i okrucieństwo Wells zarysował w Wojnie światów - ta książka bodaj najlepiej oddaje nieliczenie się z wartościami, dorobkiem kulturowym a nawet samym istnieniem "niższych" cywilizacji. Tyle, że Wells przewrotnie owej "niższości" dopatrzył się w uprzywilejowanej rasie obywateli brytyjskiego imperium, metodycznie niszczonych przez Marsjan.

Ale cóż z tego, że misjonarze, że Conrad, że Wells. Cóż z tego, że komisja brytyjskiego parlamentu, powołana w 1837 roku do zbadania przyczyn nieszczęść, jakie spotkały Tasmańczyków i inne ludy tubylcze stwierdziła, że Europejczycy bezprawnie zagarniali terytoria krajowców, dziesiątkowali ich populacje i powoli rujnowali formy ich egzystencji, a "skrajne okrucieństwo i naruszanie cudzych praw" stanowiły główne przyczyny wymierania tubylców. Efektem prac komisji było powołanie do życia w 1838 roku The Aborigines Protection Society w celu zahamowania procesu wyniszczania krajowców. Organizacja ta, sprzeciwiająca się ludobójstwu, działała aktywnie przez resztę XIX wieku, napotykając jednak na coraz większe przeszkody. Jej działalność i opinie szkodziły efektywności biznesu...

Tezą książki Linqvista jest przekonanie, że to ekspansja imperialistyczna dała nazistom ekonomiczny powód wytępienia Żydów, a projekt zagłady zaczerpnął teoretyczne ramy i filozofię przestrzeni życiowej z tradycji imperialistycznej. Do tej samej tradycji należy historyczny pierwowzór żydowskiej eksterminacji: ludobójstwo w koloniach. Ani podbój Ameryki, ani ekspansja nazistów na Wschód - nie miały na celu mordowania ludności - chodziło tylko o zasoby ziemi, "real estate", przestrzeń do życia. Nie ma różnicy między rezerwatami i gettem, a Auschwitz był po prostu nowoczesną, przemysłową realizacją eksterminacji, której zamysł od dawna już drzemał wśród europejskich władców świata.