poniedziałek, 30 listopada 2020

Jennie Dielemans "Witajcie w raju"


Turystyką zajmuję się zawodowo i naukowo od prawie 30 lat, więc ani Witajcie w raju Jennie Dielemans, ani All inclusive Mirosława Wlekłego, nie mogły dostarczyć mi oświecenia, którego wcześniej nie dostarczyłyby własne obserwacje i literatura naukowa. Wartość wymienionych książek zawiera się jednak w tym, że operują - zgodnie z konwencją reportażu - nie tylko dziesiątkami przykładów dramatycznego wpływu turystyki na środowisko naturalne i społeczne (to znajdziemy także w literaturze naukowej), ale także rozmowami z uczestnikami turystyki masowej - bezrefleksyjnymi, przekonanymi o unikatowości tego, czego doświadczają, arogancko wierzącymi, że to "inni" są turystami, podczas gdy im samym dane było doświadczyć nadzwyczajnych doznań "podróżników". 

Mieszkańcy bogatej północy chętnie korzystają z uroków turystyki masowej - taniej, łatwej i dostępnej dla każdego, komu los dał przyjemność przynależności do tzw. klasy średniej. Na tyle średniej, żeby nie rozważać konsekwencji swoich wyborów wakacyjnych. Łudzącej się, że dzięki masowym exodusom biedne kraje mogą odbudować swoją gospodarkę lub poświęcić więcej środków na ochronę środowiska. Jennie Dielemans wykazuje, że ponad połowa przychodów z przemysłu turystycznego trafia do kieszeni właścicieli biur podróży i wraca do bogatych państw północy. Autorka pokazuje ciemną stronę przemysłu turystycznego, która na pierwszy rzut oka jest niewidoczna. Przemyty, gangi narkotykowe, wyzysk, prostytucja, dewastacja krajobrazu, niszczenie ekosystemów, zatruwanie rzek i plaż, niszczenie raf koralowych i siedlisk bezcennych gatunków zwierząt - to te słowa powinniśmy mieć w pamięci, wygrzewając się na piaszczystej plaży. 

Turystyka jako całość przypomina współczesną korporację, bowiem opiera się na tych samych niewolniczych układach. Urlopowicze nie domyślają się, że ich luksus wypracowany przez ludzi, którzy tak naprawdę nie dostaną za to, co zrobili godziwej zapłaty. Złudzenie, że bez turystyki pozostaliby bez środków do życia jest przejawem tzw. neokolonializmu turystycznego (tego terminu autorka co prawda nie używa, ale funkcjonuje on już od 30 lat w obiegu naukowym) - faktycznie bowiem, nie dane było "turystycznym rajom" zaznać możliwości alternatywnej drogi rozwoju. 

Interesują nas już nie tylko nietknięte plaże, życzymy sobie również nietkniętych ludzi. (...) Zapotrzebowanie turystów na kulturę i tradycję innych (nieważne, czy będą to Masajowie w Kenii, Majowie w Meksyku, lud Akha w Tajlandii czy Hmongowie w Wietnamie) stawia wysokie wymagania ludziom, których odwiedzamy. To, czy im zapłacimy, uzależnione jest od tego, czy uznamy ich za malowniczych, autentycznych i nieskażonych cywilizacją. W dniu, w którym Mao oprowadzająca turystów po wietnamskim Sa Pa kupi sobie antenę satelitarną, samochód, lodówkę z zamrażalką lub po prostu inne ubrania, turyści zaczną mieć problem. Przestanie być autentyczna, a jako obiekt zdjęć - atrakcyjna. Konsumujemy nie tylko kulturę i tradycję, konsumujemy również jej biedę. Ona musi być biedna dla nas. 

Jaki jest nasz stosunek do mieszkańców miejsc, które odwiedzamy? 

Problem w tym, że nie widzimy w tubylcach prawdziwych ludzi. Są tylko elementem scenerii naszych wakacji. Oglądamy ich, robimy im zdjęcia, patrzymy jak wykonują tradycyjne tańce. Zupełnie jakbyśmy byli w zoo.
Przebieramy bez umiaru w rajskim bufecie i oczekujemy wdzięczności od tych, których praca polega na usługiwaniu nam. (...) Wydaje się nam, że akt konsumpcji, któremu się oddajemy, jest dobrym uczynkiem, aktem solidarności. Że ludzie, którzy nam usługują na plażach w biedniejszych częściach świata, powinni się cieszyć, bo akurat ich wybraliśmy.

Czy problem dotyczy tylko tych, którzy korzystają z drogich hotelów i zamkniętych plaży? Szwedzka reporterka poprzez opisy scen przyuważonych w samolotach i na lotniskach, w Meksyku, Tajlandii, Wietnamie i na wyspy Karaibskich oraz przytoczone rozmowy, które zostały przeprowadzone ze spotkanymi tam ludźmi, pokazuje co stoi za dynamicznym rozwojem przemysłu turystycznego.

Uproszczony schemat cyklu życia miejscowości wypoczynkowej wygląda zawsze tak samo: najpierw zostaje ona „odkryta”, następnie zabudowana i/lub przebudowana zgodnie z potrzebami turystów, potem rozreklamowana i sprzedana. Przyjeżdża coraz więcej turystów, rośnie eksploatacja, w końcu miejscowość zaczyna mieć opinię banalnej i nieciekawej, zbyt mało „nietkniętej” i „autentycznej”, a turyści wyruszają dalej w poszukiwaniu nowych miejsc.

Autorka wskazuje także na złudzenie dziewiczej formy turystyki, jaką zdaje sie niektórym z nas indywidualne organizowanie wyjazdów, pisząc ironicznie o naiwnej relacji "poróżowania" i "turystyki":

Nikt nie jest równie mocno przywiązany do tej pogoni za nietkniętym co backpackerzy. Nikt tak bardzo nie obawia się turystycznych pułapek i nikt tak bardzo nie upiera się przy nazywaniu siebie podróżnikiem - a nie turystą. (...) Jednocześnie sposób podróżowania backpackerów jest równie przewidywalny jak turystów czarterowych - z tą tylko różnicą, że zamiast "drewnianego talerza" (fatanyeros), broszury turystycznej i Phuket są placki z bananami, Lonely Planet i pięciomiesięczna droga przez południowo-wschodnią Azję.

Jak podróże zmieniają świat? 

Bez zbędnego namysłu anektujemy, przekształcamy i przerabiamy miejsca, do których jeździmy na wakacje, tak by odpowiadały naszym własnym potrzebom i wyobrażeniom. - Okej, jesteśmy w Tajlandii. Ale nic, co tutaj widzisz, nie zostało zrobione dla Tajów. To wszystko dla was. Jakie są realne koszty wojaży? Przemysł turystyczny sprzedaje coś, czego nie posiada. Pakuje sny, ale sprzedaje plaże, góry, ludzi, kultury i zmusza biedne kraje do dostosowywania się do naszych potrzeb, jakiekolwiek by one były.
Wizja szerokiej, pustej rajskiej plaży przyczynia się do niszczenia niezbędnego do życia lasu mangrowego i wkłada broń w ręce policjanta turystycznego, którego zadaniem jest trzymać mieszkańca na dystans. Nasze hotele budują współcześni niewolnicy - Birmańczycy w Tajlandii, Haitańczycy na Dominikanie. Nasz spacer po polu golfowym kosztuje tysiące litrów wody, której brakuje w odwiedzanych przez nas krajach. Ale nie chcemy o tym słyszeć. Porozumienie między producentem a konsumentem, to znaczy między agencją turystyczną a nami, turystami, jest proste: oni nie mówią, my nie pytamy. Przecież jesteśmy na wakacjach.

Poza konsekwencjami społecznymi, wynikającymi często z niewolniczego wyzyskiwania tubylców, autorka dostrzega też wiele konsekwencji środowiskowych. Nasze wakacje nie pozostają bez wpływu na ziemski ekosystem. Kto ponosi te koszta? 

- Sprzedaje się tu wizję długiej, niemal bezludnej plaży, nasze piękne rafy koralowe, czystą wodę i niesamowitą przyrodę z licznymi gatunkami zwierząt. I jednocześnie wszystko to się niszczy. Od pewnego czasu wiele mówi się na temat zmian klimatycznych i ich konsekwencji. (...) Ta wiedza nie przeszkadza jednak korzystać ze środka transportu, który emituje najwięcej gazów cieplarnianych, czyli samolotu. Wręcz przeciwnie - latamy coraz dalej i coraz częściej. - Zagrożenie klimatyczne zostało spowodowane przez niewielką część mieszkańców ziemi, ale to nie oni za nie płacą. Płacą biedni ludzie, którym najtrudniej uchronić się przed zmianami klimatycznymi.

Dzięki Dielemans poznajemy nielegalne i nieetyczne praktyki korporacji turystycznych odpowiedzialnych są za przyśpieszanie procesu ubożenia ludności zamieszkującej obszary będące popularnymi ośrodkami wypoczynkowymi, narażanie na niebezpieczeństwo nawet własnej klienteli, powstawanie slumsów, łapówkarstwo, niszczenie środowiska, zastraszanie, rujnowanie lokalnej gospodarki oraz budowanie hoteli na niepewnym gruncie. Dowiemy się o tym, w jak okrutny sposób traktowani są emigranci z Birmy, którzy przybywają do Tajlandii w poszukiwaniu pracy i lepszego bytu. Czytając jej reportaż, zajrzymy za kulisy wakacji typu all-inclusive, przeczytamy między innymi o seksturystyce w Tajlandii i zarabianiu na wojennych pamiątkach w Wietnamie, poznamy fragment o niszczeniu lokalnej unikatowej natury w zamian za budowę ekskluzywnych kurortów, wreszcie poznamy przerażające dane dotyczące podróżowania samolotami. Powiemy się, ile pieniędzy zgarniają międzynarodowe sieci hotelarskie, a jakie wynagrodzenia otrzymują miejscowi pracownicy. Uświadomimy sobie, że wszystko, co na początku wydaje nam się piękne, nieodkryte i nieosiągalne po pewnym czasie staje się dla nas zwyczajne, nudne i nijakie. Tyle, że nic z tego nie zostanie dla następnych pokoleń.



sobota, 28 listopada 2020

Camilla Läckberg "Księżniczka z lodu"

  

I znowu lekki oddech - od pracy i cięższej lektury... 

Moją uwagę na Camillę Läckberg zwróciła Katarzyna Tubylewicz, która sama pisze smakowicie, wiec tym chętniej ufam jej osądom. Księżniczka z lodu jest pierwszym tomem sagi kryminalnej, której akcja rozgrywa się we Fjällbacka na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Książki Camilli Lackberg doczekały się zresztą adaptacji filmowych, powstał też serial na podstawie jej powieści (Niemiecki bękart, Morderstwo w Fjällbace).

Ta konkretna część trzyma w napięciu do ostatnich stron. Jeśli myślisz, że w połowie książki rozgryzłaś fabułę albo ostatnie zdania powieści rzucą trochę światła na to, co się w niej działo - jesteś w błędzie. I takie właśnie cząstkowe zaskoczenia stanowią w mojej opinii o tym, czy kryminał jest dobry - pozwalają bawić się samodzielnym zgadywaniem i tworzą podstawę dla swoistej gry między autorem a czytelnikiem. Może właśnie ten interaktywny charakter kryminałów decyduje o ich nadzwyczajnej popularności?

Już na wstępie powieści okazuje się, że samobójstwo - jak to w kryminałach bywa - jest w rzeczywistości morderstwem, intryga ma źródło w przeszłości a losy bohaterów są równie zawiłe, jak losy niektórych czytelników. Przedziwny splot wydarzeń jest jednak dalece prawdopodobny, co sprawia, że powieść nie irytuje ani naiwnością, ani zbytnim przekombinowaniem. Pochłania się te 400 stron z wielką przyjemnością :-)





czwartek, 26 listopada 2020

Paolo Bacigalupi "Złomiarz"


Twórczość Bacigalupiego jest przykładem tzw. fantastyki ekologicznej - autor zajmuje się pisaniem o degradacji cywilizacji, genetycznych mutacjach w rodzaju GMO i klęskach płynących z manipulacji naturalnymi procesami. Jego bohaterowie to najczęściej outsiderzy, ludzkie szczury radzące sobie w zdegenerowanym świecie pozbawionym nadziei. Nie inaczej jest z tytułowym Złomiarzem, czyli Nailerem. Dzieciak jest jednym z mieszkańców Bright Sands Beach, członkiem ekipy zajmującej się odzyskiwaniem lekkich metali z wraków statków. Nailer, mały i zwinny, specjalizuje się w czołganiu po kanałach serwisowych i odzyskiwaniu miedzianego kabla. Do czasu, kiedy stanie się na to zbyt duży i będzie musiał znaleźć sposób, jak przetrwać na plaży i nie zginąć z głodu.

W Złomiarzu, podobnie jak w innych książkach Bacigalupiego, światy są ponure i pozbawione nadziei. Ludzie walczą nie o lepsze ubranie czy premię, ale o przetrwanie. Przestają liczyć się więzy rodziny, pochodzenie, wartości moralne - wszystko jest na sprzedaż i liczy się tylko to, co pozwala przeżyć do następnego dnia. Trafiają się jednak jednostki, którym takie życie bez zasad nie odpowiada. I wypada docenić tu subtelne moralizatorstwo Bacigalupiego, który podprogowo przekazuje nam wiadomość, że takie rzeczy jak lojalność, szczerość, szlachetność się opłacają.

Opowieść rzecz jasna ma w sobie wiele z bajki o Kopciuszku - tchnie też podobna naiwnością. Wydaje się, że brak pomysłu na rozwój fabuły oraz na to, jak młody bohater miałby sobie poradzić w brutalnym świecie, wymusiły na autorze stosowanie się do takich, a nie innych chwytów. Ale opieranie na nich całej historii świadczy wyraźnie o braku ciekawszych pomysłów i gdzieś w połowie Złomiarza tracimy zainteresowanie dalszymi wypadkami. Największy kłopot polega właśnie na zestawieniu owej fabularnej miałkości z niektórymi pomysłami, które już na samym początku rokują nadzieje na całkiem przyzwoitą lekturę. Jednak zamiast iść w kierunku eksploatacji bogactwa świata i jego realistycznie brutalnego wydźwięku, Bacigalupi wybiera wygładzoną, bajkową konwencję, kreując Nailera na nieprzeciętnego bohatera, nawet pomimo podejmowania przez niego wielu głupich decyzji. 

Oczywiście należy pamiętać, że jest to jednak literatura młodzieżowa i być może konwencja opisów brutalnego, postapokaliptycznego świata okazała się nieco na wyrost. Niewątpliwie jednak lepiej wypada Wodny nóż tego samego autora...

 

 

 

 

 

wtorek, 24 listopada 2020

Max Cegielski "Wielki gracz: ze Żmudzi na dach świata"


Był bohaterem książek Kiplinga i Verne’a (który porównał go do Marco Polo),  a teraz „znika w cieniu medialnych celebrytów swojej epoki, jego zdjęć nie publikują ówczesne kolorowe magazyny. Nikt nie pyta, co jadł na śniadanie ani jakie ma plany”. Bronisław Grąbczewski zmarł w nędzy i zapomnieniu. Polski szlachcic na służbie caratu stał się głównym rozgrywającym rywalizacji rosyjsko-brytyjskiej w ekspansji kolonialnej na terenach Azji Środkowej. Ostatnie lata życia spędził w niepodległej Polsce i wtedy zaczął dla zarobku spisywać wspomnienia. Nie osiągnął jednak sukcesu komercyjnego, jak choćby podróżnik Ferdynand Ossendowski, który swoje przygody po prostu zmyślał. 

Szlakiem podróży Grąbczewskiego ruszyli teraz Max Cegielski i fotograf Mikołaj Długosz. I przywieźli potężny, 400-stronicowy reportaż z terenów między Morzem Kaspijskim a Pamirem, gdzie ekspedycje Grąbczewskiego miały wpływ nawet na obecne granice państw.

Obaj reporterzy usiłują Chcą rozszyfrować przynajmniej niektóre z zagadek Grąbczewskiego, a także podejrzeć, jak dziś wygląda życie w opisywanych przez niego miejscach. Ze Żmudzi, gdzie Grąbczewski się urodził, jadą przez Rosję, Uzbekistan aż po Pamir, zwany za jego czasów Dachem Świata. Ta podwójna podróż – w czasie i przestrzeni – pozwala spojrzeć z innej perspektywy na naszą historię, uwikłanie w proces kolonizacji i ambiwalentne związki Polski ze Wschodem. Cegielski opisuje i interpretuje historyczne zdarzenia, a biograficzny esej przeplata reporterską opowieścią. 

Narracja jest nieśpieszna, bogato ilustrowana zdjęciami i opisami miejsc i zdarzeń. Wyłania się w tej opowieści postać jak z filmu sensacyjnego, a przy tym wielowarstwowa i na swój sposób paradoksalna. Syna powstańca styczniowego, który służył Rosji. Wojskowego o temperamencie etnografa, zafascynowanego Azją Środkową. Podróżnika, a zarazem szpiega i uczestnika Wielkiej Gry toczącej się między Rosją i Wielką Brytanią na terenie dzisiejszego Afganistanu, Pakistanu i Tybetu. Pupila petersburskich salonów, w Warszawie skazanego na towarzyską banicję. Instrumentalnie hołubionego przez II RP, kiedy kraj potrzebował "własnych" podróżników. Wielkiego gracza, ale i wielkiego samotnika, który pod koniec życia nie utrzymywał prawie z nikim kontaktów. 

Cegielski próbuje rozpracować go na wielu poziomach. Chwilami jednak nadmiar szczegółów i dygresji osobistych staje się nużący. W pewnym momencie gubimy z pola widzenia samego Grąbczewskiego - spuścizna Wielkiej Gry między mocarstwami imperialnymi towarzyszy nam jednak dalej w toku analizy wschodniego kolonializmu, którego pozostałości towarzyszą nam nadal: trwające do dziś konflikty będące konsekwencją wytyczania granic przez obce mocarstwa, brutalne wręcz społeczne i ekonomiczne kontrasty, niewidzialność, gorsze traktownie "czarnych", czyli mieszkańców Kaukazu w dzisiejszej Rosji, a z drugiej strony: oazy spokoju, ismailickie wioski, które przetrwały właśnie właśnie dzięki "protekcji" wielkiego brata i coś w rodzaju podszytej lekką ironią, ale jednak nostalgii za sowiecką wspólnotą, która dopada Maxa Cegielskiego nad kolejną wypijaną wódeczką czy kumysem. Trochę żal, że ginie rozbudzona fascynacja postacią Grabczewskiego - polsko-carskim Lawrencem z Arabii...

 


 

 

poniedziałek, 23 listopada 2020

Stanisław Barańczak "Nie"

To tylko słowo „nie”, któremu nadać

Bagaż strzaskanych kości i wylanej krwi

Potrafi nawet ciemność z twojej krwi i kości,

To nieświadome dzieło bólu (wszelkie prawa

Zastrzelone), którego zakrwawione kopie,

Czcionkami chłosty odbite od kości, arkusze

Przeszyte nicią strzałów,

Możesz co dzień podnosić z chodników zmęczonym

Wzrokiem, wczytywać się w nie bezradnością rąk,

To tylko słowo „nie”, ostatnie słowo

W dziedzinie krwi – a poznasz ją zaraz na wylot

Roju pocisków z luf;

To tylko słowo „nie”, miej je we krwi

Która spływa kroplami po murze o świcie,

Daję tobie to słowo, jakbym dawał głowę

Za to, że ból istnieje, jakbym gardło dawał

Za sprawę żył i ścięgien, i mięśni, i skóry;

Czytam ci z liter bólu, ze skręconych nerwów

Pospiesznie zapisane słowa o tych, co gotowi

Zawsze otworzyć list cudzego ciała,

Rozciąć kopertę skóry i złamać szyfr kości;

To tylko słowo „nie”, ostatni krzyk

Modlitwy krwi, którą dzisiaj odmawiam za ciebie,

Którą odmawiam sobie prawa do odejścia

 

niedziela, 22 listopada 2020

Dan Ariely "Potęga (ir)racjonalności"

 

Chcemy wierzyć, że to my stoimy za sterami naszego działania i sprawujemy nad nim pełną kontrolę. Prawda jest jednak taka, że pomimo rzekomego „zdrowego rozsądku”, jesteśmy do bólu przewidywalni, co znakomicie wykorzystują marketerzy, politycy a nawet nasi partnerzy. Żyjemy w społeczeństwie, w którym ramy naszego postępowania wyznaczają sprecyzowane normy i zasady. Dobrze jednak wiemy o tym, jak różne sytuacje, czy odczuwane emocje popychają nas do łamania tych norm, nawet do zachowania wbrew temu czego inni by się od nas spodziewali. Psycholog powie nam o Ego i Id, a miłośnik literatury o doktorze Jekyllu i panu Hyde.

„Możemy być zlepkiem kilku Ja. Chociaż niewiele możemy zrobić, żeby nasz doktor Jekyll w pełni docenił siłę naszego pana Hyde’a, a być może już sama świadomość tego, że jesteśmy skłonni do podejmowania złych decyzji, kiedy znajdziemy się w szponach silnych emocji, pomoże nam zastosować wiedzę o naszym hyde’owskim Ja w codziennym życiu.”

Dan Ariely jest profesorem psychologii i ekonomii behawioralnej. Wykłada na Uniwersytecie w Duke, ale również prowadzi działalność badawczą w Center for Advanced Hindsight (Centrum Zaawansowanej wiedzy po Fakcie), którego jest założycielem i dyrektorem. Na jego zainteresowanie tematem irracjonalności człowieka miały wpływ doświadczenia ze szpitala, gdzie przebywał po wypadku, którego skutkiem było ciężkie poparzenie ciała. Ariely leżąc bardzo długo w szpitalu i znosząc ból zmiany bandaży, kompletował obserwacje o powtarzających się i przewidywalnych złych decyzjach. Przedmiotem jego obserwacji były pielęgniarki i ich zachowanie przy zdejmowaniu bandaży. Potem przyszedł czas licznych badań z zakresu ludzkiej (ir)racjonalności.

Ekonomia behawioralna wzbogaca analizę ekonomiczną o wiedzę z zakresu psychologii i socjologii. Dotychczasowy dorobek neoklasycznej ekonomii uznaje bowiem za niekompletny – szczególnej krytyce poddaje dogmat o racjonalności uczestników rynku (homo oeconomicus). Wśród badaczy zajmujących się tą dyscypliną wymienić należy przede wszystkim: Richarda Thalera, Vernona Smitha i Daniela Kahnemana (wszyscy laureaci Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii). Ich wybrane publikacje są dostępne w języku polskim.

Jak udowadnia Ariely, czasami po prostu „nie wiemy czego chcemy, dopóki nie zobaczymy tego w określonym kontekście". Patrząc na menu w restauracji, wybieramy dania w średniej cenie – nie najtańsze i nie najdroższe – chyba, że akurat chcemy lekko zaszaleć. Restauratorzy doskonale wiedzą, że klienci tak robią, dlatego środku w menu dają nam to, co najbardziej chcą sprzedać. Zestawienie i porównywanie pozwala nam łatwiej podjąć decyzje. Ale nie unikniemy tego, że czasem te decyzje są kompletnie irracjonalne. Ariely opisał wiele eksperymentów, w których badano przeróżne siły wpływające na zachowanie człowieka. Do tych sił zaliczył cechy charakteru, względność, normy społeczne, emocje, podniecenie seksualne itp.

Potęga irracjonalności jest napisana w bardzo przystępny sposób. Opisy eksperymentów i wyniki badań są przedstawione w formie lekkiej anegdoty pomimo że książka pełna jest danych statystycznych.

Często powtarzamy sobie, że w życiu nie ma nic za darmo. Doskonale wiemy, że biznesem rządzi pieniądz. Mimo to, cieszymy się jak dzieci, na widok słowa „gratis” i dajemy się nabrać po raz kolejny. Tacy już jesteśmy w swojej naturze, irracjonalni i naiwni. Trzeba przyznać, że Ariely wybrał niesamowicie ciekawą działkę psychologii człowieka do swoich badań, a ich rezultaty, w postaci publikacji „Potęga irracjonalności” są genialne. Książkę pochłaniamy jednym tchem, i na każdej stronie znajdujemy kawałek prawdy o sobie samym.

Ponieważ czytałam polski przekład - docenić muszę nie tyle lekkie pióro autora, co raczej trojga tłumaczy: Tatiany Grzegorzewskiej, Piotra Grzegorzewskiego oraz Agnieszki Nowak-Młynikowskiej. Książka powinna przypaść do gustu miłośnikom psychologii, socjologii oraz wszystkim tym, którzy chcą wiedzieć więcej na temat mechanizmów, jakie rządzą ludźmi.


 

piątek, 20 listopada 2020

Weronika Kostyrko "Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskiej"


Pola Nireńska zapisała się na kartach historii jako ikona tańca modern. Żeby tańczyć, szantażowała rodziców, organizując np. "strajki głodowe". Nie interesował ją jednak sam kunszt czy warsztat – ale emocjonalna ekspresja. Nazywa się ją artystką "tańca wyzwolonego". Weronika Kostyrko nie tylko nakreślia piękny, złożony portret Poli Nireńskiej – tancerki i żony Jana Karskiego. Zarysowała też genialnie wnikliwy portret całej epoki: od atmosfery Warszawy okresu międzywojnia, poprzez wspaniały opis pobytu Poli Nireńskiej w Niemczech, Austrii i Czechach, po jej wyjazd do USA. Jako pierwszy przy obcowaniu z tą obszerną biografią rzuca się w oczy research – bardziej niż imponujący. Kostyrko skrupulatnie wyłuskuje ze zdobytych materiałów i źródeł informacje pozwalające na zbudowanie wielowymiarowego portretu. Sięga głęboko – nie tylko do źródeł stylu Nireńskiej, po której nie pozostały żadne nagrania, lecz także do postaci jej słynnych nauczycielek.

Perla Nirensteinówna urodziła się 28 lipca 1910 roku w Warszawie. W gimnazjum funkcjonowała jako Paula, a imię Pola wybrała sobie sama. Nazwisko Nirenstein w jej rodzinie pisano różnie, natomiast Nireńska to również jej własny wybór. Tak przedstawiała się od pierwszego tournée w roku 1932, do ślubu z Janem Karskim w 1965 roku.

Po pierwszej wojnie światowej, kiedy młode Polski wyruszały na uczelnie, żydowskie kobiety miały cztery drogi emancypacji – przez syjonizm, komunizm, socjalizm albo sztukę. Nireńska, odrzucając los „żydowskiej narzeczonej” wybrała sztukę – najtrudniejszą drogę, ponieważ trzeba ją było pokonać samemu, ryzykując życiową porażką. Dlatego cały swój posag przeznaczyła na naukę tańca. W czasach totalitaryzmu tańczyła w Niemczech, Austrii i Włoszech. Uczyła się w słynnej szkole Mary Wigman w Dreźnie, emigrowała do Londynu. Jednak swoje miejsce na ziemi znalazła dopiero w Ameryce.

W mojej opinii wielkim atutem tej książki jest fakt, że autorka pokazuje nie tylko nieznane szerzej fakty dotyczące Nireńskiej, ale także drogę do nich, odsłaniając swój warsztat reporterski i nie obawiając się emocji. Czytając Tancerkę i zagładę, można odnieść wrażenie, że praca nad książką była osobistą przygodą, przeżytą przez autorkę świadomie i z pełnym zaangażowaniem. Niektóre akapity są jak notatki z podróży.

Trudne doświadczenia, jakich Nireńskiej nie szczędził los, Weronika Kostyrko opisuje bardzo szczegółowo. W szczególności utratę siostry Franki, która zginęła w getcie warszawskim w 1941 lub 1942 roku (Nireńska, jak sama mówiła pod koniec życia, w Zagładzie straciła siedemdziesięciu czterech członków rodziny). Ale Kostyrko szczegółowo opisuje los polskich żydów okresu międzywojnia - nacjonalistyczne ataki, izolacje społeczną, wreszcie Zagładę okresu II wojny światowej. Porażające są np. opisy brutalnych antysemickich aktów przemocy w Warszawie w latach 20. mimo swojej zwięzłości i lapidarności. Przypominają raport, ale – z racji  nagromadzenia – tworzą obraz horroru. Dzięki tym zabiegom Tancerka i zagłada nie jest książką jedynie o Poli Nireńskiej, ale też wprowadzeniem w krajobraz XX wieku. Akcja "Żydzi na Madagaskar" mogłaby przecież stanowić opowieść sama w sobie!

Dociekliwość autorki przypomina momentami obsesję, w której najdrobniejszy szczegół nie może zostać pominięty (przykładem może być próba zdobycia informacji o pierwszym mężu Nireńskiej, po którym we wspomnieniach artystki i jej przyjaciół nie została nawet wzmianka).

Kostyrko poświęciła w książce sporo miejsca samemu Karskiemu. „Jego biografia się komplikuje, rozpada na dwie części: trzeba opowiedzieć o Janku Kozielewskim i Janie Karskim. I o tym, że Karski swojej młodości się wstydził” – jak zauważa autorka. 

Weroniko Kostyrko odnalazła niepublikowane dokumenty dotyczące pracy Karskiego w MSZ, gdzie pod koniec lat 30. powołano specjalny zespół do rozwiązania tzw. „kwestii żydowskiej”. Autorka opisuje m.in., jak we wrześniu 1935 roku Jan Kozielewski, jako działacz piłsudczykowskiego Legionu Młodych, dostał zaproszenie na VII zjazd NSDAP. W 1938 roku 24-letni Kozielewski został urzędnikiem kontraktowym w Wydziale Polityki Emigracyjnej, który na polecenie Drymmera przygotowuje nową ustawę, która ma pozwolić na pozbawienie obywatelstwa tych obywateli RP, którzy działali na szkodę państwa polskiego lub przebywali poza Polską nieprzerwanie od pięciu lat. Jak czytamy w protokole z konferencji konsularnej, obradującej 24-25 maja 1938 roku w Berlinie, chodzi o „podniesienie godności obywatela polskiego przez wykluczenie wszystkich tych, którzy nie są godni, a przede wszystkim pozbycie się elementu niebezpiecznego (mniejszości, zwłaszcza Żydów, jako elementu destrukcyjnego). Taki jest cel ustawy, chociaż ma ona brzmienie ogólne, a to dlatego, żeby na piśmie nie ujawniać tendencji istotnych”. 

„Byłem dzieckiem sanacji” – mówił o sobie Jan Karski, już jako człowiek stary. „Chciałem wstąpić do służby dyplomatycznej, bo chciałem reprezentować mój naród. Wierzyłem w potęgę Polski: wojskową, gospodarczą, pod każdym względem. Byłem dumnym obywatelem wielkiego mocarstwa” – wyjaśniał. Tę wiarę stracił jednak we wrześniu 1939 roku. 

Jan Karski zostanie jednak przede wszystkim zapamiętany jako emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego, który pierwszy przekazał przywódcom państw alianckich informacje o okrucieństwach i masowych zbrodniach, jakich Niemcy dopuszczali się na Żydach na terenie Polski. 

Skala mikro opisywanych zdarzeń spotyka się zatem z szerokim kontekstem historycznym, politycznym, kulturowym i społecznym. Książka nie jest zbiorem atrakcyjnych dykteryjek, jak to nierzadko bywa z biografiami, ale próbą rzetelnego naszkicowania obrazu świata, który bezpowrotnie przeminął. Osiemdziesiąt dwa lata życia Nireńskiej opisane zostały przy tym z rysem artystycznym – styl biografii przywodzi na myśl elegancję i wyważenie reportaży Hanny Krall. Kostyrko pisze sugestywnie i plastycznie, przez co Tancerkę i zagładę czyta się jak wyśmienitą powieść.

Weronika Kostryko kreśli obraz Poli Nireńskiej nie tylko jako artystki pochłoniętej tańcem, ale również kobiety bardzo emocjonalnej. Nireńska była biseksualna, zakochiwała się głównie w kobietach (romans Poli Nireńskiej z Mary Wigman czy z kompozytorką Priaulx Rainier). Nie zachował się żaden zapis filmowy tańca Nireńskiej, a sposób, w jaki się poruszała, przetrwał wyłącznie we wspomnieniach przyjaciół. To od nich autorka dowiedziała się, że  Nireńska „pod koniec życia chodziła o kulach, ale "trzeba było zobaczyć, jak unosi rękę – to było boskie".

Jednak traumatyczne doświadczenia naznaczyły całe jej dorosłe życie, bardzo cierpiała. Popełniła samobójstwo skacząc z balkonu swojego mieszkania w sobotę 25 lipca 1992 roku. Mimo że lwia część książki przypomina drobiazgowe śledztwo, samobójstwo artystki zostało potraktowane z niezwykłym wyczuciem. To jedyny bodaj moment, w którym autorka rezygnuje z dociekania. Nie drąży tematu i – okazując szacunek swojej bohaterce – oddaje głos jej bliskim i rodzinie. Książka kończy się nagle, z podobną dynamiką, z jaką z życiem pożegnała się Nireńska.

Praca nad tą książką zaprowadziła autorkę do Waszyngtonu, Nowego Jorku, Kalifornii, Londynu, Florencji, Berlina, Kolonii, Drezna, Wiednia i Tel Awiwu. W Ameryce udało jej się spotkać ostatnich świadków życia Nireńskiej i Karskiego, w Izraelu – członków jej rodziny, w siedmiu krajach odnalazła niepublikowane listy i dokumenty. W ciągu niespełna trzech lat powstał jedyny w swoim rodzaju portret artystki na tle burzliwej epoki. 

 


środa, 18 listopada 2020

Noam Chomsky "Interwencje"

 

Amerykański profesor językoznawstwa, filozof i działacz polityczny jest w Polsce postacią znaną, nie tylko w kręgach akademickich, jako wybitny lingwista, lecz również jako zagorzały krytyk polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza po 11 września 2001 r. Tematyka jego felietonów napisanych między wrześniem 2002 r. a lipcem 2007 r. obraca się wokół polityki zagranicznej USA po tych pamiętnych zamachach terrorystycznych, z uwzględnieniem amerykańskiej interwencji w Afganistanie, wojny w Iraku, jak również konfliktu palestyńsko-izraelskiego. 

Chomsky jednoznacznie i krytycznie ocenił politykę prezydenta George’a W. Busha. Negatywny osąd opiera m.in. na analizach specjalistów wojskowych i pracowników służb specjalnych oraz na oficjalnych dokumentach ( w tym np. Orzeczenie Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości z 15 września 2005 r., Raporty o osiedlach izraelskich wydawane przez Fundację na rzecz Pokoju na Bliskim Wschodzie, Raport nt. negatywnych skutków istnienia izraelskiego muru z grudnia 2005 r., Ustawa o komisjach wojskowych z 2006 r., Ustawa o amerykańsko-indyjskiej pokojowej współpracy w dziedzinie energii atomowej z grudnia 2006 r., Raport Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk, który przedstawia Irak jako jeden z najsłabszych państw regionu, Raport dla Rady do spraw Stosunków Międzynarodowych pt. Ameryka – wciąż nieprzygotowana, wciąż zagrożona z 2002 r.).

Pierwszy z tych 45 felietonów pt. 11 września – nieodrobiona lekcja, wydany został 4 września 2002 r., a więc niespełna rok po pamiętnych zamachach terrorystycznych i wyznacza 11 września 2001 r. jako początek debaty o przyszłości amerykańskiego systemu bezpieczeństwa. Już tytuł felietonu wskazuje, iż Amerykanie powinni zastanowić się nad dotychczasowym kierunkiem polityki zagranicznej USA, który mógł, zdaniem autora, prowokować niechęć i agresję świata arabskiego wobec Ameryki. Często przytaczanym powodem zamachów z 11 września, jest nienawiść wobec amerykańskiego stylu życia, postrzegania demokracji i wolności. Chomsky podkreśla, że sprzeciw świata arabskiego dotyczył oficjalnej polityki USA, która „odmawiała im prawa do ich własnych wolności”. Z tej niechęci, gniewu i frustracji terroryści czerpią poparcie oraz nowych rekrutów. 

„Kampanię nienawiści” w świecie arabskim napędza również amerykańska polityka wobec Izraela i Iraku, zwłaszcza wspieranie przez USA izraelskiej okupacji militarnej zachodniego brzegu Jordanu, Strefy Gazy, Wzgórz Golan. Chomsky uważa, że błędem było (...) nieprzyłączenie się do międzynarodowego konsensusu, który wzywał do uznania prawa wszystkich krajów tego regionu do życia w pokoju i bezpieczeństwie, w tym państwa Palestyńczyków na terenie okupowanym. Wspieranie gospodarczo, militarnie i dyplomatycznie Izraela przez Stany Zjednoczone, uniemożliwia zażegnanie wieloletniego konfliktu. Chomsky przytacza słowa Jehoszafata Harkabiego, byłego izraelskiego szefa wywiadu wojskowego, który wskazywał rozwiązanie dla problemu terroryzmu: Zaoferowanie Palestyńczykom honorowego rozwiązania, które uszanuje ich prawo do decydowania o własnym losie.(...)

Po zamachach 11 września 2001 r. świat Zachodu zjednoczył się z Ameryką w cierpieniu i w wypowiedzianej „wojnie z terroryzmem”. Jak wskazywał Chomsky, zbrodnie terrorystów zostały potępione również przez zwolenników dżihadu. Szybkie odwołanie się Busha do przemocy, a szczególnie zaatakowanie Iraku, spowodowało, zdaniem autora, przyłączenie się zwolenników dżihadu do Osamy bin Ladena, tym samym zwiększenie zagrożenia terroryzmem. Również interwencja Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii w Afganistanie, nie spotkała się z aprobatą autora. Brak zgody talibów na wydanie ludzi podejrzanych o dokonanie zamachu 11 września 2001 r. był, zdaniem Chomsky’ego, niewystarczającym powodem przyznania sobie prawa do zbombardowania mieszkańców Afganistanu.

W felietonie z 3 marca 2003 r. (Argument przeciwko wojnie w Iraku), Chomsky przedstawia katastrofalne skutki interwencji wojsk amerykańskich w Iraku, którą dosadnie nazywa „zbrodniczą inwazją”. Skutkiem wojny mogą być skumulowane akcje odwetowe terrorystów, prowadzące nawet do „nuklearnego Armagedonu”. Żaden z przytoczonych przez administrację Busha powodów rozpoczęcia zbrojnej interwencji, nie był wystarczający do wkroczenia na teren innego suwerennego państwa. Zagrożenie ze strony Iraku, który zdaniem Busha, był w posiadaniu broni masowej zagłady, Chomsky - w ślad za specjalistami - uważa za znikome. 

Często powtarzaną przez Chomsky'ego metodą wpływu na czytelnika, być może również próbą dotarcia z niełatwym zagadnieniem do odbiorcy, jest stosowanie dosadnego, nierzadko kontrowersyjnego słownictwa. Obrywa się wszystkim stronom: Saddama Husajna Chomsky nazywa „potworem wcielonym”, „potworem z Bagdadu”, „smokiem do zgładzenia”, a Stany Zjednoczone określa mianem „globalnego egzekutora”. Amerykańską politykę w Iraku ocenia jako „reżim wasalny”, którego celem jest „dominacja na świecie i unicestwienie każdego, kto będzie tę dominację kwestionował”. Definiując nową strategię bezpieczeństwa narodowego USA, Chomsky pisze:

"Najpotężniejsze państwo w historii ogłasza, ze zamierza kontrolować świat z pomocą siły. Wojna w Iraku to próba unaocznienia światu, że Narodową Strategię Bezpieczeństwa z 2002 r. należy traktować poważnie. Przekaz jest jasny: Waszyngton zamierza rządzić światem siłą (...) i nie zrezygnuje z tego, usuwając wszelkie potencjalne zagrożenia. Oto sedno (...) doktryny wojny prewencyjnej".

W felietonach Chomsky’ego można odnaleźć wiele „ciętych” sformułowań i jednoznacznych ocen. Wprawdzie autor popierał swoje osądy, licznymi wypowiedziami specjalistów, badaczy podejmujących się analizy polityki zagranicznej USA, jednak w dużej mierze były to wypowiedzi jednostronne. Zdarzało się, iż autor polemizował z argumentami „przeciwników”, jednak wyłącznie w formie groteskowej, bagatelizując argumenty drugiej strony, bądź ironizując. „Doktryna jest nieuczciwa i tchórzliwa, ale ma swoje zalety: chroni nas przed niebezpieczeństwem zrozumienia tego, co się dzieje na naszych oczach”. 

Wydaje się, iż Chomsky’ego nie interesowały argumenty zwolenników polityki Busha, z tego powodu umniejszał ich znaczenie. Autor niezwykle krytycznie odnosił się do polityki bezpieczeństwa narodowego George’a W. Busha, która była podyktowana jego zdaniem „imperialistycznymi ambicjami” prezydenta „(...) poprzez zastraszanie świata i zmienianie Ameryki w międzynarodowego pariasa”. Doktryna Busha, zakładająca możliwość prowadzenia działań prewencyjnych, według Chomsky'ego otwierała drogę do przedłużających się walk między Stanami Zjednoczonymi, a ich wrogami, z których część zrodziła się z powodu amerykańskiej przemocy i agresji. Od Maroka po Liban i Zatokę Perską blisko 95% ludzi uważa, że wojnę w Iraku rozpoczęto po to, aby zapewnić kontrolę nad arabskimi złożami ropy naftowej i podporządkowanie Palestyńczyków Izraelowi.

Chomsky poruszył kwestię antywojennych nastrojów społecznych, które wraz z wkroczeniem wojsk amerykańskich do Iraku, uległy nasileniu. Odzwierciedlało to stale rosnący w ostatnich latach brak tolerancji dla agresji i okrucieństw. W przypadku ostrego głosu sprzeciwu Stany Zjednoczone – zdaniem autora – miały dwa wyjścia. Pierwsze polegało na respektowaniu międzynarodowego porządku i instytucji, tym samym na słuchaniu opinii społeczności międzynarodowej, która mówiła stanowcze „nie” dla imperialnej polityki administracji Busha. Druga opcja, to stworzenie groźniejszych instrumentów dominacji, mających na celu zniszczenie każdego niebezpieczeństwa, co pociągnęłoby za sobą powstanie nowych, jeszcze większych niebezpieczeństw. Odpowiedzią na doktrynę Busha i wypowiedzianą wojnę w Iraku były kolejne ataki terrorystyczne w Madrycie, Bagdadzie, Bali, Casablance, Istambule, Dżakarcie, Jerozolimie, Mombasie, Moskwie i Rijadzie.

Kiedy w maju 2003 r. prezydent Bush ogłosił na pokładzie lotniskowca „Abraham Lincoln” zakończenie wojny w Iraku, pojawiło się pytanie: kto rządzi tym krajem? Nad rozwojem demokracji w Iraku, miała czuwać Organizacja Narodów Zjednoczonych. Również w tej kwestii Chomsky pozostawał sceptykiem: 

Jak uczy doświadczenie, specjaliści od public relations z administracji Busha zechcą zapewne zaprowadzić w Iraku jakiś rodzaj formalnej demokracji, pod warunkiem, że będzie ona nieznaczna. (...) 

Pełna demokracja na Środkowym Wschodzie to cel niezgodny z dążeniami Stanów Zjednoczonych, czyli z ustanowieniem amerykańskiej dominacji w tym regionie. Autor wyraźnie wskazywał, iż powstanie niezależnego rządu irackiego, nie byłoby opłacalne Stanom Zjednoczonym. Szczególnie kiedy Waszyngton zarezerwował sobie prawo do stworzenia stałych baz militarnych w sercu regionu o największym na świecie wydobyciu ropy naftowej. Argumentację Busha odnośnie chęci szerzenia demokracji na świecie, Chomsky jednoznacznie oceniał: 

W historii nawet najsurowszym i najbardziej haniebnym metodom towarzyszą deklaracje szlachetnych zamiarów i retoryka niesienia wolności i niepodległości. 

Chomsky proponuje rozwiązanie dla pokojowego współistnienia narodów: 

Jedną z oczywistych kwestii moralnych, która nie może wywołać kontrowersji, jest zasada równości – musimy wobec siebie stosować takie same standardy, jakie stosujemy wobec innych, a właściwie wobec siebie powinniśmy być nawet bardziej wymagający.

Rola ONZ w kształtowaniu ładu i propagowaniu pokoju na świecie po wojnie w Iraku radykalnie zmalała. Stany Zjednoczone sprzeciwiając się woli większości, nie słuchając głosu społeczności międzynarodowej, ignorując decyzje Rady Bezpieczeństwa ONZ, która nie wyraziła zgodny na podjęcie działań wojskowych na terenie Iraku, doprowadziły do poważnego kryzysu organizacji. Tym samym pojawiło się pytanie o sens istnienia ONZ. Organizacja stworzona po II wojnie światowej, mająca na celu stanie na straży pokoju na świecie i niedopuszczenie do wybuchu kolejnej niszczycielskiej wojny, mogła jedynie bezsilnie przyglądać się jak najpotężniejsze mocarstwo wkracza na teren innego suwerennego państwa.

Jaką więc rolę w zamyśle administracji Busha, miała pełnić Organizacja Narodów Zjednoczonych w Iraku? Zdaniem autora: Prezydent Bush zabiegał o kogoś, z kim będzie mógł się podzielić kosztami, ale nie władzą w powojennym Iraku. U władzy musi być Waszyngton, a nie Organizacja Narodów Zjednoczonych czy Irakijczycy. 

Po zapoznaniu się z poglądami Noama Chomsky’ego w Interwencjach można wysunąć wniosek, iż krytyka polityki USA dotyczyła wyłącznie obozu rządzonego przez George’a W. Busha. Tym samym autor może jawić się jako obrońca demokratów. Nic bardziej mylnego, gdyż ostre słowa padały również w stosunku do polityków będących w opozycji do republikanów. Autor krytykował również doktrynę Billa Clintona, która zakładała, iż Stany Zjednoczone zastrzegały sobie prawo do użycia siły militarnej jednostronnie w razie konieczności do obrony ważnych interesów, takich jak zapewnienie nieograniczonego dostępu do kluczowych rynków, dostaw surowców energetycznych i zasobów strategicznych. Chomsky sceptycznie odnosi się również do wyborów w USA, jak i samej demokracji.

„(...) ludzie wiedzą, że wybory w Ameryce przede wszystkim się kupuje”. 

Wybór Amerykanów jest ograniczony do reprezentantów głównych partii, którzy oprócz tego, że kończyli te same elitarne uniwersytety, byli członkami tych samych tajnych stowarzyszeń, są dodatkowo finansowani przez niemal te same wielkie korporacje. Co jest dowodem, zdaniem Chomsky’ego na to, iż Stany Zjednoczone uczestniczące w rzekomym „budowaniu demokracji” na świecie, muszą koniecznie ożywić procesy demokratyczne we własnym kraju. W felietonie pt. Budowa demokracji musi się rozpocząć we własnym kraju (z 30 sierpnia 2004 r.) Chomsky skrytykował politykę rządzących, którzy nie słuchali potrzeb społeczeństwa. Przytoczył nawet badania przeprowadzone na potrzeby projektu „znikający wyborcy”, w których ponad 53% respondentów odczuwało brak jakiegokolwiek wpływu na sytuację w kraju. Chomsky ocenia wybory w USA jako jeszcze jeden sposób na marginalizowanie społeczeństwa. 

„Wielka kampania propagandowa ma na celu skupienie uwagi obywateli na spersonalizowanych widowiskach teatralnych”. 

Analizując i oceniając kampanię prezydencką z 2004 r. w której do wyścigu o fotel prezydenta przystąpili reprezentant demokratów John Kerry i ubiegający się o reelekcję George W. Bush, autor krytycznie odnosił się do kandydatów, oceniając ich jako twory przemysłu public relations. Współczesne kampanie wyborcze nie skupiają się na istotnych problemach (ekonomicznych, społecznych, zdrowotnych, etc.) tylko na osobowości kandydatów. Jednakże Chomsky nie pozostawił czytelników bez odpowiedzi na pytanie: na kogo mają zagłosować Amerykanie w wyborach prezydenckich w 2004 r.? Podejmując się krytyki obydwu obozów politycznych, zdaje się, iż autor wybrał „mniejsze zło”, jednoznacznie stwierdzając: 

Powinniśmy zdać sobie sprawę, ze jedna z dwóch grup, które obecnie rywalizują o władzę, to grupa ekstremalna i niebezpieczna, która już sprawiła wiele kłopotów, a może sprawić jeszcze więcej.

W poszukiwaniu powodów imperialistycznej polityki George’a W. Busha, Chomsky sięgnął do artykułu Williama Weeks’a w „John Quincy Adams and American Global Empire”, w którym to historyk stwierdził, iż: Taki sposób patrzenia na świat jest oparty na założeniu, że Stany Zjednoczone mają unikalną cechę moralną, dzięki której mogą wypełniać misję ratowania świata przez szerzenie swoich świętych ideałów i amerykańskiego sposobu życia oraz wiary w przeznaczenie narodu, które wyświęcił Bóg. Religijna otoczka dla polityki opartej na sile wykluczyła racjonalną dyskusję, gdyż wprowadzono wybór pomiędzy dobrem i złem.

W felietonie z 30 sierpnia 2005 r. pt. 11 września i doktryna szlachetnych zamiarów, autor skupił się na dwóch sprzecznych tendencjach, między którymi oscyluje amerykańska polityka zagraniczna. Jedna z nich nazywana jest Wilsonowskim idealizmem i oparta jest na szczytnych zamiarach. Druga to trzeźwy realizm, która ogranicza szlachetne intencje, zakładając, iż polityka ma być przede wszystkim skuteczna. Chomsky’ego nie dziwił fakt, iż Stany Zjednoczone, działając w imieniu strategicznych i ekonomicznych interesów, stosowały retorykę opartą na odwołaniu do najwyższych wartości, uważał to za normę w działaniu administracji Busha. 

Wizerunek jednego sprawiedliwego wydaje się niemal wszechobecny. W Stanach Zjednoczonych jednym ze stałych tematów jest poświęcenie w zaprowadzeniu demokracji i niepodległości cierpiącemu światu.

Kiedy w grudniu 2005 r. zostały zorganizowane pierwsze parlamentarne wybory w Iraku od obalenia Saddama Husajna w 2003 r., podczas wystąpienia w Filadelfii prezydent Bush powiedział: "Wybory w Iraku to niezapomniana transformacja dla kraju, który nie ma doświadczenia z demokracją po latach rządów jednego z najgorszych tyranów w historii". Bush podkreślił rolę Stanów Zjednoczonych w procesie demokratyzacji Iraku: 

Naszym celem w Iraku jest zwycięstwo, a zostanie ono osiągnięte kiedy zwolennicy Saddama Husajna – terroryści, nie będą w stanie dłużej zagrażać irackiej demokracji, kiedy irackie wojska będą na tyle silne, aby ochraniać swoich mieszkańców oraz kiedy Irak nie będzie schronieniem dla terrorystów planujących kolejne ataki przeciwko naszemu narodowi.

Opinia Noama Chomsky’ego odnośnie wyborów parlamentarnych w Iraku była niezwykle krytyczna. Za opóźniony proces demokratyzacji Iraku obwiniał prezydenta Busha, który w każdy możliwy sposób starał się do nich nie dopuścić. W felietonie pt. Ukryte znaczenie wyborów w Iraku (z 4 stycznia 2006 r.) autor podkreśla, iż gdyby nie masowe protesty wobec działań Stanów Zjednoczonych, wybory nie doszłyby do skutku. Zdaniem Chomsky’ego, poważne traktowanie wyborów to przede wszystkim uwzględnianie woli narodu. Według opublikowanych badań opinii publicznej przeprowadzonych przez irackich badaczy uniwersyteckich dla brytyjskiego ministerstwa obrony w sierpniu 2005 r. wynikało, iż ponad 82% badanych jest zdecydowanie przeciwna obecności wojsk koalicyjnych. Chomsky podkreśla, iż: 

Siły koalicyjne powinny się wycofać, tak jak chce tego naród iracki, zamiast pozostawać i usilnie próbować stworzyć satelicki reżim, którego armia byłaby pod pełną kontrolą koalicji. (...) Jest dobry powód, dla którego USA nie są w stanie zaakceptować suwerennego demokratycznego Iraku. Nie podaje się go jednak szerokiej opinii publicznej, gdyż pozostaje on w sprzeczności z obowiązującą doktryną: mamy wierzyć, że Stany Zjednoczone najechałyby Irak również wtedy, gdyby był on wyspą na Oceanie Indyjskim, a jego głównym produktem eksportowym byłyby ogórki marynowane, nie zaś ropa naftowa.

Formułowane w niedwuznaczny i dosadny sposób wypowiedzi Noama Chomsky’ego w stosunku do administracji George’a W. Busha i koalicjantów USA w wojnie w Iraku (zwłaszcza w stosunku do Wielkiej Brytanii) sprawiły, iż jest często cytowanym recenzentem tej polityki. Jego prace są publikowane nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale również w wielu państwach europejskich. Przez jednych jest postrzegany jako odważny i niestrudzony polityczny aktywista, przez innych jako radykalny lewicowiec. Odwaga i bezkompromisowość w krytykowaniu polityki osób sprawujących władzę w USA, jednoznaczność w wyrażanych opiniach, ostra retoryka, przez jednych są uznawane za zaletę jego twórczości. Inni uważają zaś twierdzenia Chomsky’ego za subiektywne i zbyt jednostronne.

niedziela, 15 listopada 2020

Jakub Szamałek "Kimkolwiek jesteś"

 

Kilka dni temu urzekła mnie pierwsza część trylogii Ukryta sieć (Cokolwiek wybierzesz), wiec nie było zmiłuj - szybko sięgnęłam po drugą: Kimkolwiek jesteś. O ile w pierwszej nieoczywistym bohaterem sensacji była groza permanentnej inwigilacji, o tyle tym razem Szamałek straszy marketingiem politycznym, a przy okazji zdradza kulisy tworzenia kampanii z wykorzystaniem big data.

Czyta się to znakomicie, a zastosowanie sztucznej inteligencji w profilowaniu i manipulowaniu wyborcami opisane jest tak przejrzyście, że człowiek ma ochotę od razu zamknąć bloga, odciąć portale społecznościowe i raz na zawsze zapomnieć o surfowaniu w sieci. No bo wpaść na to, że pierwsza oznaką zdrady małżeńskiej jest przeszukiwanie Internetu pod kątem porad na nieświeży oddech?!

Przednia zabawa, spora dawka wiedzy i kolejna nocka z głowy ;-)



sobota, 14 listopada 2020

Barry Forshaw "Stieg Larsson. Mężczyzna, który odszedł za wcześnie"

  

Barry Forshaw podjął sie niesłychanie trudnego zadania: napisać o człowieku, który stworzył Milleniu, który zawładnął wyobraźnią tysięcy ludzi, który sam w sobie był chodzącą przygodą, bojownikiem, rycerzem i marzycielem - to zadanie niewyobrażalnie trudne.

Larsson nie mieści się bowiem w klasycznych ramach obrazu pisarza-intelektualisty. Walczył ze skrajną prawicą i rasizmem we wszelkich postaciach. Był autorem wielu publikacji na ten temat i ekspertem na tyle poważanym, że Scotland Yard wykorzystywał jego wiedzę w antyterrorystycznych śledztwach, mimo że był aktywnym członkiem lewackiego ugrupowania komunistycznego. Pisał do brytyjskiego antyfaszystowskiego pisma „Searchlight”, ale zarabiał na życie grafiką (świetnie rysował) w szwedzkiej agencji prasowej TT. Potem założył lewicowy magazyn „Expo”. Był cenionym intelektualistą, szanowanym nawet przez politycznych przeciwników.

Larsson nie dożył gigantycznej sławy, jaka przyniosła mu trylogia. Zmarł na atak serca tuż przed swoim debiutem. Kilkanaście milionów egzemplarzy sprzedanych książek, tłumaczenia w ponad 40 krajach, filmy nakręcone na podstawie napisanej przed śmiercią trylogii Millenium” i ostra debata polityczna wokół społecznych treści w jego kryminałach... Było mu to oszczędzone - albo odebrane. Zależy, jak spojrzeć.

Był pracoholikiem i podobnie jak Balzac, który też umarł na serce w wieku 51 lat, podtrzymywał się w pracy bezustannym piciem kawy. Umieram wypiwszy sto tysięcy filiżanek kawy – miał powiedzieć przed śmiercią Balzac. Bohater kryminału Larssona, jego alter ego, dziennikarz Mikael Blomkvist, pije też bez przerwy kawę, którą sam parzy lub jest nią częstowany przez innych (Szwedzi są rekordzistami świata w piciu kawy). 

I jeszcze ciekawostka: Larsson przed śmiercią zwierzał się przyjaciołom, że chce przebić Mankella, uznawanego za najbardziej znamienitego twórcę skandynawskich kryminałów. Jeśli chodzi o dochody z książek, to faktycznie to osiągnął. Brytyjski krytyk Boyd Tonkin („The Independent”) uważa, iż „Larsson jest bardziej realistyczny i ma ostrzejszy język niż jego rodak Mankell, a jego sztuka pisania odczuwana jest często jak świetnie wyostrzona stal w porównaniu z dobrze obrobionym drewnem Mankella”.

A oto jak Forshaw opowiada o Millenium:


 

 


czwartek, 12 listopada 2020

Robert Harris "Oficer i szpieg"

 

Oficer i szpieg to precyzyjnie skonstruowany thriller polityczny, a może raczej dramat sumienia, mający za tło słynną aferę Alfreda Dreyfusa. W 1894 roku Alfred Dreyfus, francuski oficer artylerii pochodzenia żydowskiego, został na podstawie spreparowanych dowodów oskarżony o zdradę na rzecz Niemiec. Koronnym dowodem w procesie były: rękopis pisma do ambasady niemieckiej przypisywany Dreyfusowi i przysięga jednego świadka oskarżenia. Powołano pięciu specjalistów od badania pisma. Trzech z nich, w tym Alphonse Bertillon, stwierdziło, że list jest autorstwa Dreyfusa. Wyrokiem sądu wojskowego Dreyfus skazany został na dożywotni karny obóz na Wyspie Diabelskiej w Gujanie Francuskiej, w Ameryce Południowej, gdzie przetrzymywany był w bestialskich warunkach i kompletnej izolacji.

Tych faktów Harris nie przytacza wprost - dowiadujemy się o nich powoli, w miarę rozwoju akcji książki, która rozpoczyna się spektakularnym obrazem degradacji Dreufusa (zerwanie epoletów i lampasów, złamanie szabli i publiczne upokorzenie). A potem zaczyna się właściwe śledztwo...

Wbrew pozorom nie jest to tylko powieść sensacyjna ani kryminał, pomimo że postać głównego bohatera funkcjonuje jak archetypiczny obraz detektywa z powieści Agaty Christie lub innego Artura Doyle'a. Harris pokazał jednak przede wszystkim dramat człowieka, który uwikłany został w potężne rozgrywki polityczne i niezależnie od faktycznych czy urojonych win, musi zostać złożony w ofierze, żeby nie wzruszyć doskonałego obrazu ludzi władzy, relacji społecznych i wreszcie armii francuskiej. Mechanizm szczucia jest zatem ukrytym bohaterem tej powieści.

W znakomitej warstwie sensacyjnej powieść drobiazgowo rekonstruuje śledztwo prowadzone na własną rękę przez Picquarta (narrator). Powstaje pytanie, co nim kieruje? Poczucie winy? Honor oficera wierzącego w autorytet armii? Idea sprawiedliwości? Imperatyw mówienia prawdy wbrew wyznawanym poglądom i na przekór zasadzie lojalności wobec swojego środowiska? Picquart ryzykuje bowiem wiele, choć na początku nie jest świadomy skali uwikłania generalicji i polityków.

Nie do przecenienia jest aktualność tej powieści: postawa sygnalisty Picquarta skupia nie tylko dylematy XIX-wiecznej Europy, ale i współczesnego świata. To w jego sumieniu toczy się walka o rzetelną ocenę rzeczywistości – bez względu na konsekwencje. Zło, które tropi, nie ma wymiaru metafizycznego. To konkretni ludzie obierający sobie kozła ofiarnego, zapiekli nacjonaliści dający upust swojej nienawiści i obłędnym teoriom, czynią ten świat nieludzkim. Trudno się dziwić, że tak skwapliwie rzucił się na ten temat Roman Polański, czego efektem stał się jeden z najlepszych filmów tego reżysera.

Koniecznie!



 


poniedziałek, 9 listopada 2020

Jakub Szamałek "Cokolwiek wybierzesz"

 

Pierwsza część trylogii „Ukryta sieć”, którą pochłonęłam w jeden wieczór i czekam na dalszy ciąg (jako że zakończyło się cliffhangerem). Samo zakończenie ciut banalne, ale generalnie książka daje mnóstwo przyjemności i... trochę straszy ciemnymi zakamarkami sieci. W każdym razie posłużyła mi do dyskusji ze studentami nt. bezpieczeństwa w Internecie.

Muszę przyznać, że drobiazgowe opisy rzeczywistości nowych technologii, świadczą o znakomitym researchu jakiego dokonał autor, ale warstwa fabularna w niczym nie ustępuje tej faktograficznej. Zło tego świata znakomicie bowiem ugościło się w Sieci, krzywdząc jednych, wykorzystując drugich. Nikt nie może czuć się bezpiecznie, ani też komfortowo. 

Warto!



niedziela, 8 listopada 2020

Marek Krajewski "Pomocnik kata"

 

Wielce przeciętna książeczka :-( Niestety to mój pierwszy kontakt z powszechnie uwielbianym Krajewskim, wiec żal jest ogromny. Wątła i skromna fabuła rozepchana watą historyczno-obyczajową, uzupełniona osobą wszechwiedzącego historyka-narratora. Dziwaczne to, niespójne, miejscami nudne i nijakie. Akcja rozwija się powoli i nie wiadomo dokąd zmierza.

Podobał mi się jedynie rozbudowany, kwiecisty styl, nieco archaiczny, świetnie współgrający z tłem wydarzeń. Ale piękne słowa mam w słowniku :-(



piątek, 6 listopada 2020

Robert Harris "Konklawe"


Ta powieść to znakomity przykład political fiction osadzonej w realiach Państwa Kościelnego. Zachwyca jednak skrupulatne oddanie realiów, które do niedawna były nam kompletnie nieznane (choć zmienił to nieco netfliksowy wysyp filmów o tematyce "papieskiej"). Fenomenalnie opisana jest cała procedura konklawe - trzeba oddać Harrisowi, że warsztatowo przygotował się bardzo dobrze. Dowiadujemy się nawet jak osiągany jest kolor dymu sygnalizującego (brak) wyboru papieża. 

Dodatkowym atutem są szczegółowe opisy poszczególnych zabudowań Watykanu: Kaplica Sykstyńska, Dom św. Marty, Pokój Łez i wiele, wiele innych. Całość świetnie oddaje klimat Stolicy Apostolskiej. Dla zachowania realiów powieści Harris podobno udał się do Watykanu, gdzie pozwolono mu dokładnie obejrzeć miejsce akcji, zapoznał się z dziełami fachowymi na temat zasad funkcjonowania konklawe. Opisał m.in. zakrystię zwaną Pokojem Łez, gdzie przechowywany jest strój i obuwie – różnych rozmiarów – dla nowo wybranego papieża. Wspomniał także o szatach noszonych przez kardynałów w trakcie konklawe. „Każda rzecz była szyta na miarę u Gammarellich, papieskich krawców od 1798 roku, w ich słynnym zakładzie za Panteonem”.

Harris twórczo rozwija kolejne wątki powieści, niejednokrotnie zaskakując czytelnika. Interesujący, na swój sposób perwersyjny sposób przedstawienia przestrzeni sacrum wypełnionej sensacjami, intrygami i przewrotnymi skutkami ciemnej strony ludzkiej natury. Obrazoburczy ogląd Watykanu jest modny w popkulturze, ale Harris nie stara się być modny za wszelką cenę. Dba o jakość fabuły, pokazując, jak upadają kolejne kandydatury murowanych, zdawałoby się, faworytów. Wskazuje, jak różnorodne mogą być powody kolejnych przetasowań: pieniądze, kobieta, dokumenty w sekretnych skrytkach, zagrożenie z zewnątrz (terroryzm!), pojawienie się kardynała mianowanego przez papieża „in pectore”, czyli w sercu, by ów kardynał, pracujący w niebezpiecznym dla katolickiego duchownego rejonie świata, nie stracił życia. Obecne są też wątki feministyczne i odniesienia do problemów obyczajowych trawiących od lat Kościół Katolicki.

Konklawe to niezwykle wnikliwe studium ludzkich zachowań i motywacji w sytuacji skrajnej - w obliczu konieczności dokonania niezwykle ważnego wyboru. Do czego zdolni są ludzie, by osiągnąć cel? Co oznacza dla nich prawda? Czy w ogóle można mówić o istnieniu prawdy obiektywnej? Niecierpliwie czekamy na rozstrzygnięcie: może zostanie wybrany pierwszy czarnoskóry papież? Może zapiekły tradycjonalista? A może postępowiec błogosławiący małżeństwa gejów? Harris umiejętnie zwodzi nas, przypominając maksymę mówiącą, że „ten, kto wstępuje na konklawe jako papież, opuszcza je jako kardynał”.

Autor nie zapomina o typowym angielskim humorze i pomimo powagi tematu potrafi sprawić, że nastrój całości bywa lekki i ujmujący:

„Panujący w środku zgiełk był pogodny i pełen wyczekiwania, zupełnie jak w pierwszy wieczór konferencji biznesowej. Szarytki podały już kardynałom drinki”.

Oczywiście najbardziej wciągającym elementem powieści jest sam przebieg głosowania. Intrygi, spiski, emocje i zagorzała rozgrywka, które tworzą niezwykle interesującą całość, przyczyniając się do obudzenia w czytelniku zaciekawienia.  Harris bierze pod lupę ludzi będących symbolami wiary. Rozdział po rozdziale ujawnia ich ciemniejszą stronę, rozterki w godzinie próby, opisuje pokusę pójścia łatwiejszą ścieżką i - przede wszystkim - pragnienie władzy, od którego nikt nie jest wolny. W Konklawe fikcja i rzeczywistość splatają się, tworząc niezwykłą mozaikę. Jej ramą są podstawy wiary, a elementami - ludzie.

Całość znakomicie sama się  broniła - pełną detali treścią, intrygującą rozgrywką i ciągłymi niespodziankami. Nie pojmuję po co na sam koniec Autor zepsuł wszystko niepotrzebnym sensacyjnym detalem...

 



środa, 4 listopada 2020

Pan raczy żartować, panie Feynman!

 

Opowieści, anegdoty, trochę złośliwostek i szydery, ale w najlepszym możliwym stylu, na jaki stać wyłącznie intelektualistę. Czyta się to lekko i przyjemnie, pomimo że nieuchronnie prędzej, czy później, trzeba się zmierzyć z faktem, że czytamy wspomnienia człowieka, który przyłożył rękę do skonstruowania bomby atomowej.

Ale podobnie, jak w przypadku każdej autobiografii, zastanawia mnie ludzkie pragnienie, żeby zejść z piedestału i na chwilę stać się człowiekiem...

poniedziałek, 2 listopada 2020

Matilda Gustavsson "Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim"


Co prawda mechanizmy, jakie towarzyszą przemocy seksualnej, świetnie opisał nieco wcześniej amerykański reporter Jon Krakauer w książce Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim, jednak radiowa dyskusja o reportażu Matildy Gustavsson skłoniła mnie, żeby sięgnąć po tę książkę.

Nie sposób zresztą wyobrazić sobie, że człowiek zafascynowany literaturą - tym bardziej jeśli jest kobietą - pominie książkę poświęconą skandalowi, który wypłynął na fali #metoo, a doprowadził do wstrzymania obrad Komitetu Noblowskiego i całorocznej zwłoki w przyznaniu Nagrody Literackiej. Jasne jest zatem, że nie poszukiwałam w tej książce wartości literackich, oszałamiającego języka, innowacyjnej stylistyki ani przeżyć duchowych.

Nie odkryję Ameryki, podkreślając, że w molestowaniu seksualnym nie chodzi o seks, lecz o władzę: wykorzystywanie pozycji i związane z tym nadużycia. Mechanizm ten sprawia, że można latami funkcjonować wśród ludzi, którzy "wszystko wiedzą", zachowując zarazem poczucie bezkarności i posuwając się do coraz bardziej śmiałych działań. Stopniowe objaśnianie tego zjawiska, daje wyobrażenie nie tylko o relacji ofiary i oprawcy, ale także wgląd w otoczenie, które utrwala taki schemat i betonuje system, w którym zmiana wydaje się szaleństwem.

Gustavsson przytacza relacje kobiet, dla których wyjątkowo trudnym momentem do przepracowania był fakt uświadomienia sobie, że ten, kogo uznawały za autorytet, okazywał się osobą wykorzystującą swoją uprzywilejowaną pozycję do czerpania korzyści seksualnych. Śledztwo młodej dziennikarki wstrząsnęło nie tylko Szwecją, ale właściwie dużą częścią świata. 

Post factum wydaje się, że to wszystko było takie widoczne i oczywiste - przypomnijmy sobie jednak niewzruszoną pozycję pedofila Jankowskiego - ile lat potrzeba było, żeby opinia publiczna dowiedziała się o tym, co przez dekady było tajemnica poliszynela.

Reportaż Gustavsson jest niezwykle ciekawy także z innego powodu. Autorce udaje się pokazać kolejne momenty śledztwa. Ujawnia, jak widziała siebie w opisywanym układzie, wskazuje to, co jej pomogło w skutecznym zdobywaniu informacji, a co mogło zaszkodzić, opowiada, w jaki sposób była traktowana, ale i jak sama się zmieniała w miarę słuchania kolejnych świadectw ofiar Arnaulta. „Klub” okazuje się więc historią zmieniającą jedną z najważniejszych nagród literackich na świecie. To nie jedyna zaleta pracy Gustavsson. Równie ważne jest wspomniana dekonstrukcja działania strefy wpływów, przywilejów w kulturze i chwiejnych, nie zawsze uczciwych fundamentów reguł oceniania, doceniania i wskazywania.

Ta książka budzi strach, porusza i każe inaczej spojrzeć na otoczenie. Natomiast niewątpliwym dodatkowym smaczkiem jest wprowadzenie czytelnika za kulisy funkcjonowania Akademii Szwedzkiej, o której mimo dziesięcioleci funkcjonowania w zasadzie nadal niewiele wiadomo.