czwartek, 15 grudnia 2005

Anna Świrszczyńska "Jej brzuch"

Ma prawo mieć gruby brzuch,
jej brzuch urodził pięcioro dzieci.
Grzały się przy nim,
był słońcem ich dzieciństwa.

Pięcioro dzieci odeszło,
został jej gruby brzuch.
Ten brzuch
jest piękny.

 

ze zbioru "Jestem baba"


 

czwartek, 17 listopada 2005

Genowefa Jakubowska-Fijałkowska "Rodzą się dziewczynki"

nie będzie wojny:

będzie karmienie piersią:
sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża dzieci z Konga

i Caritas Polska rozsypie nad Afryką mleko w proszku
dla nilowych krokodyli bo dzieci nie dobiegną

zetnie im pole minowe nóżki niemowlęce

politykom matki Polki będą wkładać w usta nabrzmiałe [sutki a matkom będzie się kurczyć macica

będą z bólu płakać bo macica
po cesarskim cięciu: polityczna demokratyczna [demograficzna lewicowa
i tak boli jak dziewczynka ssie

a chłopczyk bawi się ołowianym żołnierzykiem
papierowym samolotem

i ma schizy o zamachu terrorystycznym

 


 

wtorek, 15 listopada 2005

Anna Świrszczyńska "Spojrzenia"

Młodzi chłopcy spojrzeli przechodząc
na starą kobietę.

I w okamgnieniu
rozdeptali ją jak robaka
spojrzeniami.

 

 ze zbioru "Jestem baba" 



niedziela, 9 października 2005

Piotr Jemioło "Lipny interes"


                                                                        Tomaszowi Różyckiemu
Facet, który kupił świat, dopiero co
się połapał, że go zrobiono w chuja.
Lepszy dla niego byłby z pewnością
krater na księżycu, lepsza gawra

na orbicie za niecałe dziewięć stówek
plus media i cały wszechświat lepszy,
byle nie to skaliste zadupie z krążącą
w kółko wodą i dziurą w stratosferze,

wywierconą przez ruskie rakiety.
Facet, który kupił świat i włożył go do
siatki z dyskontu, chciałby pozbyć się
zbędnego balastu i odzyskać uciułane

w pocie czoła złotówki, ale pośrednik
przyszedł w czarnym skafandrze, nic
nie mówił w trakcie transakcji i tylko
na migi udało im się ubić ten interes.

(ze zbioru Cyrk liryczny. Heptagram)

sobota, 8 października 2005

Wojciech Albiński "Kalahari"



Tematem tej (i wielu kolejnych) książek Wojciecha Albińskiego są historyczne i społeczne przemiany Czarnego Lądu. Autor był współuczestnikiem i czujnym obserwatorem burzliwych wydarzeń, które w ostatnich dekadach XX wieku rozgrywały się na południu Afryki. Za ten debiutancki zbiór opowiadań otrzymał Nagrodę Literacką im. J. Mackiewicza i nominację do Nagrody NIKE.

Wojciech Albiński w tych reporterskich opowiadaniach ukazuje problemy, z jakimi Afryka ciągle się zmaga: próby "zakorzenienia" się białego człowieka i uzyskania władzy nad bezkresnymi terytoriami i bogactwami; problem apartheidu - który mimo formalnego zniesienia mocno zakorzeniony jest w mentalności Afrykańczyków; choroby, zabobony i wierzenia; przestępczość i nieustanne walki międzyplemienne.

Albiński przybliża nam obyczaje, sposób myślenia i kulturę rdzennych mieszkańców kontynentu. Czyni to po mistrzowsku - oszczędną polszczyzną, z dodatkiem celnie dobranych metafor. Pozorna beznamiętność tej prozy podszyta jest jednak nieustannym napięciem. Wrośnięcie „białego” w przestrzeń zestawione jest z przepytywanie miejscowych (rozmowy kontra wywiady) o przestępczość (handel diamentami, bronią, kobietami, dziećmi, wymuszenia, gwałty). Zachwyt nad bogactwem Czarnego Lądu ściera się z obawami przed jego niebezpieczeństwami, okrucieństwem i ciemnotą (w tym zmagania medycyny z zabobonami i wierzeniami). "Egoistyczny altruizm" białych wolontariuszy przeplatają się z pseudoromantycznymi eskapadami białych w poszukiwaniu najlepszych kadrów.

Autor widział obyczajowe i mentalne przeobrażenia mieszkańców tych ziem.
Trzeba tu mieszkać długo, bardzo długo. […] Nowiny ze świata zbywać cierpkim śmiechem. Działać powoli, z namysłem, pić herbatę z kilkoma wybranymi osobami. Lubić tę herbatę… Kto zadaje pytania, niczego się nie dowie.
Poszczególne części zbioru oscylują kolejno wokół wydarzeń związanych z tytułową pustynią Kalahari, następnie – z miasteczkiem Baluto i wreszcie - Johannesburgiem. Ciekawym zabiegiem jest też wprowadzenie postaci dwóch narratorów – pierwszoosobowy (porte-parole autora), anonimowy geodeta oraz trzecioosobowy (wnikliwy, ale lakoniczny obserwator otaczającej go rzeczywistości). Obydwaj jedynie rejestrują i przekazują swoje obserwacje, unikając formułowania ocen.

Czasem jednak ironiczny ton, w jaki popada autor, zdradza jego własny stosunek do zbawiennej roli białych, szczególnie misjonarzy. Ileż kpiny jest w opowieści o tym, jak to w imię moralności zwalczali oni… okrągłe chaty: "Leżenie na matach, w pozycji zgiętej, zachęca do sprośności, uczyli ojcowie. Chrześcijanin powinien mieszkać w prostokątnej chacie i spać wyprostowany w łóżku". Nie pomagała argumentacja, że w okrągłych chatach nie ma kątów, w których mogłyby się zbierać brud i skorpiony.

Wątpliwości natury religijnej miewają podłoże etniczne - czarnoskóra nauczycielka nie może pojąć: "Dlaczego mamy wierzyć w tych umarłych Włochów? Pietro? Francisko? Augustino? Wszyscy biali! I wszyscy z Italii!"

Niechęć do supremacji białych demonstruje też młode pokolenie: "M. mówił coś o odkrywaniu plemion i wodospadów, i o sporządzaniu pierwszych, jeszcze niedokładnych map... Xaba, architekt wykształcony w Londynie zerwał się wściekły. Nie było po co nas odkrywać! Wiedzieliśmy, że istniejemy! A nasze rzeki i wodospady zawsze miały swoje nazwy! Po Srebrenicy i Gułagach to my powinniśmy was cywilizować!"

Jeden z rozmówców wskazuje, że biali powinni uczyć się dobrych obyczajów od Afrykanów: Nie nalega się, nie nastaje, nie przypiera nikogo do muru… Zawsze zostawia się drugiej osobie honorowy odwrót, ale przede wszystkim oszczędza się jej przykrości odmowy, nie zmusza do wymyślania fałszywych wykrętów." Zamiast tego rdzenni mieszkańcy szybko uczą się od swoich byłych ciemiężycieli - choćby propagandy: Na wielometrowym malowidle nobliwy pan próbował uchwycić młodą Murzynkę. Widać było, że robi to w celach lubieżnych. Drżąca dziewczyna wyrywała się z okrzykiem grozy, a napis głosił: 'Wystrzegaj się aids'.

Droga do Baluto oraz Światła Johannesburga przynoszą świetne portrety przyjezdnych, kierujących się własnymiinteresami, traktując rzekomą pomoc w modernizacji i rozwoju Afryki jedynie jako pretekst i usprawiedliwienie obecności na Czarnym Lądzie.

Reportaże Albińskiego zmuszają do weryfikacji naszych wyobrażeń, skłaniają aby spojrzeć na Czarny Ląd obiektywnym okiem, pozbawionym złudzeń i fałszywej mitologii. Poszczególne wydarzenia dotyczą różnorodnych, mniej lub bardziej przygodnych mieszkańców Afryki. Ale nie mniej ważne od owych wydarzeń pozostaje tło: przewijające się postaci, krajobrazy, sugestywnie opisywane barwy i zapachy. Słyszymy brzęczenie komarów napływających falami, nie wiedząc, które zarażą malarią zwykłą, a które tą śmiertelną odmianą - mózgową. Nocą budzi nas ryk hipopotamów, czujemy zapach rozlewisk, na których brzegach krokodyle potrafią zaciągać na dno. Ale mamy też przed oczami barwy pustyni, nieba i bajecznych sukni afrykańskich kobiet. Z buszu przenosimy się do gwarnych miast, po to by zaraz wrócić do opuszczonych wiosek.

Granica między miastem a buszem jest ostra i celowo akcentowana: miasto jest światłem, hotelami (luksusowymi dla „białych”, wytwarzającymi złudne poczucie bezpieczeństwa), niekiedy kakofonicznym karnawałem ulicy z ponętnymi kobietami na czele – wszystko to stanowi substytut „normalności” w europejsko-amerykańskim pojęciu, choć faktycznie przywodzi na myśl raczej marna kopię "zachodniego świata". Miasto jest odgrodzone od dziczy świetlistą linią i ogrodzeniem z siatki. W buszu czai się mrok, z którego skwapliwie należy uciekać. Ten celowy kontrast wskazuje zarazem, jak dalekie od siebie są w rzeczywistości interesy białych i czarnych.

Autor nie ułatwia nam ustalenia, czy przedstawione wydarzenia stanowią autentyczny - choć znakomicie literacko uformowany - zapisem, czy też zamierzoną fikcję, autorska kreację wspaniałej afrykańskiej przestrzeni. Wrażenie to pogłębia fakt, że wiele opowiadań, ze względu na barwny język, wspaniale zarysowane postaci, nagłe zwroty akcji i urwane, zagadkowe zakończenia - do złudzenia przypomina kryminały i powieści sensacyjne (jak choćby opowiadanie o służącym, który ma dokonać zabójstwa na zlecenie swojej Pani w zamian za nagrodę pieniężną i izibunu - nagrodę cielesną).

Każde z opowiadań trzyma na swój sposób w napięciu: wyścig ojca o życie syna, negocjacje handlowe, w których jesteśmy świadomi podłych intencji obu stron, czy wreszcie praktyki wojenne, tym bardziej szokujące, im oszczędniej opisane: Przyprowadzali ciężarną kobietę i kilku oficerów zgadywało: chłopiec czy dziewczynka. Robili przy tym poważne zakłady. Niecierpliwi hazardziści, by rozstrzygnąć zakład, rozcinali jej maczetą brzuch. Ta gra podobno przyszła tutaj z Bośni. Chłodnie, precyzyjnie i rzeczowo...

Ale pomimo, że opowiadania odnoszą się do afrykańskich doświadczeń Albińskiego, maja wymiar uniwersalny. W tytułowym Kalahari opisał historię geodety Liwskiego, którego syn, Jan, razem z przyjaciółmi wyruszył land-roverem na bezkrwawe safari. W sześć dni później geodeta otrzymał wiadomość nadaną znad zalewu Okavango. Jan zapadł na malarię mózgową i w każdej chwili mógł umrzeć. Liwski natychmiast wyrusza na ratunek. Kiedy udaje mu się wreszcie dotrzeć do zagubionego w buszu "Crocodile Camp", okazuje się, że chłopcu pomógł tajemniczy doktor Szwajcar. Problem w tym, że nie wszyscy doktora widzieli, a ci, którzy mieli ku temu okazję, nie potrafią powiedzieć o nim nic konkretnego. Chata, w której miał mieszkać ze swą żoną, nie istnieje. Liwski postanawia jak najszybciej przewieźć syna do miasta. Obawia się, że atak malarii może powrócić. Syn uspokaja go jednak powtarzając: "On mnie znajdzie". Kalahari można odczytać jako poruszającą opowieść o Bogu.

Trudno uwierzyć, że zbiór Kalahari jest debiutem literackim 68-latka. A może właśnie dlatego przemawia z taką mocą, że napisana została z perspektywy człowieka odpowiednio dojrzałego, z dystansu wielu lat po jego powrocie z Afryki? Nie ma w sobie nic z gorączkowych, skrótowych, ale nierzadko egzaltowanych notatek podróżników i reporterów. "Nasz człowiek w Botswanie" (zgodnie z tytułem biografii autorstwa Bartosza Marca) okazał się ponadprzeciętnie przenikliwym obserwatorem afrykańskiej codzienności.



piątek, 7 października 2005

Anna Świrszczyńska "Rodzina"

Idzie do niej
z pięściami.

Strzepnął z portek jak muchę
dwie małe ręce,
które go chciały zatrzymać.

 

ze zbioru "Jestem baba" 



czwartek, 6 października 2005

Patrick Buchanan "Śmierć Zachodu"

 

Smutek białego dziadersa, który opisuje - w sposób całkiem nieodkrywczy - otaczającą go rzeczywistość, w szczególności bezeceństwa kobiet, którym znudziła się niewola (choć częściowo wina obarcza gejów i imigrantów). Zaczyna od garści faktów: spadek populacji w krajach Zachodu, spadek dzietności i coraz mniejszy zapał do zawierania małżeństw, starzenie się społeczeństwa, w którym coraz większy ciężar utrzymania seniorów spada na coraz mniej liczne barki najmłodszych. W kontrze do tych zjawisk postępuje systematyczny wzrost liczby ludności (w tym młodych ludzi) w krajach Azji, Afryki i Ameryki Pd. Nic nowego, bo dane te można znaleźć w rocznikach Eurostatu, ONZ czy choćby GUS (dla Polski), więc poznawczo książka wnosi chyba tylko tyle, że zamiast tabelek mamy tekst.

Natomiast interpretacyjnie - książka stanowi kuriozum z pierwszego tłoczenia! Diagnoza stanu rzeczy wskazuje na bardzo konkretne obszary przewin - głównie kobiet (a jakże!), które łykają tabletki antykoncepcyjne, kształcą się i uciekają z domu do pracy. Autor nie zadaje sobie jakoś pytania, co sprawia, że kobieta woli robić w urzędzie lub fabryce niż w domu. Nie wskazuje też żadnej konkretnej recepty poza sentymentalnym wspomnieniem czasów, kiedy mężczyzna mógł zarabiać tyle, żeby utrzymać rodzinę i móc trzymać żonę w kuchni i sypialni. Trudno wyczytać, czy Buchanan chciałby wrócić do tych złotych czasów i wprowadzić dodatki rodzinne dla facetów - na pewno nie rozważa, że to kobieta mogłaby utrzymywać całą rodzinę, którą za friko oprałby i nakarmił mężczyzna. Jeżeli dodamy do tego obserwacje Tomasza Szlendaka z Leniwych maskotek..., to lament Buchanan wydaje się już kompletnie spóźniony i jałowy.

Zmiany w moralności zapewne po części są wywołane rewolucją obyczajową i seksualną. Kolejną przyczyną są zmiany gospodarcze. Gospodarka rolnicza dawała liczną, rozgałęzioną rodzinę, gospodarka przemysłowa – rodzinę elementarną, a gospodarka postindustrialna powoduje, że mąż i żona pracują w biurach pozostawiając dzieci bez opieki albo nie posiadając ich w ogóle. Jednocześnie rozwijający się globalizm powoduje przenoszenie produkcji do krajów Trzeciego Świata, powodując spadek realnych płac na Zachodzie, co z kolei wymusza pracę obydwojga rodziców. Niestety nawet bogacenie nic nie zmieni, ponieważ bogaci mają również mniej dzieci, stawiając na wygodę. Nadal nic odkrywczego...

Podsumowując - jeśli ktoś nie jest świadomy zachodzących zmian społecznych i demograficznych, to sobie może przeczytać. Ale nie wiem, czy biadolenie nad stanem demografii bez poszukiwania remedium nie jest totalną stratą czasu. Świadoma swojej wiedzy i prawa wyboru kobieta, może tylko wzruszyć ramionami nad żałosnym, białym panem świata, któremu panowanie wymyka się z rąk. Pewny swojej wartości facet - zapewne nie traci czasu na lamenty, tylko pomyślałby raczej nad tym, jak zorganizować swoje życie, żeby założyć rodzinę wspierając (przyszłą) żonę w godzeniu ról, a nie zmuszając ją do wyboru dziecko albo rozwój. Przyznam, że nie rozumiem, w jakim celu powstała ta książka poza ulżeniem własnej frustracji autora. Nie jestem nawet przekonana, czy jestem w stanie współodczuwać - fakt, że świat może stać się światem kolorowych a nie białych, będzie po prostu zmianą. Ale czy dramatyczną?



wtorek, 4 października 2005

Jay David Bolter "Człowiek Turinga. Kultura Zachodu w wieku komputera"

 

Sześćdziesiąt lat temu zapowiedziano w USA pojawienie się nowego człowieka. Człowieka Turinga - logicznego i w skrajnym stopniu racjonalnego ("homo rationalis"). Nazwa pochodzi oczywiście od nazwiska Alana M. Turinga, który w 1936 roku określił istotę i teorię maszyny logicznej, zwanej komputerem, a ponadto wyraził przekonanie, że komputer będzie zdolny do doskonałego naśladowania ludzkiej inteligencji i to już przed rokiem 2000. Definicja człowieka jako "procesora informacji" i przyrody jako "informacji do przetwarzania" w jakiejś mierze funkcjonuje do dzisiaj, choć zdajemy sobie sprawę, ja niewiele nadal wiemy o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu z jednej strony, i jak wiele ograniczeń napotyka sztuczna inteligencja z drugiej....

 


 


 

czwartek, 22 września 2005

Grzegorz Jaszuński "Hiszpański happy end"


Książka, którą po raz pierwszy czytałam ponad 30 lat temu i która po raz pierwszy pozwoliła mi spojrzeć na Hiszpanię w nieco inny sposób niż przywykliśmy to czynić z perspektywy atrakcji turystycznych tego kraju. Interesujące spojrzenie na kraj, który pozornie marginalnie usytuowany - co i rusz stawał się się areną rozgrywek przeróżnych mocarstw i dynastii uzurpujących sobie prawo do Półwyspu Iberyjskiego. Wreszcie książka pokazująca jasno, że jeśli Polska ma się za Chrystusa Narodów - to dla Hiszpanii po prostu brakuje skali...


środa, 21 września 2005

Anna Świrszczyńska "Chłop jak lusterko"

Poszła go szukać do gospody.
Wyszedł kołysząc się,
ręce w kieszeniach,
gieroj, chłop jak lusterko,
piękniejszy niż przed ślubem.

Spojrzał ze śmiechem
na jej brzuch,
rozdęty czwartą ciążą.

 

ze zbioru "Jestem baba" 



wtorek, 20 września 2005

Zmruż oczy (reż. Andrzej Jakimowski)

 

Szczypta dramatu, gram komedii, kropla poezji i liryki, nieco thrillera a nawet biurokratycznej groteski. Do tego mnóstwo czułości, rozmijające się, purenonsensowe dialogi i kapitalnie zarysowane postaci drugoplanowe (Guźniczak i Mastalerz). Przede wszystkim jednak wspaniale namalowany obraz - pełen piękna i ciepła.
 
Jasiek (Zbigniew Zamachowski) - były nauczyciel greki - wiedzie życie samotnika opiekując się małym gospodarstwem rolnym. Kiedy do gospodarstwa przyjeżdża Mała (Ola Pruszyńska) - dziewczynka uciekająca przed oschłą opieką toksycznych rodziców, Jasiek niespodziewanie zostaje wplątany w zagmatwaną sytuację rodziną. 
 
Sam również zna problemy wyścigu szczurów i życia w hałaśliwym mieście, z którego uciekł. Nie jest zatem człowiekiem przegranym, lecz stróżem z wyboru, a zarazem filozofem i myślicielem, który niczym Diogenes znalazł swoją beczkę i teraz "smakuje trwanie", pozostając - niejako wbrew sobie - nauczycielem. Cierpliwie rozmawia z Małą próbując ją nauczyć, jak godzić nieskrępowaną swobodę z zależnością od innych. Zniecierpliwieni, zagubieni rodzice próbują namówić zbuntowaną córkę do powrotu, ale sami - nie całkiem świadomie - staja się uczniami Jaśka.
 
 
Ale to nie intryga jest silą napędową filmu - raczej charakter jego bohaterów. Tempo akcji jest więcej niż skromne - jego największą siłą jest kalejdoskop malowniczych scen, podkreślających obecność "równoległej rzeczywistości". Jednolitość kolorystyki scen uwypukla oniryczny klimat filmu.Wielkie brawa dla autorów zdjęć (Adam Bajerski, Paweł Śmietanka) i scenografii (Ewa Jakimowska).

Zmruż oczy osadzono w realiach kultury wschodnioeuropejskiej (unieruchomiony, porzucony radiowóz policyjny zostaje wyczyszczony do szkieletu po jednaj nocy), z głębokim ukłonem w kierunku absurdu w stylu Felliniego (przyjazd francuskiego fryzjera golącego okolicznych wieśniaków) oraz surowości Bergmana (fragmenty liryki greckiej w oryginalnym brzmieniu).

 

Jedną z moich ulubionych scen (krytykowanych za wprowadzany zgrzyt) są odwiedziny dawnych znajomych Jaśka, którzy urządzają imprezę napawając się "klimatem prowincji", a jednocześnie wyraźnie hołdują zachodniemu (amerykańskiemu) stylowi życia. Dla mnie ta scena wypełniona jest ironią i zarazem objaśnia częściowo decyzję Jaśka o zaszyciu się na wsi ("dzicz" miasta vs. pogrążona w letargu - wcale nie sielankowa - wieś). Nie oznacza to, że reżyser staje się apologetą polskiej wsi - z dużym dystansem pokazuje jej żałosny upadek, beznadziejny stan i wszechobecny smutek.


piątek, 16 września 2005

Zuzanna Ginczanka "Zdrada"

Nie upilnuje mnie nikt.
Grzech z zamszu i nietoperzy
zawisł na strychach strachu półmysią głową w dół –
O zmierzchu wymknę się z wieży, z warownej ucieknę wieży
przez cięcie ostrych os,
przez zasiek zatrutych ziół –

Ciężko powstaną z rumowisk tłoczące turnie przykazań
dwadzieścia piekieł Wedy,
płomienie,
wycie
i świst,
noc fanatyczna zagrozi, zakamieniuje gwiazdami,
Rtęcią wyślizgnę się z palców.
Nie upilnuje mnie nic.

Ty w wilka się zmienisz, ja w pliszkę –
ty w orła, ja w kręte dziwy – –
nieprzeniknionym zamysłem uprzedzę każdy twój pościg.
Nie upilnuje mnie świat,
o luby – o drogi – o miły,
jeśli nie zechcę
sama
słodkiej majowej
wierności.

 



 

czwartek, 15 września 2005

Tango (reż. Zbigniew Rybczyński, muz. Janusz Hajdun)


Pierwszy polski film oscarowy. Awangardowy, animowany i absolutnie niesamowity! Zrealizowany został w 1980 roku w Studiu Małych Form Filmowych Se-ma-for według pozornie prostej koncepcji: wprowadzeniu do zamkniętej przestrzeni możliwie dużej liczby osób wykonujących powtarzalne czynności w rytm tytułowego tanga.

Tłum postaci skupionych w niewielkim pokoju to chłopiec wchodzący przez okno po piłkę, matka karmiąca piersią matka, złodziej, dziewczynka odrabiająca lekcje, małżeństwo (?), w którym ona stawia na stole talerz zupy, a on bez słowa siada i zaczyna jeść, gimnastykujący się młodzieniec, jakaś pani z zakupami, mężczyzna nieudolnie wymieniający żarówkę itd. W szczytowym momencie na ekranie widać jednocześnie 26 postaci wykonujących banalne czynności, codzienne, powtarzalne, jak rytm zapętlonej melodii.

Ów podkład muzyczny (Janusza Hajduna) wzbogacony  jest o różnorodne, często drażniące, dźwięki: płacz dziecka, trzaskanie drzwi, brzęk naczyń, krzyk bólu. Bohaterowie nie zważają na siebie nawzajem, nie widzą się, skoncentrowani są na wykonywanych (nierzadko bardzo intymnych) czynnościach, ale zarazem zręcznie omijający się w zatłoczonym pomieszczeniu. W scenie finałowej wszystko cichnie - poszczególne postaci powoli opuszczają pokój.

Czy chodzi o symbol monotonii życia? Ściśle określone role, jakie przypisano nam w życiu, niezależnie od naszych własnych pragnień? A może etapy życia przez które przechodzi każdy z nas (okres niemowlęcy, dzieciństwo, młodość, rodzicielstwo, dojrzałość, starość)? Na pewno jest tych scenach coś dusznego i męczącego, a pomieszanie komedii i tragedii codzienności, jest tak dotkliwe, że z pewna ulgą obserwujemy wyludnianie się pomieszczenia i ostatnią osobę (starsza Pani) ostatecznie zamykającą drzwi.

Talent Rybczyńskiego dostrzegli liczni twórcy, którzy powierzali mu np. opracowanie swoich teledysków. Yoko Ono zasugerowała mu stworzenie oprawy graficznej do Imagine Lennona - trudno chyba o lepszą ocenę talentu polskiego operatora.



poniedziałek, 12 września 2005

Katja Gorečan "Wstęp" z tomu "Cierpienia młodej Hany"


nic nie jest prawdziwe
poezja umarła
poetka nie żyje
wkrótce dowiemy się prawdy.

absolutny jest tylko bóg, a
bóg to zawsze On

* * * * * *

ona nie jest człowiekiem.

nie ma na imię hana.

nie jest don kichotem, żeby walczyć z wiatrakami.

hana umiera, ale nie dlatego, że chce, tylko
dlatego, że musi. hana umiera, bo inaczej zabito by ją.

hany nie można zranić, hana jest kamieniem.

hana jest zasraną dziwką, która nie wie, gdzie jej miejsce.

mówi ktoś, kogo nie ma.
ale, ponieważ nie wystarcza nam Nic,
widzimy ją.

niedziela, 11 września 2005

Kurt Vonnegut "Rzeźnia numer pięć"


Fundamentem powieści są dramatyczne doświadczenia Kurta Vonneguta z czasów II Wojny Światowej - walczył wówczas w Europie, gdzie trafił do niemieckiej niewoli i jako jeniec był świadkiem dywanowego bombardowania Drezna przez samoloty alianckie w lutym 1945 r. Bohaterem książki jest Billy Pilgrim, amerykański zwiadowca piechoty, który - podobnie jak autor - trafia do niewoli tuż pod koniec wojny przez co staje się niemym świadkiem zrównania miasta z ziemią. Od tego miejsca Vonegut ucieka w surrealizm i fantazje: kosmici z planety Tralfamadoria porywają bohatera i nadają mu zdolność przemieszczania się w czasie do wybranych epizodów jego życia. W przewrotny sposób Pilgrim staje się eksponatem w tralfamadorskim zoo.

Jak widać powieść Vonneguta nie jest rzeczywistym obrazem wojny, choć ukazuje jej okrucieństwo i bestialstwo. Książce bliżej jednak do Blaszanego bębenka czy Paragrafu 22. Wojenna rzeczywistość miesza się z fikcją i urojeniami bohatera, a wydarzenia przedstawiane są niechronologicznie: odbywamy koszmarną podróż po obozach koncentracyjnych i bombardowanym mieście, aby zaraz potem przenieść się do powojennego Nowego Jorku, szpitala dla weteranów i wreszcie na Tralfamadorię.

Jest to książka niesamowita, zaskakująca i nieoczywista. Kurt Vonnegut, rozprawia się z historią własną i świata, dzięki tej nietuzinkowej książce opinia publiczna zwróciła uwagę na jedną z największych masakr ludności cywilnej z okresu II wojny światowej. Jednak antywojenna wymowa powieści nie pochodzi z moralitetów i konkluzji autora. Autor stoi na stanowisku, że „nie można powiedzieć niczego inteligentnego o masakrze”, a kolejne tragiczne wydarzenia kwituje krótkim i pozornie nieemocjonalnym "zdarza się". Ten zwrot ma niezwykłą moc - niby proste stwierdzenie faktu, ale oddające świetnie absurd wojny. Narrator zbywa nim każdą śmierć - jak ostentacyjnym wzruszeniem ramion. Nawet po śmierci miasta, stwierdza: "Drezno nie różniło się teraz od Księżyca – ani śladu życia, nic tylko minerały. Kamienie były gorące. W sąsiedztwie nie ocalał nikt. Zdarza się.".

To "zdarza się" jest wyrazem dystansu i czarnego poczucia humoru. Do złudzenia przypomina "shit happens" Forresta Gumpa. Ten wyrafinowany czarny humor, groteska i satyryczne, doprawione postmodernizmem przedstawienie wojennych przypadków stanowią o sile książki. Nikt wcześniej z taką odwagą i fantazją nie podszedł do tematu ludobójstwa i skutków, jakie to zdarzenie wywiera na psychikę świadków. Obraz wojny obdarty został z sentymentalizmu, tragizmu i patosu, jak w Huzarze Pereza-Reverte.

Ale to nie tylko powieść o wojnie - nie bez powodu autor dał bohaterowi szansę przenoszenia się w czasie. Jego relacja z kobietą skwitowana została równie kpiąco, jak doświadczenia wojenne ("Z prawdziwą lubością poniewierała jego godność w imię miłości.") a obserwacje ludzkiej pazerności stały się podstawa opowieści o dolarowym drzewie ("Zamiast liści rosły na nim dwudziestodolarowe banknoty. Kwitło obligacjami pożyczki państwowej, a owocowało diamentami. Do drzewa ściągali ludzie, którzy zabijali się pod nim nawzajem, dostarczając w ten sposób doskonałego nawozu. Zdarza się.").

Nie trzeba nawet zgadywać, jak trudno musiało być autorowi wracać do traumatycznych przeżyć wojennych. Zdradza wprost: "Siedzący najbliżej Billy'ego Amerykanin jęczał, że wysrał już z siebie wszystko oprócz mózgu. Po chwili dodał: – O, teraz idzie. – Miał na myśli swój mózg. To był autor tej książki. To byłem ja."



poniedziałek, 15 sierpnia 2005

Rafał Wojaczek "Kwiat zrywając, ciebie biorąc"

Kwiat zrywając, kwiat wąchając, ja zarazem
Świat mijałem będąc przy tym w swoim prawie

Ciebie biorąc, z Ciebie pijąc, ja o niebo
Już nie dbałem wiedząc przecież, że to jedno

niedziela, 14 sierpnia 2005

Richard Dawkins "Fenotyp rozszerzony. Dalekosiężny gen."


Skoro sam autor napisał: "Możecie nie czytać żadnej innej mojej książki, ale tę przeczytajcie koniecznie", to nie pozostało nic innego jak tylko się zastosować ;-) Zrobiłam to zresztą z przyjemnością, bo Dawkinsa i jego opowieści o przyrodzie i ewolucji po prostu uwielbiam.

Niewątpliwie jest to książka nieco trudniejsza od pozostałych: pierwszych dziesięć rozdziałów to w zasadzie polemika z krytykami Samolubnego genu, czyli pierwszej książki Dawkinsa, w której rozpropagował nowatorskie spojrzenie na ewolucję z punktu widzenia pojedynczego genu. Jeżeli kogoś znudzi ta część (lub nie czytał poprzedniej książki) - to warto od razu sięgnąć do czterech ostatnich rozdziałów, w których autor zawarł tytułową, a 20 lat temu rewolucyjną, hipotezę, zgodnie z którą efekt działania genów (fenotyp), nie ogranicza się wyłącznie do organizmu, który one ukształtowały, ale także przekształcane środowisko (np. pajęczynę, tamę zbudowaną przez bobry, mrowisko, termitierę itd.).

Dawkins idzie jeszcze dalej - może bowiem, to nie dany organizm i kształtujące go geny, ale np. bytujące na nim pasożyty i ich geny decydują o tym, jak układa się los poszczególnych istot. Jeżeli pasożyt jest w stanie zmusić pszczołę, aby wpadła do wody, albo mysz - aby wlazła w łapy kota, to nasze pojmowanie bytu ulega istotnemu przeobrażeniu.

Fascynujące pytania, fascynujące badania i fascynujący świat nieskończonego poszukiwania odpowiedzi!




piątek, 12 sierpnia 2005

Andrzej Bursa [Funkcja Poezji]

Poezja nie może być oderwana od życia
Poezja ma służyć życiu

Gospodyni domowa powinna:
wytrzeć kurze
wynieść śmieci
wymieść spod łóżka
wytrzepać dywan
nakarmić dziecko
pójść po zakupy
podląc kwiatki
napalić w piecu
przyrządzić obiad
wymyć rondle
wypłukać szklanki
wyprać pieluchy
zaszyć spodnie
przyszyć guzik
zacerować skarpetki
zapisać wydatki

i jeszcze
zrobić
tysiąceinnychrzeczyok-
tórychniemamypo-
jęcia
a potem lektura wielkich romantyków
i lu-lu...



czwartek, 11 sierpnia 2005

Daniel Odija "Tartak"


W 2003 roku Tartak znalazł się na liście dziewięciu najbardziej cenionych książek prozatorskich, wielokrotnie nominowany był też (i nagradzany) w prestiżowych konkursach literackich. Książka ta określana bywa jako manifest społeczny, badający współczesne obszary nędzy i beznadziei, upominający się o wykluczoną prowincję. Autor łączy w niej realistyczne, obyczajowe sprawozdania i lokalne anegdoty z filozoficznymi komentarzami wiejskiego bajarza. Trochę tu klimatu sennych obrazów, jak z Domu dziennym, domu nocnym Olgi Tokarczuk. Dzięki temu książki nie można sprowadzić do publicystycznego obrazka. 

Odija faktycznie opowiada o ponurej i biednej prowincji, pozbawionej nadziei. Ale nie jest to reporterski głos, zaangażowany społecznie i politycznie, lecz raczej przypowieść o ludziach, których przetrąciło życie, "pogrobowcach" PRL wpasowanych w ramy półrealnej baśni. Ten mityzujący styl pięknie nawiązuje do podobnych klimatów prozy Andrzeja Stasiuka, Magdaleny Tulli, Pawła Huelle, Piotra Szewca, Lidii Amejko czy Pawła Sołtysa. Klimat opowieści zręcznie podkreśla prosty język, pozbawiony patosu, pompowanego dramatyzmu i wielkich słów. Pomimo tego (dlatego?) Tartak budzi silne emocje...

Autor w uroczy sposób przechodzi z poziomu szczegółowego sprawozdania z drobnych wydarzeń, do szeroko kreślonych obrazów, wykraczających poza opisywane chwile ("nie wiedział, kiedy zacząć płakać i z tego wszystkiego zapomniał w ogóle o płaczu, a przecież było mu bardzo smutno. No i na kilka dobrych lat zapomniał, jak się płacze."), realistyczny opis miesza z baśniowym przedstawieniem, a biblijny język narracji z rzeczowością spostrzeżeń i wulgaryzmami bohaterów książki - całej panoramy dziwacznych, trochę strasznych i trochę komicznych indywiduów.


środa, 10 sierpnia 2005

Anna Świrszczyńska "Obiecał"

Uderzył ją na zabawie
pięścią w twarz.

Upadła,
ludzie złapali go za ręce,
zataczał się.

Potem wracali razem objęci wpół
Uśmiechała się szczęśliwie.
Była w ciąży, obiecał,
że się ożeni.

 

ze zbioru "Jestem baba" 



wtorek, 5 lipca 2005

Anna Świrszczyńska "Dzieci się zadziwią"

Cicho
zamknęły się drzwi za odchodzącym.
Nie obudziły się
śpiące dzieci,

One dopiero rankiem się zadziwią,
że tak cicho
zawalił się w nocy
ich dom.

 

ze zbioru "Jestem baba"


 

poniedziałek, 4 lipca 2005

Wojciech Żukrowski "Kamienne tablice"

 

Wspaniała powieść, epicka, wzruszająca, mądra i nieustannie aktualna, pomimo że to, co wydarzyło się w 1956 r. na Węgrzech miało się już nigdy nie powtórzyć. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy Węgrzy budują na granicy płot chroniący ich przed napływem uchodźców, coraz bardziej przekonuję się, jak niewielkie znaczenie mają rzekome lekcje, jakich udziela nam Historia.

Akcja powieści rozgrywa się w latach 1955–56, a tytuł nawiązuje do dziesięciu przykazań mojżeszowych i licznych dylematów moralnych, przed którymi stają bohaterowie książki. Radca kulturalny ambasady węgierskiej w Indiach, István Terey, to zarazem alter ego pisarza. Dawniej żołnierz walczący po stronie sojuszniczych Niemiec przeciw Armii Czerwonej, stał się - po 1945 r. - zwolennikiem nowego ustroju, mocno zainteresowanym wypaczeniami kultu jednostki Rákosiego. Terey jest też znanym poetą, który usiłuje trzymać się z dala od komunistycznego Związku Pisarzy Węgierskich: 

„Jedni koledzy ostrzegali przed drugimi, padały słowa jak kamienie: agent, szpicel, donosiciel. Wtedy powtarzał się dowcip o tym, że chcąc zostać członkiem Związku Pisarzy, trzeba wydać dwie książki i trzech kolegów.” 

Poglądy i brak należytego zaangażowania politycznego oraz przekonania religijne Tereya powodują, że nie może uzyskać pozwolenia na przyjazd żony i synów na placówkę. 

Polityczny i moralny galimatias stłoczony na kartach Kamiennych tablic nie ogranicza się jednak do wydarzeń roku 1956, choć głównymi bohaterami powieści są ówcześni dyplomaci ambasady węgierskiej w Indiach oraz ich intrygi polityczne i miłosne. W powieści Istvan nawiązuje płomienny romans z australijską lekarką Margit, podczas gdy w Budapeszcie - odległym i nierealnym jak sen - czeka żona i dzieci. Kiedy w kraju wybucha powstanie, poeta dodatkowo musi sobie odpowiedzieć, w co właściwie wierzy i za kogo powinien trzymać kciuki.

Rok 1956 był przełomowy dla całego bloku socjalistycznego, choć oczywiście każdy z wchodzących w jego skład demoludów przeżywał konsekwencje "odwilży" we właściwy sobie i niepowtarzalny sposób. W Polsce na blisko dekadę zapanował nader specyficzny okres, który poeta i dramaturg Tadeusz Różewicz określił w jednej ze swoich sztuk mianem "małej stabilizacji". Termin ów powszechnie się przyjął, a oznaczał - ni mniej, ni więcej - dość daleko posuniętą liberalizację na wielu społecznych polach. W sensie politycznym była to, jak się szybko okazało, fikcja, ale dla zwykłych ludzi powiało optymizmem. Chyba tylko w ten sposób można wytłumaczyć, jak to możliwe, że Żukrowski wydał tak nieprawomyślna książkę, która w dodatku okazała się sukcesem artystycznym i hitem wydawniczym. Już w PRL ukazało się jej 12 wznowień (łącznie ponad milion egzemplarzy).  

Po objęciu władzy w listopadzie 1956 r. przy pomocy wojsk radzieckich János Kádár prawie natychmiast określił wydarzenia na Węgrzech jako „kontrrewolucję zorganizowaną przez zewnętrzne i wewnętrzne siły reakcyjne” - zgodnie z obowiązującą wówczas linią polityczna partii i właściwą tamtym czasom nowomową. Według Gomułki węgierskie powstanie wybuchło dlatego, że stalinowska dyktatura Mátyása Rákosiego po 1948 r. zrujnowała Węgrów. Być może z tego powodu Żukrowski miał odwagę tak zdecydowanie nawiązać do tamtych wydarzeń, zawierając w powieści skrajnie niepochlebny opis elit rządzących w okresie Rákosiego. 
 
Z oczywistych powodów Żukrowski nie mógł otwartym tekstem pisać o polskich dyplomatach, ani odnosić się do takich wydarzeń jak poznański Czerwiec '56. Posłużył się zatem alegorią: Polacy zmienili się w Węgrów, a robotnicze zamieszki - w powstanie w Budapeszcie. 
 
Postać zamordowanego przez Kádára Imre Nagya była przedstawiona w sposób niezwykle stonowany („człowiek z sercem”, który nie jest przywódcą „kontrrewolucji”, lecz tym, który popełnił błąd, kiedy na początku listopada 1956 r. „władza wymknęła się mu z rąk, fala go poniosła, decydowała ulica”). Ale polityczna wymowa powieści zdominowała jej dalsze losy. Przywódcy polscy tak surowo trzymali się zakazu zagranicznych wydań Kamiennych tablic, że dopiero w 1997 r. ukazały się w języku obcym (po rosyjsku, znacznie później po angielsku). W Czechosłowacji cenzura zareagowała na czas blokując kolportaż książki, ale najciekawsze jest to, że Kamienne tablice nigdy nie ukazały się po węgiersku.
 
Dla mnie ta książka pozostaje nie tylko ważnym zapisem wydarzeń upiornej epoki, ale przede wszystkim wspaniałą powieścią o trudnych wyborach.
 
 

piątek, 3 czerwca 2005

Anna Świrszczyńska "Dowiedziała się"

W niedzielę po południu,
gdy pomyła wreszcie garnki,
usiadła
przed lusterkiem.

I dowiedziała się
w niedzielę po południu,
że ukradziono jej życie.

Już dawno.

 

 ze zbioru "Jestem baba"


 

czwartek, 2 czerwca 2005

Mika Waltari "Egipcjanin Sinuhe"

 

Jedna z najpiękniejszych powieści, jakie czytałam. Po raz pierwszy wpadła mi w ręce gdzieś w czasach licealnych, a jednak zdarza mi się do niej wracać - choćby we fragmentach - raz na jakiś czas. I gwarantowana jest całkowita immersja, flow i eskapizm - czyli dokładnie to, o co chodzi w dobrej lekturze!
Tłem akcji jest panowanie Amenhotepa IV (Echnatona), władcy z XVIII dynastii, którego osiągnięciem była próba zniesienia politeizmu i wprowadzenia w Egipcie kultu jedynego boga Atona. Na skutek jego panowania Egipt przeżył kryzys gospodarczy i wojnę domową, a sztuka egipska - przeżyła odżywcze zmiany w stylistyce. Jeszcze bardziej znana jest żona Echnatona - Neferneferuaton-Nefertiti. 
Głównym bohaterem powieści jest lekarz, co pozwala wspaniale pokazać bogactwo wiedzy i praktyk medycznych starożytnych Egipcjan: imponująco skomplikowane operacje, staranne odkażanie narzędzi, zabiegi trepanacji czaszki i usuwania zaćmy oczu, znajomość właściwości leczniczych ziół, praktyki mumifikacji ciał zmarłych.
Ale tytułowy Sinuhe jest także nadzwyczaj aktywnym podróżnikiem, zwiedzającym Syrię, Babilonię, Kretę i kraj Hatti, gdzie poznaje odmienne obyczaje społeczne, mieszkalne i religijne.
Są w tej powieści elementy horroru wojen, jest przemoc, gwałt i morderstwa, oszustwa i grzech, ale Waltari przeplata to wszystko nadzwyczajną dozą humoru i satyry, co ułatwia łotrzykowska postać niewolnika Kaptaha.
Jest to także powieść o władzy, o pragnieniu sprawiedliwości społecznej, o namiętności i nienawiści, o śmierci i religii, o pragnieniu nieśmiertelności.



wtorek, 10 maja 2005

Horace McCoy "Czyż nie dobija się koni?"

Hollywood, lata 30. XX wieku. Czasy wielkiego kryzysu. Młodzi ludzie biorą udział w wielkim maratonie tanecznym, żeby się najeść i wygrać 1000 dolarów. Po zakończeniu imprezy dochodzi do tragedii, która w swojej wymowie od razu nasuwa wspomnienie Lotu nad kukułczym gniazdem.

Kiedy McCoy oddawał maszynopis tej książki do druku, Ameryka co prawda już wychodziła z kryzysu, ale jego traumatyczne skutki odcisnęły głębokie piętno na twórczości różnorodnych artystów, których połączyła wrażliwość, ambicja, chęć zmiany kulturowej i ciężkie doświadczenia społeczne i gospodarcze.

Czyż nie dobija się koni? to niezwykła powieść egzystencjalna: stajemy się świadkami swoistego rodzaju prostytucji, zostajemy wciągnięci do dyskusji o aborcji i eutanazji, prawie do samobójstwa i szansach miłości. Głęboka depresja Glorii jest niepojęta dla Roberta, który naiwnie sądzi, że wystarczy pokazać komuś lepsza stronę życia, żeby go ocalić. Pozorne wzajemne zrozumienie jest czysto iluzoryczne:

„Chodź, siądziemy i będziemy nienawidzili ludzi…”.

Po raz pierwszy czytałam tę książkę w liceum - zrobiła na mnie piorunujące wrażenie! Oszczędna w środkach - jak wiele znakomitych powieści i opowiadań amerykańskich - wbija się w umysł mocno i na długo.

poniedziałek, 9 maja 2005

Anna Świrszczyńska "Z ołowiu"

Wieczorem
wlecze się do łóżka,
na którym chrapie chłop.

Kładzie na brzegu łóżka
ciało.
Z ołowiu.

 

 za zbioru "Jestem baba"


 

piątek, 6 maja 2005

C.W. Ceram "Bogowie, groby i uczeni"

 

Ta książka "made my trip" do Egiptu! To nie były czasy internetu, ani łatwej dostępności przewodników turystycznych. Kiedy już wiedziałam, że jadę przekopywałam biblioteki w poszukiwaniu czegokolwiek, co pomoże zaplanować podróż i wycisnąć z niej tyle, ile się da. Ceram ani trochę nie zawiódł! Nie jest to dzieło ściśle naukowe, tylko popularyzatorskie, więc ogrom wiedzy, jaki w niej zawarto podany jest niesamowicie przystępnie, a niektóre fragmenty (np. o legalnej "kradzieży" mumii i ich przeprowadzce do Doliny Królów) czytałam dosłownie z wypiekami na twarzy. 

Niektóre wątki,nadają temu opracowaniu wręcz charakter powieści kryminalno-przygodowej. Sugerowane także przez samego autora) pominięcie rozdziału 1 nie jest wcale dobrym rozwiązaniem, bo historia rozwoju badań archeologicznych sama w sobie jest niezwykle cie

kawa. Faktem jest natomiast, że drugi rozdział to już delicje: odkrycia Franciszka Champolliona i tajemnicze wnętrza grobów, procesy rabusiów i nielegalny wywóz artefaktów do Europy, który do dzisiaj odbija się czkawką muzeom brytyjskim i francuskim.

Przewodnicy w Egipcie ogromnie lubią wciągać turystów do rozmowy i miałam naprawdę wielką satysfakcje, mogąc z nimi dyskutować i dopytywać o szczegóły, na które na pewno nie zwróciłabym uwagi, gdybym pojechała zdając się jedynie na szczątkową wiedzę z programu szkolnego. Nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą tylko wykształconych - muszę z całą przyjemnością przyznać, że ta podróż sprzed lat po raz pierwszy uświadomiła mi, ile satysfakcji daje turystyka, jeśli człowiek nauczy się więcej dostrzegać i pełniej smakować.

„Księga wież" to przeskok do starożytnej Mezopotamii i tajników pisma klinowego oraz wieży Babel, wyprawa do Babilon i Niniwy. A potem kolejny skok kulturowy i lądujemy w kręgu cywilizacji Majów, badając wspólnie z Ceramem przyczyn upadku tej wielkiej kultury. W ostatniej części (”Księgi, których nie można jeszcze napisać”) autor ponownie wraca do metodyki badań archeologicznych.

Urzekający jest styl tego opracowania - nie uchybiając znaczeniu badań i wadze odkryć, Ceram posługuje się cały czas przystępnym, pełnym humory językiem, który sprawia, że nie sposób oderwać się od jego książki.
 
Ciekawostką jest, że autorem książki jest niemiecki dziennikarz, pisarz i krytyk Kurt Wilhelm Marek (ur. 20 stycznia 1915 w Berlinie, zm. 12 kwietnia 1972 w Hamburgu), który w czasie II wojny światowej był członkiem Propagandatruppe. Po wojnie zdecydował się używać pseudonimu, aby zdystansować się do wcześniejszej pracy propagandowej na rzecz III Rzeszy (jego pseudonim to ananim - czytany wspak anagram nazwiska z dodatkową zmianą litery „k” na „c”).





czwartek, 5 maja 2005

Anna Achmatowa [Jak zwyczajna uprzejmość wymaga...]

Jak zwyczajna uprzejmość wymaga,
Podszedł do mnie. Powoli. Z uśmiechem.
Na wpół czule, na wpół z powagą
Dotknął ręki gorącym oddechem.
I wejrzeniem sfinksowych pomników
Jego oczy spojrzały bezdenne...
Dziesięć lat głuchych westchnień i krzyków,
Wszystkie moje noce bezsenne
W jedno ciche włożyłam to słowo
I wyrzekłam je, widać, daremno.
Zostawiłeś mnie samą. I znowu
Było w duszy mej pusto i ciemno.

(tłum. L. Podhorski-Okołów)

 

środa, 4 maja 2005

Richard Dawkins "Samolubny gen"


Richard Dawkins to wybitny zoolog, etolog, ewolucjonista i jeden z najlepszych popularyzatorów nauki. Może niepotrzebny był jego skok w bok w kierunku filozofii i wojującego ateizmu (Bóg urojony), ale książki przyrodnicze pozostają fenomenalnym dorobkiem Dawkinsa. Niewątpliwie warto zacząć lekturę jego dzieł od Samolubnego genu, który wydany został po raz pierwszy w 1976 roku. Ja sięgam po tę książkę prawie 30 lat później i zafascynowana czytam w przedmowie, jakie poruszenie wywołała ona wśród czytelników i w środowisku naukowym. 

Książka Dawkinsa to nie tylko przełożenie na zrozumiały dla przeciętnego śmiertelnika język hermetycznego narzecza biologii ewolucyjnej i genetyki populacyjnej. Autor, stojąc na barkach gigantów XX-wiecznej biologii – szczególnie George’a C. Williamsa i Williama D. Hamiltona – tworzy konstrukcję, której wcześniej nikt nie opisał w fachowej literaturze. W roku 1976 Samolubny gen z tak samo zapartym tchem czytali zarówno specjaliści, jak i laicy.

Wydanie z 1996 roku, które trafia w moje ręce, poszerzone zostało o dwa rozdziały i potężną dawkę przypisów (ponad 80 stron!). Dla mnie najważniejsze okazało się nie tylko spojrzenie na fenomen ewolucji z całkiem nowego punktu widzenia, ale przede wszystkim nadzwyczajne perspektywy, jaki ten punkt widzenia otwiera przed rozwojem sztucznej inteligencji. Skoro ślepo działająca, totalnie przypadkowa ewolucja stworzyła tak fantastyczną maszynę, jaką jest człowiek - z całą jego kreatywnością, wrażliwością, bogactwem emocji i zdolności, to szansa, że przemyślane działania doprowadzą z czasem do stworzenia podobnej maszyny pozbawionej wsadu białkowego, jest bliska 100% (co nie oznacza bliska w czasie). 

Samolubny gen skłania do spojrzenia na ludzkość z nowej perspektywy. Zrozumiałe, że owa perspektywa dla niektórych osób jest nie do przyjęcia. Człowiek jako "zwykła" maszyna przetrwania i nośnik genów, zmusza do porzucenia poglądów antropocentrycznych. Tymczasem w zestawieniu z długością naszego życia geny wydają się wieczne, a ich egoizm prowadzi na ogół do egoizmu w zachowaniach osobniczych.  Dobór naturalny przedkłada jedne geny nad inne nie z powodu właściwości samych genów, ale z powodu ich skutków - efektów fenotypowych. Efekty fenotypowe genu to wszelkie wpływy, jakie gen ten wywiera na ciało, w którym się znajduje (także wykraczające poza sam organizm). Geny, które są w stanie wywierać wpływ na świat, a nie tylko organizm, zapewniają swoje rozpowszechnienie. Przykład człowieka pokazuje jak bardzo prawdziwa jest ta obserwacja. Pytanie, czy nasze geny zdołają przetrwać w sytuacji, gdy dobór naturalny wymagałby ich zdolności do wymuszanie samoograniczenia na nosicielu (człowieku)? Pewnie nie doczekamy się odpowiedzi, bo kryzys klimatyczny postępuje błyskawicznie. A ewolucja się wlecze ;-)

Wszystkie znane nam organizmy – włącznie z nami – są w ujęciu  Dawkinsa jedynie wehikułami, które mają ułatwić przeżycie unieśmiertelnionych przez replikację genów. Właściwie nie bylibyśmy im nawet potrzebni, gdyby nie fakt, że skuteczniej powielają się, współpracując. Stoi to na pozór w sprzeczności z tytułem książki i często rodzi nieporozumienia. Sam autor wielokrotnie powtarzał, że równie dobrze mógłby swoje dzieło zatytułować Gen współpracujący, choć nie wiadomo, czy wtedy udałoby mu się osiągnąć aż taki sukces. Intelektualna siła książki Dawkinsa leży nie tylko w opisaniu procesów stanowiących podstawę życia, ale również w tym, że sprowadzenie go w zasadzie do replikatorów i replikacji pokazuje, jak to życie w ogóle mogło się rozpocząć u zarania dziejów naszej planety.

Dawkins brutalnie rozprawia się z poglądami doboru grupowego i pozornego altruizmu, choć przyznaje, że w pewnych sytuacjach najlepszą drogą do osiągnięcia egoistycznych celów naszej puli genowej może być praktykowanie ograniczonej formy altruizmu na poziomie osobniczym. Obserwacje świata zwierząt wydają się przeczyć teorii Dawkinsa. Przecież pszczoła, która w obronie swojego ula użądli przeciwnika, zwykle umiera, więc jej postępowanie musi być przejawem działania korzystnego dla grupy (no przecież nie dla owej pszczoły!). Dawkins przekonuje, że robotnice (a więc te osobniczki, które i tak są bezpłodne) nie mogą przekazać swoich genów potomstwu, a umierając ratują geny swoich braci i sióstr. Przejawy altruizmu mogą też mieć charakter międzygatunkowy, tak jak to się dzieje w przypadku ryb-czyścicieli, do których ustawiają się kolejki chętnych do "umycia" waleni.

Podobny schemat warto zastosować do wielu innych zachowań zwierząt (w tym ludzi). Osławione uczucia rodzicielskie i opieka nad potomstwem, to w rzeczywistości pasmo wyrzeczeń i poświęcenia. Pożądanie pozwala powołać młode do życia - ale kto je odchowa? Okazuje się, że miłość można także zaprogramować - również miłość zakrawającą na bohaterstwo w obronie potomstwa. Widok uśmiechniętego dziecka jest taką samą nagrodą dla matki, jak odczucie sytości dla szczura. Te same geny, które programują określone zachowania rodziców, sterują zachowaniem młodych. Uczą się one zachowań (w tym mruczenia uśmiechów i przytulania), które gwarantują im uwagę i troskę rodziców. To genom zależy na takim manipulowaniu rodzicem, by pozyskać jak największą część "rodzicielskiej inwestycji". A nie jest to inwestycja mała: np. sikorka między wschodem a zachodem słońca przynosi średnio co 30 sekund jedną porcję pokarmu!

Każdego dnia, każdy y z nas rozgrywa kilka iteracji dylematu więźnia, zapamiętując zarazem, komu i w jakiej sytuacji opłaca się wyświadczać przysługi. "Oszustów" co prawda nie uda się wyeliminować z populacji, ale przetrwanie genów wyklucza możliwość dominacji postaw oportunistycznych. Warunkiem ich utrzymania są "frajerzy", gotowi do współdziałania, ale czasem wykorzystywani. Oni także trwają w społeczności pobratymców dzięki temu, że jednak nie zawsze trafiają na oszustów. Znane nam z przyrody sceny walk o samice w okresie godów są w rzeczywistości także przejawem wielkiej "manipulacji genetycznej", w której zwierzęta-nosiciele sterowani są w taki sposób, aby w rzeczywistości niepotrzebnie nie tracić sił, ani życia (turnieje odbywają się według pewnych zasad, z zachowaniem stępionych "floretów" i "rękawic"). A co do samic? No cóż " nawet u pozornie wiernych, monogamicznych gatunków, samica poślubia raczej terytorium samca niż jego samego".

O walce zresztą Dawkins pisze dużo: czymże jest w końcu życie. Tłumaczy dlaczego nie zawsze w przyrodzie dominuje dążenie do niszczenia rywali: usunięcie konkurenta ze sceny może nie przynieść żadnej korzyści. Człowiek tej lekcji nie odrobił, a przecież znamy przypadki, gdy wyniszczenie jednego szkodnika przyniosło nieoczekiwane wzmocnienie innego.

Dawkins ostrzega oczywiście przed "antropogenicznym" postrzeganiem genów, jako "istot" działających świadomie i celowo. Nadal mamy do czynienia z doborem naturalnym, który nie jest zamierzony ani celowy. Geny nie sterują na bieżąco naszym zachowaniem, ale ich wpływ na nasze działania odbywa się pośrednio: w okresie zarodkowym oddziałują one na budowę swoich nosicieli ("maszyn przetrwania"). Dawkins nie wzdraga się nawet przed taka tezą, że nasze organizmy powstały jako kolonie innych istot (pasożytów?), rozważając np. czy mitochondria nie były pierwotnie symbiotycznymi bakteriami, które na wczesnym etapie ewolucji połączyły siły z komórkami naszego ciała. A może jesteśmy wręcz gigantycznymi koloniami symbiotycznych genów? Wirusy, składające się z czystego DNA (lub podobnej samoreplikującej się cząsteczki), zamkniętego w otoczce białkowej, są faktycznie absolutnymi pasożytami. Dawkins zgaduje nawet, że wyewoluowały one ze „zbuntowanych” genów, które wolą swobodnie przenosić się poszukując "nosicieli", zamiast pracowicie kształtować genomy i zachowania. Przemieszczają się zatem nie za pomocą męskich i żeńskich komórek rozrodczych, lecz bezpośrednio (np. drogą powietrzną). Jesteśmy zatem nie tylko koloniami genów, ale także wirusów. Niektóre symbiotycznie współpracują z naszym organizmem, a inne prowadzą jawnie pasożytniczy tryb życia, przenoszą się drogą płciową lub kropelkową. Dobór naturalny może preferować geny, które potrafią współpracować z innymi, kiedy jest to opłacalne. Ich replikowanie wymaga wówczas rozmnażania się całego organizmu. Jeśli jednak gen znajdzie inny, "tańszy" sposób rozmnażania, to współpraca się zakończy. 

Dawkins nie jest jednak - wbrew sugestiom niektórych naukowców - zwolennikiem determinizmu genetycznego. Jesteśmy siebie świadomi, mamy mózgi, potrafimy tworzyć kulturę, dokonywać wyborów. Nawet jeśli te zdolności są pochodną wyrafinowanego układu nerwowego, który miał nam (a więc naszym genom) pozwolić efektywnie zdobywać pokarm, rozpoznawać i unikać zagrożenia, wybrać optymalnego partnera seksualnego itd., to skutkiem ubocznym stał się rozwój  kultury. Nadal można uznać tę zdolność (twórczość, kreatywność) za szczególny rodzaj "manipulacji" genetycznej (przecież lepiej rozmnaża się znany i popularny aktor niż nijaki, nudny człowieczek), ale faktem pozostaje wytwór zwany etyką i postępujące wraz z nią kompetencje społeczne. 

Dodajmy do tego przekonanie Dawkinsa, że poza genem, samoreplikacji podlegają też memy (jednostki dziedziczenia kultury). ("Wszelkie życie ewoluuje na drodze zróżnicowanej przeżywalności replikujących się bytów" Replikatorem może być idea (np. idea boga), która także powstaje na drodze niezależnych mutacji. Wszak nowym "bulionem" może być bulion ludzkiej kultury. Replikuje się ona słowem mówionym i pisanym, a jej przeżywalność zależy od jej stabilności i zdolności do penetrowania środowiska kulturowego. Dręczące nas pytania o sens istnienia, znajdują odpowiedź właśnie w memie boga, dodają wielu ludziom tak dużej satysfakcji i gratyfikacji psychicznej, że mogą być ważniejsze nawet od pełnego żołądka warunkującego przetrwanie naszej puli genowej. Może to "tylko" skuteczność placebo - grunt, że działa! Memy "w drodze szeroko rozumianego naśladownictwa" szerzą się szybciej lub wolniej, trwają przez tysiąclecia lub zanikają po kilku pokoleniach. Jak pisze Dawkins: "Do dzisiaj nie przetrwał wszak ani jeden gen Sokratesa, ale zestawy jego memów(także Kopernika czy Leonarda) wciąż są pełne wigoru."

To co cenię u Dawkinsa najbardziej, to niezwykła swada i odwaga w formułowaniu niektórych myśli. Niektóre wstawki" są fantastyczne - oto kilka próbek:
"Ostatnio zaznacza się tendencja do odrzucania zarówno rasizmu, jak i patriotyzmu na rzecz deklarowania uczuć braterskich wobec całego gatunku ludzkiego. To tchnące humanizmem zwiększenie zasięgu działania naszego altruizmu ma interesujące następstwa, które zdają się wspierać ideę "dobra gatunku" w ewolucji. Liberałowie, którzy są tak niewzruszonymi orędownikami etyki rodzaju ludzkiego, często mają w największej pogardzie tych, którzy poszli nieco dalej w zwiększaniu zasięgu działania swojego altruizmu tak, by obejmował on również inne gatunki. Gdybym powiedział, że bardziej leży mi na sercu zapobieżenie rzezi wielorybów niż poprawa warunków mieszkaniowych ludności, przypuszczalnie wstrząsnąłbym niektórymi z moich przyjaciół." (s. 28)
"(...) przedstawicieli innych, nie wadzących nam w niczym gatunków zabijamy dla rozrywki i odprężenia. Ludzki płód, w którym życia jest tyle, co u ameby, doznaje o wiele większej czci i ochrony prawnej niż dorosły szympans. A przecież dorosły szympans czuje, myśli i - jak wskazują uzyskane ostatnio dane doświadczalne - jest nawet zdolny nauczyć się pewnej odmiany ludzkiego języka. (...) Nie wiem, czy można stworzyć logiczne podstawy etyki "gatunkowego szowinizmu" (speciesism), by użyć określenia Richarda Rydera, które brzmiałyby sensowniej niż podstawy "rasizmu". Wiem jednak, że tych podstaw nie znajdziemy w biologii ewolucyjnej." (s. 29)
"Darwinowskie "przetrwanie najlepiej przystosowanych" jest w istocie szczególnym przypadkiem ogólniejszego prawa przetrwania najstabilniejszych. Obiekt stabilny to zbiór atomów na tyle niezmienny lub wystarczająco często spotykany, by zasługiwać na nadanie mu nazwy. Może to być niepowtarzalny zbiór atomów jak Matterhorn (...), klasa bytów takich jak krople deszczu."
Dawkins robi w tej książce także kilka swoich "wycieczek antyreligijnych" i w wywody przyrodnicze  znienacka wplata komentarze dotyczące Septuaginty, w której niewłaściwie przetłumaczono "młodą kobietę" na greckie słowo oznaczające "dziewicę". Autor ilustruje w ten sposób błędne kopiowanie replikatorów biologicznych.
Cytuje Ezopa: "Królik biegnie szybciej od lisa, ponieważ królikowi chodzi o życie, a lisowi tylko o obiad". 

Samolubny gen nie jest, mimo niemal 40 lat od pierwszego wydania, pieśnią przeszłości. Nadal jest on przedmiotem gorących debat naukowców. Ostatnia taka dyskusja przetoczyła się przez popularnonaukową blogosferę anglosaską na przełomie 2013 i 2014 roku i zaangażowało się w nią kilkunastu biologów, przede wszystkim ewolucjonistów.



niedziela, 1 maja 2005

Frustracja. Młodzi o Nowym Wspaniałym Świecie.

Osiem esejów (każdy innego autorstwa) traktujących o problemach i sferach współczesnego życia: o edukacji, o religii, o kulturze, o bezrobociu, o stylach życia, o konsumpcji, o polityce i o mediach. 

Hanna Arendt pisała, że istotnym czynnikiem determinującym kształt współczesnych społeczeństw zachodnich jest "pokoleniowa akceleracja": pokolenia następują po sobie coraz szybciej i ludzie różniący się wiekiem zaledwie o kilka lat mogą żyć w zupełnie innej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Ogólna akceleracja tempa zmian społecznych i politycznych to cecha odróżniająca wiek XX od wszystkich poprzednich - dwie wojny i przemiany roku 1989 doprowadziły do licznych zerwań i skoków w procesie społecznej transformacji Europy jako kontynentu i jako kultury. Pokolenia X, Y, Z i najmłodsi z pokolenia Alfa - to w zasadzie ludzie z różnych planet, których życie determinuje zarówno polityka, jak i rozwój nowych technologii - a jedno i drugie wzajemnie napędza się, powodując jeszcze silniejsze i szybsze zmiany pokoleniowe. 

W tej książce głos zabrali przedstawiciele pokolenia X - w szczególności urodzeni w latach 70. XX wieku - oskarżani o bezideowość, obojętność polityczną i koncentracje na sferze konsumpcji. Jest to ostatnie pokolenie pamiętające komunizm i życie sprzed "pokojowej rewolucji" roku 89., która na zawsze zmieniła Europę Środkową i Wschodnią. Jeszcze pamiętają życie w zniewoleniu, polityczną indoktrynację w szkołach, niemożliwość publicznego wyrażania poglądów niezgodnych z programem partii (a więc programem narodu) i przedziwne uwięzienie w Polsce Ludowej (niedostępność paszportów, a tym samym niemożność wyjazdu). To pokolenie, którego dzieciństwo upłynęło w otoczeniu koloru szarego. Pamiętające rzeczywistość polityczną, w której rząd/państwo było realnym wrogiem.

Opisują swoje doświadczenia życia w młodym kapitalizmie z perspektywy tych, którzy w latach 90. XX w. jeszcze byli zbyt młodzi, aby cokolwiek osiągnąć, a potem - zbyt starzy aby się dostosować do kompletnie innej rzeczywistości. Można im współczuć, można empatyzować, albo wzruszyć ramionami. To moje pokolenie, więc czuje i rozumiem. Ale dzisiaj - z perspektywy roku 2021 i poczynań polskiego rządu i Jedynie-Słusznej-Partii - przede wszystkim przeżywam déjà vu. I szkoda mi, że pokolenie urodzone po 2000 r. będzie zmuszone powtórzyć całą tę drogę, strząsając z siebie skutki dobrej zmiany...



wtorek, 12 kwietnia 2005

Wystan Hugh Auden "1 września 1939"

 Siedzę w jednym z lokali
Przy Fifty-Second Street
Niepewny i wylękniony,
Gdy gasną smutne nadzieje
Podłej, kłamliwej dekady
Gniew i trwoga jak fale
Wdzierają się w zmierzch czy świt
okrywający tę ziemię
I w każdy prywatny los;
Smród śmierci, choć milczy się o nim,
Obraża wrześniową noc.

Ścisła wiedza odsłoni tło
I wygrzebie spod ziemi kontury,
Tej transgresji od Lutra do dziś -
Która w obłęd wpędziła kulturę,
Zbada jakie znaczenie miał Linz,
Z jakiego imago się wykluł
Nasz bóg, psychopata ponury:
Lecz ja znam - i ogół zna - zwykłą
Prawdę, jasną nawet dla dzieci:
Ci, którym wyrządza się zło,
Sami zło wyrządzają w odwecie.

Tucydydes znał na wygnaniu
Wszystko, co mowa potrafi
Powiedzieć o Demokracji,
I znał dyktatorów załganie,
Ich starcze brednie, oracje
Nad apatycznym grobem;
Opisał wszystko w swej księdze:
Banicję oświecenia,
Nawykowe cierpienia,
Złe rządy, nieszczęście i nędzę:
Trzeba przejść taką samą drogę.

W to neutralne powietrze,
Gdzie ślepy wieżowiec przywykł
Swym wzlotem wyrażać zachwyt
Człowiekiem Kolektywnym,
Języki wlewają swoją
Konkurencyjną umowność:
Lecz nie da się uciec od jawy,
Snem euforycznym się pojąc;
Twarzą zaborczą i głodną
Zamąca lustra powierzchnię
Odbicie globalnej krzywdy.

Twarze nad baru krawędzią
Lgną do codziennych pocieszeń:
Nie wolno zgasnąć tym światłom,
Nie wolno zamilknąć orkiestrze,
Zmawiają się wszystkie konwencje,
Ażeby nasz bastion zgrzebny
Oblec w przytulny plusz mebli,
Stłumić w nas lęki dziecięce:
Zgubieni w lesie, gdzie straszy,
Drżymy przed nocą, świadkiem
Występków i nieszczęść naszych.

Najwścieklej wrzaskliwy sens
Mów Ważnych Osobistości
Jest nie tak brutalnie prosty
Jak nasze skryte pragnienie:
Co pisał obłąkany
Niżyński o Diagilewie
Dotyczy i zwykłych serc;
W każdym z  nich tętni ten sen,
Błąd tęsknoty za nieosiągalnym:
Nie "chcę powszechnej miłości",
Ale "chcę sam być kochany".

Z konserwatywnych mroków
Dojeżdża w etyczne życie
Tępy tłum, co dzień więziony
W mamrocie przysięgi porannej,
"Ślubuję nie zdradzać żony,
Ślubuję pracować staranniej"
I władców bezradnych o świcie
Nałóg do gry pcha na nowo:
Któż teraz ich zdoła uwolnić,
Dar wróci im słuchu i wzroku,
Kto język swój odda  niemowom?

Mam tylko głos i tym głosem
Mam się przebijać przez kłamstwa,
Fałdy fałszów, ckliwie narosłe
W mózgach szarych posiadaczy zmysłów,
I fałsz władzy, wcielony w wyniosłe
Gmachy, ślepo strzelające w niebo:
Nie ma czegoś takiego jak Państwo
I zarazem nie ma już miejsc
Odrębności; tłumom i policjom
Głód nie daje wyboru żadnego;
Tylko miłość bliźniego lub śmierć.
Noc. Pod nią bezbronność świata
Zastyga w drętwym obłędzie.
Lecz przecież rozsiane wszędzie,
Błyskają punkciki światła,
Gdziekolwiek jasność ironii
Ślad sprawiedliwych znaczy.
Obym i ja jak i oni
Złożony z Erosa i prochu,
Wśród tej samej rozpaczy
I nicości trwał w mroku
Promieniem afirmacji.

(Przełożył: Stanisław Barańczak)

 

Siedzę w jednym z barów
Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy
W niepewności i trwodze,
Gdy gasną nadzieje rozsądku
Dziesięciu podłych lat.
Kłęby gniewu i strachu
Krążą nad błyszczącymi
Lub w mroku skrytymi lądami
Rzucając cień na nasz los.
I śmierci czad niewyrażalny
Zatruwa wrześniową noc.

Gruntowna wiedza wykryć może
U źródła całą zniewagę,
Począwszy od Lutra po dziś,
Przyczynę szaleństwa kultury,
Wykryć, co się w Linzu działo,
Jakiż potwór myśli
Zrodził psychopatę-boga!
Ja i publiczność wiemy,
Czego się w szkołach dzieci uczą:
Że ci, którym wyrządzono zło,
Odpłacają złem.

Wiedział wygnany Tukidydes,
Jak piękne można głosić mowy
Na temat Demokracji,
I znał też czyny dyktatorów,
ich starą jak świat gadaninę
Pośród grobowej niemocy.
To wszystko zbadał w swojej księdze,
Światłość umysłu wzgardzoną,
Ból, który zamienia się w nawyk,
Wybryki władzy, męczeństwo.
Cierpimy to wszystko na nowo.

W tutejszym powietrzu neutralnym
Ślepe drapacze chmur się wznoszą,
Strzelistość i wielkość ich sławi
Moc Zbiorowego Człowieka,
Trwa licytacja czczych programów
W wielojęzycznej wrzawie,
Ale któż mógłby tak długo
Żyć w euforycznym śnie?
Wynurza się z lustra
Twarz imperializmu
I międzynarodowe bezprawie.

Codzienność obrosła
W twarze na tej sali,
Tym światłom zgasnąć nie wolno,
Muzyka ma grać nieprzerwanie,
To twierdza umowności,
Których celem jedynym
Zastąpić sprzęty domowe,
Przed nami skryć, gdzie jesteśmy,
Zagubieni w lesie, gdzie straszy,
Dzieci przelękłe wśród nocy,
Nieszczęsne i niedobre zawsze.

Wojownicze i bzdurne frazesy
W ustach Ważnych Figur
Brzmią zbyt łagodnie dla nas.
Co oszalały Niżyński
Napisał o Diagilewie,
Jest prawdą normalnych serc.
Błąd bowiem wyhodowany
W krwi wszystkich mężczyzn i kobiet
To żądza niedostępnego,
Nie miłości powszechnej,
Lecz jej wyłączności – dla siebie.

Z konserwatywnej ciemnoty
Do etycznego życia
Tępi dojeżdżają ludzie
Coranny powtarzając swój ślub:
„Przysięgam wiernym być żonie
I bardziej starannym w robocie.”
Ci zaś, co rządzą, bezradni
Do przymusowej budzą się gry.
Któż może ich teraz uwolnić,
Któż do głuchego przemówi,
Któż niemych zdoła wysłowić?

Głos mój to wszystko,
By rozwikłać splot kłamstw,
Romantycznych kłamstw w mózgach
Przeciętnych zmysłowych ludzi
I kłamstwo Władzy, której gmachy
Obmacują niebiosa:
Nie ma niczego takiego jak Państwo
I nikt nie istnieje samotnie,
Głód nie zostawia wyboru
Policji ni obywatelom,
Miłować się trzeba lub zginąć.

Bezbronny pod nocy ciemnością
Leży nasz świat otępiały,
Choć rozproszone dokoła
Błyskają światełka ironii,
Gdziekolwiek Sprawiedliwi
Szermują ideałami.
Obym i ja, który jak oni
Z Erosa się składam i prochu,
Przez rozpacz i zwątpienie
To samo osaczony,
Mógł zatleć ufności płomieniem.

Przełożył: Leszek Elektorowicz