środa, 30 grudnia 2020

Agata Tuszyńska "Singer. Pejzaże pamięci"

 

Singer. Pejzaże pamięci to reportaż z odkrywania minionej rzeczywistości i próba nawoływania do ocalenia. Tuszyńska z przerażeniem obserwuje, jak znikają ślady żydowskiej kultury i jak dzieci w szkołach powtarzają opinie o złych Żydach, kompletnie bez refleksji i zrozumienia tego, co nieopatrznie głoszą przy nich dorośli. 

Sama autorka dowiedziała się o swoich żydowskich korzeniach, kiedy miała 19 lat. Szukała kogoś, kto poprowadziłby ją ścieżkami żydowskiej historii. Na przewodnika wybrała Izaaka Bashewisa Singera.

Singer interesuje ją nie tyle jako autor książek i noblista, co raczej jako przedstawiciel narodu żydowskiego i świata, który bezpowrotnie zniszczyła druga wojna światowa. Przy biografii Singera znajduje się miejsce na analizę przeszłości – zwłaszcza że nie wszystkie życiorysowe białe plamy da się wypełnić treścią. 

Tuszyńska podkreśla, że Singer był dla niej cadykiem żydowskiej literatury i sztukmistrzem żydowskiego języka. Jego koledzy literaci nie podzielali tej opinii. W środowisku pisarzy jidysz Singer nie był lubiany. Mieli mu za złe, że wśród jego bohaterów są Żydzi-złodzieje lub Żydówki-prostytutki. Ich zdaniem po Zagładzie nie powinno się tak pisać o Żydach.

Autorka trzyma się faktów. Nie chce zajmować się analizami dzieł i literaturoznawczymi rozważaniami, przedstawia Singera przez pryzmat relacji rodzinnych, ale i związków z kobietami. Prezentuje kolejne maski. Opisuje nastroje w żydowskich społecznościach i pokazuje, jak bardzo Isaaca Singera nie chcą honorować mieszkańcy ważnych dla niego miejsc. Walczy o szacunek dla środowisk żydowskich, ale zdaje sobie też sprawę z ogromu strat i wylicza, ilu żydowskich mieszkańców miasteczek nigdy nie wróciło do swoich domów, wskazuje zawody, w których dawniej prym wiedli żydowscy mistrzowie. 

Opowieść o Singerze zamienia się w pretekst do głośnego mówienia o tym, co niewygodne, wypierane ze świadomości społecznej i niechciane. W takich wypadkach ma się wrażenie, że Singer jako taki schodzi na dalszy plan. A jednak autorce udaje się opowiedzieć o nim całkiem sporo. W portretowaniu postaci odwołuje się i do najbliższych ludzi z otoczenia Singera, którzy często mieli własne pomysły na zaistnienie – kiedy analizuje się postawy braci i sióstr, łatwiej podeprzeć teorie na temat samego bohatera książki. Przy okazji też nakreśla się cały kontekst jego działań, co prowadzi do lepszego rozumienia życiowych i artystycznych wyborów. 

Tuszyńska jak zwykle nie zawodzi pisarsko - biografia Singera to opasły tom, a jednak czyta się ją szybko i nie ma chęci odkładać. Po zakończeniu - podobnie jak w przypadku Tancerki... i Oskarżonej... - pozostaje pustka po ludziach, którzy zniknęli pozostawiając po sobie słabiutkie wspomnienie niezwykłej kultury. 



wtorek, 29 grudnia 2020

Anna Maria Musz "Wstęp do genetyki"

wkrótce święta
marnotrawni wracają
zaczną się kłótnie w rodzinach
a potem nastanie zgoda

biedni wariaci znów wierzą
że piszą na zamówienie nową muzykę dla sfer
i odtwarzają w kółko utrwalone dźwięki
słuchając ich jak mszy

z każdym kolejnym obrotem ziemi
zacieśniamy kręgi
zatrzaskujemy bramy zamykamy się w domach
wstępujemy w role

jeśli przychodzisz z zewnątrz i chcesz nas zrozumieć
czytaj te ceremonie według starych legend
szukaj w nich genetycznych kodów naszych myśli
oglądaj je z bliska

znajdź utarte ścieżki i daj się poprowadzić
przez pieśni albo obrazy

 


 

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Juan Gabriel Vásquez "Kształt ruin"


 
Już okładka „Kształtu ruin” ma w sobie coś, co nie pozwala oderwać od niej wzroku! A potem czytam i nie wierzę, że w dzisiejszych czasach powstają jeszcze powieści tej miary! I sama nie wiem, czy ulec wrażeniu, że toczy się wielkie śledztwo ludzi opętanych teoriami spiskowymi, czy jednak uznać, że to fikcja - wspaniała, epicka i rasowa - ale fikcja. Konia z rzędem temu, kto przeczytał nie sięgając do internetu, kto nie wrzucił do wyszukiwarki youtube'a "The Zapruder film", ani nie sprawdzał, co wiadomo o śmierci Urube Urube albo Jorge Eliécera Gaitána. No przecież są zdjęcia, zachowany kręg, czaszka itd. Absolutna magia wielkiej fikcji!

Vásquez na przekór władzy, pamięci i faktom odkrywa przed czytelnikami opowieść skrywaną w mrokach historii. Polityczne zbrodnie przeplatają się z okrutnym terrorem narcos, a rzeczywiste i urojone relacje łączą się ze sobą w skomplikowanym, wielowątkowym śledztwie. Kształt ruin to porywający thriller o poszukiwaniu prawdy, która zdaniem wielu powinna pozostać ukryta. Dynamika zdarzeń odsłaniających mroczne tajemnice z przeszłości Kolumbii świetnie tutaj łączy się na zasadzie kontrastu z refleksjami o naturze człowieka, którego umysł musi konfrontować się z różnymi historiami. Te, które staną się wiarygodne, to w dużej mierze te wygrywające wyścig o sugestywność i plastyczność.

Carlos Carballo i Francisco Benavides to dwaj charyzmatyczni mężczyźni, których los stawia na drodze autora powieści i w wyjątkowo skomplikowany sposób łączy z tragiczną postacią – to zamordowany w 1948 roku Jorge Eliécer Gaitán. Jego śmierć była dla Kolumbii dramatycznym końcem i równie dramatycznym początkiem wielu przerażających zmian społecznych. W tej powieści Gaitán symbolizuje przede wszystkim bezkompromisowość sprzeciwu wobec elit władzy. Ale jest to też postać, z którą powiążą się dość mroczne fetysze. Dzień jego śmierci stanie się zapisaną w pamięci traumą, od jakiej nie sposób się uwolnić. A narrator tej książki podąży śladami obsesji swoich nowych przyjaciół, by odkryć przede wszystkim to, co w nim samym wywołuje niepokój moralny oraz egzystencjalny.

Autor fabułę książki oparł na podstawie prawdziwych wydarzeń. 9 kwietnia 2014 roku w muzeum Jorge Eliecera Gaitana schwytano Carlosa Carballo, mężczyznę owładniętego fobią na punkcie zamordowanego Gaitana. Vasquez próbuje poznać mężczyznę, wysłuchać go. Ta historia stała się zalążkiem fabuły. Vasquez jest nie tylko autorem książki, lecz jej bohaterem i narratorem. Dzięki temu nabiera ona dodatkowego osobistego charakteru.

Ta powieść - traktowana jako polityczna - okazuje się zwodnicza i pełna charakterystycznej ironii. Ale można też czytać Vásqueza jako mrocznego egzystencjalistę, opowiadającego o związkach historii i kłamstwa trochę w duchu Josepha Conrada. Można wreszcie tę książkę czytać jak opowieść szpiegowską. To także ambitna narracja o tym, że moralnym obowiązkiem każdego obywatela jest zrozumienie przeszłości swojego kraju.

Jest to opowieść na temat przemocy kolumbijskiej policji, politycznych rozgrywek, które mają tam miejsce i bezradności zwykłych obywateli. W to wszystko wpleciona jest historia o życiu, narodzinach oraz śmierci. Opisuje również hierarchię, jaką należy się kierować, aby żyć zgodnie ze swoimi przekonaniami, ale w miarę bezpiecznie, w tym skorumpowanym kraju. Mówi również o tym jak dzieciństwo wpływa na nasze dorosłe życie, a co za tym idzie na nasze decyzję, priorytety i sposób w jaki żyjemy.

„Kształt ruin” sugeruje, że to, co uważamy za oczywistości historyczne, może być pokłosiem konfabulacji. Ludzkie życie wciąż tkwi pośród teorii spiskowych i ta książka chce być ponurą fantazją o tym, jak silnie każda z takich teorii może oddziaływać na ludzki umysł, kiedy prawda historyczna staje się bezbronna. Bo Vásquez opowiada o tym, w jaki sposób to, co uznane za fakt, może stać się dopiero początkiem drogi zrozumienia, co naprawdę miało miejsce. A obsesyjnie skupieni na własnych motywach działania bohaterowie tej książki są świetnym przykładem tego, że z każdego znaczącego dla społeczeństwa dramatu mogą wydobywać się dramaty niezwykle intymne. A za nimi – inne perspektywy patrzenia na coś, co powinno się widzieć obiektywnie.
 




sobota, 26 grudnia 2020

Agata Tuszyńska "Oskarżona: Wiera Gran"

 

Wspaniały przykład znakomicie napisanej biografii - z bogatym tłem, nadzwyczajną dbałością o szczegóły, niezwykłym wyczuciem bohaterów. Czytając tego typu powieści za każdym razem uzmysławiam sobie jak bardzo ograbieni jesteśmy z pamięci i znajomości historii przez istniejący system edukacji, oficjalne linie kształcenia i tworzenia tego co nazywamy historią. Biografie pozwalają poznać "herstorię" i to wcale nie tylko biografie kobiet.

Agata Tuszyńska doskonale oddała stan psychiczny swojej bohaterki, jej fobie i dziwactwa, zarazem jednak wspaniale empatyzuje z bohaterką swojej książki. W sposób niesłychanie poruszający odtworzyła skalę nagonki na Wierę Gran. Prowadziła czytelnika po krętych ścieżkach przeszłości, pamięci i wspomnień osób współczesnych tej piosenkarce. Wielka szkoda, że premierę tej książki zdominowała kwestia procesu z rodziną Szpilmana. Równocześnie nie sposób zadawać sobie podobnych pytań o powody, dla których pianista unikał wyraźnego zajęcia stanowiska w czasie procesów Wiery Gran? Przecież - oprócz pomówienia, szeptanki - nie było dowodów współpracy WG z Niemcami. Tak jak nie ma dowodów na "policyjny" wątek życia Szpilmana.  
 
Faktem jest, że Szpilman grał na fortepianie w tej samej kawiarni na Lesznie 2, w centrum żydowskiego Broadway’u, gdzie Wiera Gran śpiewała swoje piosenki. Ona była gwiazdą, on akompaniatorem. O nim po latach powstał film oklaskiwany przez cały świat z podziwem za niezwykłą siłę trwania i męstwo w znoszeniu cierpienia, ją oskarżono o współpracę z nazistami, okrzyknięto kolaborantką i unicestwiono za życia. Pewnie nigdy się nie dowiemy jak było naprawdę, ale pytania formułowane przez Tuszyńską rozbijają czarno-biały ogląd zdarzeń. Po śmierci Stefanii Grodzieńskiej nikt się o dobrą pamięć o Wierze Gran nie upomni.
 
Przed wojną i w czasie wojny młodziutka Wiera była popularną wykonawczynią lirycznych piosenek. Wiele z tych utworów było prawdziwymi szlagierami, wiele z nich ona wylansowała swoim charakterystycznym niskim głosem i swoją interpretacją. Jako osiemnastolatka, począwszy od 1934 roku, zaczęła nagrywać płyty w firmie Syrena Rekord, potem także dla francuskiego Odeonu. Począwszy od 1934 do 1939, co roku ukazywały się nowe nagrania Wiery Gran. Wystąpiła też w filmie Bezdomni Aleksandra Martena, nakręconym w języku jidisz tuż przed wojną.
 
Warto zaznaczyć, że na kartach tej książki przewija się cała plejada postaci, które w naturalny sposób weszły do polskiej kultury i zostały zapamiętane, chociaż w czasach międzywojnia i II wojny światowej, nie były wcale bardziej znane ani bardziej utalentowane niż bohaterka tej biografii. Nina Andrycz, Stefania Grodzieńska, Władysław Szpilman, a także aktorzy piętnowani (a nawet zabijani) za kolaborację - jak choćby Eugeniusz Bodo, amant Igo Sym czy Kazimierz Junosza-Stępowski (słynny "Znachor"). Inni ratowali się od nędzy pracując w kawiarniach, zakładach fryzjerskich albo nawet na kolei. 

W lutym 1940 r. w kawiarni Pod Znachorem gościom usługiwali: Karol Adwentowicz, Wojciech Brydziński, Emil Chaberski. W modnym lokalu U Aktorek można było zamawiać kawę i ciastka u pań, które dawniej nieśmiało proszono o autograf. Kelnerowały tam bowiem: Elżbieta Barszczewska, Ewa Bandrowska-Turska, Mieczysława Ćwiklińska, Karolina Lubieńska, Janina Romanówna, Zofia Lindorfówna. Henryk Szletyński przekwalifikował się na konduktora EKD, kilku młodych zdolnych handlowało drewnem i miałem węglowym, zatrudniło się jako stróże i inkasenci gazowni.

Tuszyńska słusznie zadaje pytanie, czym praca dla Niemców w kawiarni lub obsłudze poczty była lepsza od pracy w teatrze. A jednak to "aktorzy nadal grający" zapamiętani zostali jako zdrajcy. Teatrzykami rządzili wówczas Stanisław Heinrich, Józef Horwath, Tymoteusz Ortym, Zygmunt Ipohorski-Lenkiewicz (zlikwidowany przez podziemie w maju 1944 r.) i Karl Grudman z Propaganda Abteilung. Z jego inicjatywy ogłoszono konkurs na sztukę ilustrującą hasło z plakatu „Żydzi – wszy – tyfus plamisty”.

Pierwszą nagrodę zdobyła Halina Rapacka, drugą Tadeusz Wołowski, trzecią znany po wyzwoleniu społecznik. Kiedy to wyszło na jaw, tłumaczył, że specjalnie napisał sztukę marną, by nie wygrać konkursu. Usługową szmirę Rapackiej „Kwarantanna” grano w Warszawie jedynie dwa razy – publiczność protestowała, mimo interwencji granatowej policji. Po premierowym skandalu trupa chałturzystów ruszyła z „Kwarantanną” w objazd.

Podobnych wątków w książce Tuszyńskiej jest całe mnóstwo - research, jaki musiała przeprowadzić autorka wymagał wielu lat pracy. Były to zarazem ostatnie lata życia Wiery Gran - pięknej utalentowanej, ale urodzonej w bardzo złym czasie. I niesłusznie zapomnianej.

Podkreślić trzeba, że książka Agaty Tuszyńskiej ma kilka warstw. Po pierwsze jest relacją ze spotkania dwóch kobiet. Dziwne to spotkanie, niby sprawa idzie o przełamywanie nieufności, jakby gra między nimi. Gra o zaufanie. To relacje autorki z wizyt u Gran, zapis wrażeń, jakich doznawała, przebywając w maleńkim, zagraconym i zaniedbanym mieszkaniu starszej pani, to także owa gra o zaufanie między dwiema kobietami rozpisana, jak w prozie literackiej, na dialog i narrację. To literacka fikcja żywiąca się realnością. 

Przemyślana, ale też i nieco zaskakująca, strona graficzna książki to dopełnienie owego "spotkania". Paradoksalnie, są nim szczególnie zdjęcia zrobione przez autorkę już po śmierci Wiery Gran w jej mieszkaniu. Oprócz zwykłych zdjęć z przeszłości, zdjęć Wiery młodej i ładnej, zdjęć z ostatnich lat Wiery starej i zaniedbanej, kilku dokumentów i plakatów, obwolut płyt i wycinków prasowych są też inne, to właśnie fotografie z mieszkania. Często jedynie zdjęcia detali rozsiane po książce jak ozdobniki. Nie tyle zamieszczone, co wkomponowane, drzwi z zamkiem i łańcuchem, który tak trudno było sforsować, zbieranina zasuszonych roślin mających służyć do ozdoby, zagracone półki z drobiazgami, zardzewiała latarka, stara widokówka, pęk kluczy, słuchawka telefoniczna, torebka, rozdarte pudełko zapałek, sztuczne rzęsy, szminki, wieszaki, nade wszystko 9 czy 10 par zniszczonych, zabiedzonych butów. Te zdjęcia prywatnych drobiazgów, na wpół śmieci czasem, robią wrażenie, są wstrząsające. To już nie spotkanie dwóch kobiet, to świadectwo buszowania po śmierci w cudzej prywatności. To wścibstwo, które nie ma nic wspólnego ze "sprawą".

Druga warstwa książki jest już zwyczajnie biograficzna, powstała na podstawie relacji bohaterki, relacji zarówno mówionej, jak i pisanej. Tuszyńska bowiem w stopniu znacznym korzysta wprost z książki napisanej przez Wierę Gran i wydanej przez nią własnym sumptem, czasem książkę tę cytuje, w licznych fragmentach przytacza, już nie na prawach cytatu, spisane tam relacje Gran w formie prawie dosłownej. Szczególnie dużą wierność temu źródłu zachowuje, relacjonując losy swojej bohaterki od wybuchu wojny do jej wyjazdu z Polski w 1950 roku. 

Niewątpliwym sukcesem autorki w badaniu przeszłości jest dotarcie do informacji o mężu Gran (czy też partnerze, bo nie udało się ustalić, czy związek był sformalizowany), Kazimierzu Jezierskim. Ten, który ratował z getta i potem chronił Wierę Gran po aryjskiej stronie, jak się okazało sam był Żydem, co jeszcze bardziej komplikuje cały obraz ich wzajemnych relacji.

Książkę dosłownie pochłonęłam - klimat dawnej, nieistniejącej już żydowskiej, a także okupacyjnej Warszawy przypomina - także znakomitą książkę - biografię Poli Nireńskiej pióra Weroniki Kostyrko Tancerka i zagłada. Bezsprzecznie warto też uzupełnić obraz Wiery Gran o poruszającą kreację, jaką stworzyła Justyna Sieńczyłło w Teatrze Kamienica.

 


czwartek, 24 grudnia 2020

Wojciech Albiński "Antylopa szuka myśliwego"


Jak zawsze dramatycznie, mądrze i ciekawie. I jak zawsze u Albińskiego miejscem akcji jest Afryka, gdzie autor spędził niemal pół wieku. Tym razem w książce znalazły się także nieliczne wątki polskie - w szczególności w opowiadaniu „Ojciec Izydor”, którego bohaterem jest postać wzorowana, jak się zdaje, na ojcu Innocencie Bocheńskim. Bohater opowiadania zostaje zaproszony do RPA w charakterze eksperta podczas procesu trzech czarnoskórych, oskarżonych o propagowanie komunizmu. Jest 1963 r.; władze RPA liczą na to, że emigrant polityczny z Polski, znany antykomunista, pomoże im urządzić proces pokazowy. Tytułowy ojciec Izydor sprawi im jednak niespodziankę.

Każda z historii, które opowiada Albiński, mogłaby być zalążkiem powieści w stylu V.S. Naipaula czy J.M. Coetzeego. Ale Albiński jest mistrzem małych form. Jego opowiadania urzekają oszczędnym stylem i zarazem nieprawdopodobnym ładunkiem napięcia. Ten brak ozdobników sprawia, że zyskują historie - same w sobie wystarczająco dramatyczne. Młody Europejczyk ratuje Afrykankę z krwawego pogromu przypominającego wydarzenia w Ruandzie. Zdeklasowany biały nie może sobie znaleźć miejsca w RPA, gdzie po upadku apartheidu władzę przejęli czarni. Aktor, specjalista od ról białych satrapów w filmach dla czarnoskórej widowni, żyje w ciągłym strachu przed linczem. Najlepsze w zbiorze opowiadanie „Nowa, nieoczekiwana kariera” aż się prosi o rozwinięcie. Wszystkie sprawiają wrażenie niedopowiedzianych, co było może świadomym zabiegiem autora, lecz mnie pozostawiło uczucie niedosytu.

 



 

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Sławomir Shuty "Cukier w normie z ekstrabonusem"

 

Na szczęście Cukier okazał się znacznie lepszy niż Zwał - mniej tu biografizmu, a Shuty usuwa się dyskretnie w cień i zręcznie korzysta ze swojego reporterskiego słuchu. Zagląda dzięki temu do chałupy współczesnego Polaka - szczególnie tego definiowanego upiornym słowem — „katolik”. Każda pojedyncza historia jest dla mnie jak przypowieść o Polaczkach - żywa, aktualna i autentyczna, a przy tym skrzy się reporterską swadą.

Pokazani czarno na białym Polaczkowie są jak żywcem wyjęci z filmów Koterskiego: mali, zawistni, ale rzecz jasna przekonani o swej chwale, wielkości i tradycjach, których strzec... i w ogóle.  Shuty odziera świat ze świętości, dokonując desakralizacji nie tylko na poziomie językowym, ale i fabularnym, nieustannie demaskując fałsz każdego rytuału. W jego rękach cała polska obrzędowość — zarówno święta, jak i dzień pierwszej komunii, a także coroczna wizyta księdza po kolędzie („(…) tylko na budowę kościoła w zeszłym roku Państwo nic nie dali (…) I dla kogo Chrystus cierpiał na krzyżu?”) — obracają się w proch, niczym zmurszałe, niepotrzebne nikomu już ikony.

Boleśnie prawdziwy jest też obraz dzieci, które jawią się w tym koszmarnym krajobrazie jako niewinne mniej więcej do czasu I Komunii Świętej, kiedy to blask koperty na zawsze odmienia je i pozwala godnie włączyć w szeregi nowego prawowitego obywatela.

Bezbłędny wreszcie jest język poszczególnych opowiadań: zadziwiające, że postaci mówią swoim własnym, osobnym językiem, który, mimo że nie przypomina polskiego, z łatwością poddaje się bezbłędnej deszyfracji.

Tylko całość jakoś dziwnie dołuje... Ot - Polska.


sobota, 19 grudnia 2020

John Urry "Spojrzenie turysty"

"Spojrzenie turysty" można rozpatrywać z tych dwóch punktów: łatwiejszego komentarza i bardziej skomplikowanego poszukiwania treści uniwersalnych. Pomocną kategorią ułatwiającą zwłaszcza drugie zadanie jest figura flâneura zaproponowana przez Baudelaire’a, a wprowadzoną do obiegu kulturowego przez Benjamina w "Pasażach". Można bowiem stwierdzić, że pierwszym turystą, czerpiącym przyjemność z bezinteresownego przypatrywania się miejscom i mieszkańcom Paryża, był właśnie ów flâneur. Rozpatrywanie książki Urry’ego kategoriami Benjamina ma jeszcze inne uzasadnienie: Autor rozpoczyna swoją książkę od zestawu cytatów, naśladując tym samym metodę pisania książek przez Benjamina, którego ideałem byłoby napisanie dzieła składającej się z samych fragmentów prac innych autorów.

Według Urry'ego podróżowanie i turystyka są głównymi wyróżnikami współczesnego (ponowoczesnego) społeczeństwa. Turystka staje się masowym przemysłem, który ewoluuje w kierunku post-turystyki. Podstawowym wyznacznikiem prestiżu społecznego staje się bycie turystą (synonim bycia nowoczesnym), czyli posiadanie zdolności do swobodnego poruszania się po świecie, bez żadnego celu komercyjnego czy użytkowego. Jeśli nie jesteśmy turystą, to oznacza, że pozostaje nam, jak to określił Zygmunt Bauman, los włóczęgi – osoby poruszającej się po świecie z konieczności, w celu poszukiwania lepszych warunków życia.

Według Urry’ego współczesną (masową) turystykę definiują następujące cechy:

  1. Oddzielenie spędzania wolnego czasu (turystyki) od uporządkowanego i zorganizowanego czasu
    pracy.
  2. Turystyka to przemieszczanie się (odbywanie podróży) do różnych miejsc w celu czasowego tam
    pobytu.
  3. Cele podróży i miejsca pobytu to lokalizacje inne niż miejsca zamieszkania i pracy. Taki pobyt "gdzie indziej" trwa krótko i przelotnie. Podróży towarzyszy jednoznaczna intencja powrotu "do domu" w stosunkowo krótkim czasie.
  4. Zwiedzane miejsca zdecydowanie różnią się (są odskocznią) od pracy zarówno zarobkowej, jak i
    niezarobkowej.
  5. Turystyce oddaje się znaczna część (zjawisko masowe) populacji społeczeństw nowoczesnych, co warunkuje powstawanie nowych usług turystycznych.
  6. Odwiedzane miejsca wybiera się ze względu na oczekiwane (marzenia i fantazje), intensywne,
    przyjemne doznania inne niż dostarcza codzienność. Oczekiwania są konstruowane przez praktyki nieturystyczne tj. oglądanie filmów, reklam, czytanie literatury i czasopism, które kształtują i doskonalą spojrzenie turysty.
  7. Turysta kieruje uwagę na odmienne cechy krajobrazu lub architektury, które spotyka na co dzień.
    „Takie widoki są cenne, bo sprawiają wrażenie w jakiś sposób niezwykłych”. Turysta posiada większą wrażliwość na wizualizację (wyostrzona wrażliwość estetyczna spojrzenia). Zatrzymane spojrzenie na niezwykłych obiektach jest reprodukowane za pomocą fotografii, pocztówek, filmów i może być bez końca odtwarzane i odnawiane (podziwiane).
  8. Spojrzenie turysty chwyta znaki, a turystyka jest kolekcjonowaniem tych znaków, takich jak oznaki francuskości, tradycyjnych angielskich pubów, smaku orientu itd. „Kiedy turyści patrzą na całującą się parę w Paryżu, widzą "ponadczasowy romantyczny Paryż", a patrząc na małą angielską wioskę, widzą "starodawną Anglię". 
  9. Turystyka wytworzyła grupę ludzi zawodowo ją organizujących, „którzy stawiają sobie za cel
    odtwarzanie coraz to nowych obiektów turystycznych”. Powstawanie nowych obiektów dla spojrzeń turystów warunkowane jest przede wszystkim modą.

Tak ukształtowana turystka jako zjawisko masowe narodziła pod koniec XIX wieku, jako wynik zmian struktur społecznych (wyodrębnienie klasy robotniczej i jej przywilejów) jak również rozwoju środków transportu (kolej). Wprowadzenie dłuższych przerw w pracy w postaci letnich tygodniowych urlopów („tygodnie odpustowe”), jako oficjalnych wolnych dni, miało podnieść frekwencje w pracy w pozostałe okresy. Doprowadziło to jednocześnie do rozkwitu kurortów nadmorskich, ponieważ robotnicy zaczęli regularnie w określonym czasie (fabryki były zamykane w tym samym okresie w poszczególnych miastach), w sposób zorganizowany je odwiedzać. Urry analizuje powstanie i upadek kurortów w Morecambe i Blackpool w Anglii. Do upadku (właściwiej byłoby nazwać to zjawisko „wyjściem z mody”) kurortów przyczynił się intensywny i globalny rozwój turystyki (w tym samych kurortów), doprowadzając do poszerzenia doświadczeń turystycznych i w konsekwencji zmiany oczekiwań, co do rodzaju form i organizacji wypoczynku.

Turystyka według Urry’ego to przede wszystkim sposób patrzenia (spojrzenia). Wprawdzie nie dokonuje on analizy systematycznej spojrzenia, ale wskazuje w tym względzie na paralelę z analizą spojrzenia dokonaną przez Michale Foucaulta. Kredo podejścia do turystki Urry’ego brzmi: „Na turystykę składają się praktyki związane z "odjazdami" i "odlotami", a więc w pewnym zakresie polegające na zerwaniu z ustalonym porządkiem i praktykami dnia codziennego oraz poddaniu zmysłów działaniu niecodziennych, nie-zwykłych bodźców” (s. 15). Te zmysły to przede wszystkim wzrok (chociaż inne zmysły, tj. smak czy słuch również zaczynają odgrywać istotną rolę, chociaż nie na taką skalę jak wzrok) i różne rodzaje przetworzonego spojrzenia, jak fotografowanie czy zakup pocztówek.

Fotografia staje się jednym z podstawowych wyznaczników turysty. Przez nią turysta stara się uporządkować swoje spojrzenie. „Fotografia na-daje podróży strukturę. Jest pretekstem, żeby się zatrzymać, zrobić (pstryknąć) zdjęcie i jechać dalej. Fotografia zobowiązuje. Turyści maja poczucie, że nie wolno im pominąć pewnych widoków, bo nie będą ich mieli na zdjęciu. Organizatorzy wycieczek przekazują szczegółowe instrukcje, skąd można zrobić najlepsze zdjęcia (tak zwane punkty widokowe)” (s. 205). Turystyka, to poszukiwanie fotograficznych obiektów, podróż zaś to celowa strategia zdobywania zdjęć. Dzięki zdjęciom dokonuje się materializacja i prywatyzacja wspomnień, szczególnie rodzinnych – robienie zdjęć jest więc swoistym obowiązkiem.

Turystką rządzi swoiste koło hermeneutyczne. Wybór miejsca i przygotowanie do wyjazdu wymaga analizy folderów (zdjęć) reklamowych biur podróży i programów telewizyjnych, czy stron Internetowych. Same wakacje są już tylko po to, aby zobaczyć te wszystkie „turystyczne” miejsca. Zadanie więc turysty sprowadza się do ich odnalezienia i najlepiej samo-dzielnego sfotografowania. Następnie te zdjęcia są pokazywane innym po powrocie do domu, podziwiane i mogą być dalszą inspiracją następnych podróży, czyli wytworzyć nową strategie zdobywania zdjęć (podróż).

Powraca tu, podczas analizy fotografii figura flâneura, którego możemy utożsamić z fotografem. Fotograf jest niezaangażowanym obserwatorem, a drugiej strony podlega obserwacji, tak jak flâneur. Fotograf, dzięki masowej fotografii, z kolei jest synonimem turysty, a turysta flâneura. W ten sposób powstaje swoista triada: turysta – fotograf – flâneur, umożliwiająca dokonywanie analizy zjawiska turystyki i podróży.

Analiza socjologiczna, dokonana przez pryzmat postmodernizmu, ukazuje turystykę jako zjawisko, które może być kluczem do analiz społeczeństwa globalnego. To w podróżowaniu turystycznym ogniskują się główne trendy przemiany struktur społecznych i przechodzenia do społeczeństwa wizualnego, czy hiperrealnego, gdzie obraz jest ważniejszy od tzw. twardej rzeczywistości. To ekrany kształtują naszą rzeczywistość, a przynajmniej tak ją przetwarzają, że determinują nasze spojrzenie przez ich pryzmat. Turystyka jest, używając terminu Jeana Baudrillarda, największą symulakrą, czy też najistotniejszą symulacją. Zgodnie z przesłaniem Spojrzenia turysty świat staje się turystyczną (sztucznie wytwarzaną i przetwarzaną na obrazy) atrakcją. Być może przez to staje się atrakcyjniejszy, a o to chodzi zarówno w życiu, jak i przemyśle turystycznym, politycznym, marketingowym, kulturowym, edukacyjnym, itd.

 


 

czwartek, 17 grudnia 2020

Tom Phillips "Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko"

 

Jeśli myślisz, że Ciebie akurat nie dotyczą żadne heurystyki, gromadomyślenie, efekt Dunninga-Krugera, efekt wspierania decyzji albo zaprzeczenia, nieścisłości, przeinaczenie, paradoks hazardzisty, efekt halo, nadinterpretacja, efekt ślepej plamki, niekonsekwencja, cherry-picking, lapsus, złudzenie ponadprzeciętności, czy efekt wspierania decyzji - to na pewno powinieneś (powinnaś) sięgnąć po tę książkę. Oczywiście można jeszcze bardziej ambitnie zacząć od Kahnemana. Wydaje mi się jednak, że jeśli nie jesteś naukowcem i poruszasz się raczej w obszarze literatury popularno-naukowej, to "Ludzie..." będą całkiem ciekawym początkiem przygody z behawiorystyką, a zarazem czysto erudycyjną zabawą z historią.

„Napisano mnóstwo książek o najświetniejszych dokonaniach ludzkości, o wielkich przywódcach, o genialnych wynalazcach, o niezłomnym ludzkim duchu. Napisano również mnóstwo książek o popełnionych przez nas błędach, o wypadkach indywidualnych i ogólnospołecznych. Ale nie ma zbyt wielu książek o tym, jak to się dzieje, ze potrafimy na okrągło powtarzać takie same katastrofalne błędy. Jedną z tych wielkich ironii losu, w których wszechświat chyba naprawdę się lubuje, jest to, że wiele rzeczy zawalamy na ogromna skalę dzięki dokładnie tym samym cechom, które odróżniają nas od innych zwierząt i pozwalają nam osiągać wielkość. Ludzie umieją dostrzegać w świecie wzory, dzielić się swoimi odkryciami i wyobrażać sobie przyszłość: jeśli zmienimy jedno, to nastąpi pożądane przez nas drugie i świat stanie się odrobinę lepszy. Kłopot w tym, że … cóż, nie jesteśmy zbyt dobrzy w te klocki. Każda uczciwa ocena dawnych dokonań ludzkości na tym froncie przypomina wyjątkowo brutalną roczną ocenę wystawioną przez szefa, który szczerze nas nienawidzi”

Jeśli znasz książkę „Factfulness”, to uznasz - słusznie - że "Ludzie..." są jej całkowitym przeciwieństwem. Bo ludzie nie potrafią uczyć się na własnych błędach - i tak jest ogólna, mało radosna konstatacja tej książki. Ale pomimo pesymistycznego wydźwięku - czyta się ją z przyjemnością i uśmiechem. Może głównie za sprawą wybitnie lekkiego stylu i dosadnego języka:

„Historia postępu ludzkości zaczyna się od naszej zdolności do myślenia i naszej inwencji twórczej. To różni nas od innych zwierząt - ale również prowadzi do tego, że regularnie robimy z siebie kompletnych idiotów.”

Ta książka to przegląd historycznych wpadek, które w większym, czy mniejszym stopniu wpłynęły na historię. Napisana ze swadą, okraszona sporą dawką ironii i humoru czyta się błyskawicznie. Byłby to zbiór ciekawostek, gdyby nie opierał się na solidnych, jak się zdaje, źródłach i sensownych, naukowych wyjaśnieniach przyczyn tych wpadek.

U-1206 zatonął przez…awarię toalety, pies został burmistrzem w Kalifornii, a jedna z rzek w Ohio płonęła już 13 razy!– takich smaczków książce jest całe mnóstwo. Autor z zamiłowaniem tropi ciekawe historie i wyciąga je na światło dzienne. I choć publikacja to poniekąd trywializowana historia ludzkich dziejów, to warto się z nią zapoznać. Przeczytamy w niej m.in. o wpadkach czy błędach rozwoju rolnictwa, udomowienia zwierząt, o najgorszych dyktatorach i nieporozumieniach demokracji, o wojnach i kolonializmie czy, wreszcie, o skandalach związanych z samą nauką i naukowcami. 

Eksperymentowanie z ekosystemem i równowagą w przyrodzie nigdy nie przynosi pożądanych rezultatów. Autor opisuje m.in. „Dust bowl”, katastrofę ekologiczną, która dotknęła w latach 1931–1938 obszar Wielkich Równin w USA, będącą skutkiem ingerencji człowieka w środowisko, czy wyschnięcie Jeziora Aralskiego (ostatnio wiele się o nim mówi), które niemal znikło tylko dlatego, że ZSRR postanowił założyć plantację bawełny na… pustyni Kyzył – Kum, a do tego niezbędne okazało się przesunięcie biegu dwóch rzek, wpadających niegdyś do wspomnianego jeziora. Wymienia też kolejne plagi, jakie ludzkość sprowadziła na siebie na własne życzenie jak np. inwazję królików w Australii, nadmierne rozmnożenie się takich szkodników jak agi – ropuchy, szpaki przywiezione do USA, czy szare wiewiórki, które zdziesiątkowały swoich rudych kuzynów w Wielkiej Brytanii.

Tom Phillips jest brytyjskim dziennikarzem, ale i…. komikiem, stąd specyficzny język wypowiedzi i ton, w którym utrzymana jest jego publikacja. Studiował archeologię i antropologię oraz historię i filozofię nauki w Cambridge. Uzyskane wykształcenie przekłada się na erudycyjny sposób prowadzenia narracji. Phillips na co dzień pracuje jako redaktor cenionego internetowego serwisu organizacji fact-checkingowej Full Fact, zajmującej się weryfikują informacji i wypowiedzi w debacie publicznej. W swojej karierze zawodowej był też dyrektorem wydawniczym brytyjskiej wersji serwisu BuzzFeed, pracował w telewizji, a nawet w Parlamencie.





wtorek, 15 grudnia 2020

Mariusz Czubaj "Cios kończący"

 

Kryminał, którego akcja rozgrywa się na Śląsku. Ostatnia (szósta) część serii "Polski psychopata" z Rudolfem Heinzem, ale dla mnie pierwsze - i całkiem udane - spotkanie z byłym policjantem. 

Cios kończący to duszny i mroczny kryminał. Trzyma w napięciu i dobrze się go czyta. Sprawa gmatwa się coraz bardziej, a ktoś jest o krok przed śledczymi. Nawet Heinz w pewnym momencie nie uniknie znalezienia się w kręgu podejrzanych.

Podobno Rudolf Heinz to jeden z popularniejszych bohaterów polskiego kryminału ostatnich lat. Mówi się, że jest postacią kultową. Zamierzam to sprawdzić ;-) Podobno autor nasycił postać własnymi zainteresowaniami. Pisarz sam ma bogaty życiorys, którego mógłby mu pozazdrościć niejeden twórca. Antropolog, profesor, mistrz karate, saksofonista. Zanim rozpoczął własną twórczość literacką, recenzował kryminały na łamach znanych magazynów. Być może dlatego Rudolf Heinz jest tak ciekawą postacią...


 

niedziela, 13 grudnia 2020

Chris Niedenhthal

  

Trudno w tym roku - w kolejną rocznicę stanu wojennego - nie sięgać w takim dniu jak dzisiaj, szczególnie w kontekście tegorocznych wydarzeń zainicjowanych przez Strajk Kobiet, które sprowokowały spektakularną odpowiedź żoliborskiego rezydenta...







sobota, 12 grudnia 2020

Eric Siegel "Prognozuj kto kliknie, kupi, skłamie lub umrze: wprowadzenie do analityki predykcyjnej"

 

Mówca, autor i założyciel firm: konsultingowej Predictive Analytics World i edukacyjnej Deep Learning World, a także strony internetowej o dumnej nazwie Predictive Analytics Times w bardzo przystępny sposób omawia tajniki analityki predykcyjnej. Oczywiście omawia tak, aby zbyt wiele nie zdradzić ;-)

Na pewno nie nauczysz się samodzielnie prognozować w oparciu o tak zmyślnie podaną wiedzę, ale niewątpliwie uwierzysz, że na podstawie danych można nieźle oskubać klientów, a także firmy, które ufają analityce nie do końca pojmując złożoność algorytmów. 

Według Siegela w zasadzie prognozować można wszystko – posunięcia konsumentów, wyborców, konkurencji. Można je wyliczyć, zoptymalizować i... przewidzieć. Robią to najwięksi (Google, Facebook i Netflix), zatem pora na mniejszych graczy działających w branży e-commerce, marketingu (także politycznym), ubezpieczeniach, policji i służbie zdrowia. 

Już nie sztuczna inteligencja, big data albo data mining - ale analityka predykcyjna staje się świętym Graalem biznesu. Książka zawiera liczne studia przypadków i opisy najnowocześniejszych technik analizy prognostycznej. Objaśnia zawiłości wielkich zbiorów danych. Siegel opisuje zarówno szanse, jak i zagrożenia, jakie ta metodologia stwarza dla współczesnego świata. Książkę czyta się szybko i łatwo, a niektóre przykłady są naprawdę interesujące. Ale nie łudź się, że po przeczytaniu całości będziesz wiedzieć „jak ograniczać ryzyko, zwiększać sprzedaż, doskonalić opiekę zdrowotną, optymalizować media społecznościowe, walczyć z przestępczością i wygrywać wybory" ;-)

 


 

piątek, 11 grudnia 2020

Adam Zagajewski "Żelazo"

Dlaczego to musi być grudzień
lecą ciężkie ciemne śniegu gołębie
spadają na płyty chodnika. Czym
jest talent wobec żelaza, czym jest
myśl wobec munduru, czym jest muzyka
wobec pałki, czym jest radość wobec
strachu, ciężki ciemny śnieg zakrywa
kiełki marzenia, widzisz z balkonu
jak młody Norwid pokazuje patrolowi
dowód osobisty i zaklina się
że nie może podpisać volkslisty, tamci
śmieją się pogardliwie, mają rozdęte
nozdrza i zbyt czerwone policzki,
wypożyczeni z obrazów Męki Pańskiej
oprawcy, czym jest wobec nich
milczący tłum w niebieskim tramwaju,
kim jest ta smutna dziewczyna, czy
właśnie tak zacznie się nowa epoka,
czy ten czołg o długim gogolowskim
nosie jest jej ojcem chrzestnym,
czy to żelazo które chrzęści, pod
którym ugina się delikatny gołąb
śniegu przypieczętuje Deklarację
Lojalności i śmiertelnie skaleczy
piosenkę wolności, tymczasem widzisz
jak młody Norwid zwolniony przez
rozdęte nozdrza i zbyt czerwone
policzki do bramy się chowa, on,
tak samo jak ty, jest kruchy jak
płyta gramofonowa, i wszyscy
przechodnie – każdy trzyma w ręku
garstkę nieskończoności – wszyscy
są zatrzymani, wszyscy nieruchomi,
kołysze się bruk pod gąsienicami
dekretów. Wieczorem pytasz mnie,
zrozpaczony, co robić, jak to, dziwię się,
czy twoje myśli okazały się fałszywe,
czy pękła obręcz twojej wyobraźni, nie,
to tylko żelazo spuchło.

 


czwartek, 10 grudnia 2020

Sławomir Shuty "Zwał"


Książka dosadna, anarchistyczna, niewątpliwie "lewacka". Shuty w każdym zdaniu stara się przewrócić rzeczywistość do góry nogami. Pokazuje bezbarwne życie korpoludków i żałosne próby odreagowania w weekend (czyli tytułowy "zwał"). Żałość codziennej walki o wyniki sprzedaży, obłudę i hierarchie relacji służbowych.

Niewątpliwie jest to postmodernistyczny i lingwistyczny freestyle. Wszystko zawieszone w próżni, niejednoznaczne, udziwnione, ale niezbyt skomplikowane. Ogólne wrażenie tego melanżu po prostu przygnębiające.


środa, 9 grudnia 2020

The Salvation (reż Kristian Levering)


Całkiem ciekawy western i to nie amerykański lecz duński (reżyseria: Kristian Levring). Utrzymany w duchu „noir” i nieco w klimatach Tarantino. 

Przepięknie fotografowany i od pierwszych właściwie sekwencji nieco "duszny" i pełen napięcia, które nie opada praktycznie do końca.


 

wtorek, 8 grudnia 2020

Matt Taibbi „Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem”

 

"Cała sztuka polega na tym, żeby wmówić widzom, że walczą przeciwko tym na górze, podczas gdy w rzeczywistości tłuką sąsiadów, innych konsumentów mediów, takich samych jak oni, tyle że przypadkiem siedzących nie w tej szufladce. Nienawiść to potężny mechanizm zaślepiający. Kiedy popracuje się w tej branży odpowiednio długo, przesiąka się takimi niuansami. Jeśli uda ci się sprawić, że ludzie przyswoją ciąg prostych, a dobitnych koncepcji, masz ich w garści na zawsze. Oto Dziesięć przykazań nienawiści..."

Ten cytat znakomicie wprowadza w klimat książki Matta Taibbiego. Dibitnie wykazuje on, jak sprawnie machina medialna manipuluje naszymi emocjami rozgrywając najstarszy schemat walki plemiennej, rywalizacji bezpośredniej, czy wreszcie rozgrywek sportowych. Taibbi wskazuje nawet jak silnie przenika do języka medialnego (w tym komentarzy politycznych) terminologia bokserska: 

"Zobaczycie, jak często przeczytacie/usłyszycie w relacji z debaty co najmniej jeden zwrot z tej listy: sparring, przyjęcie na gardę, punktowanie, nokaut, liczenie, słaba szczęka, sierpowy, cios poniżej pasa, kontra, mieć kogoś na linach, zakazany cios, atak z zaskoczenia, wyjście na ring, techniczny nokaut, i jeszcze z dziesiątkę podobnych. Będę w szoku, jeśli w przyszłości debat nie będzie poprzedzała ceremonia ważenia."
Matt Taibbi podkreśla, że telewizyjne kanały informacyjne bezczelnie kopiują wizualny format transmisji sportowych „na żywo", stosując go do pokazywania prawyborów, debat, wieczoru wyborczego, a wkrótce potem także niedzielnych programów „dyskusyjnych” typu Meet the Press. Wskazuje, że studia transmisyjne są wtedy dziwnie podobne do tych, w których przed meczami NFL gawędzą komentatorzy. I twierdzi, że to nie jest przypadek. 
 
Zresztą znamy to także z polskiej telewizji - schemat "spuścić dwóch polityków z łańcuchów i napuścić na siebie" na pewno się sprawdzi i zawsze będzie miał widownię. Nie wspominając o wtórnych walkach między internautami.

Dziennikarstwo zaangażowane? Taibbi wylewa nam zimny kubeł wody na głowy: największe firmy medialne nauczyły się, że robienie dużych demaskatorskich materiałów o wielkich korporacjach z agresywnymi działami prawnymi nie przynosi zysków. "Mało, że będą pozwy, to na bank dojdzie też do cofnięcia reklam (co odegrało znaczną rolę w sprawie śledztwa dotyczącego Monsanto - Fox miał dwadzieścia dwie stacje, każdej przydałaby się kasa z reklam słodzika NutraSweet). Więc po co się narażać?".

Producenci 60 Minutes zasłynęli tym, że ze strachu przed pozwem od firmy tytoniowej Brown & Williamson wydymali swojego informatora Jeffreya Wiganda - to było istne Alamo dla wiarygodności mediów. Od tamtej chwili źródła dziennikarskich informacji nigdy nie mogły mieć pewności, czy dogadują się z reporterami, czy z ich radcami prawnymi.

Dziennikarzy zajmujących się Chiquitą potępiono za użycie uzyskanego od źródła w firmie kodu dostępu do poczty głosowej, by zapoznać się z wiadomościami przekazywanymi wewnątrz koncernu. Owszem, to wykroczenie, ale raczej mikre w porównaniu z korzystaniem z pomocy szwadronów śmierci przy zastraszaniu robotników - a jednak to ono trafiło na nagłówki gazet.
Słowo klucz to segmentacja. Matt Taibbi dowodzi, że nie ma już czegoś takiego jak bezstronne media, które podają rzetelne, zróżnicowane informacje. Aktualnie wszystkie stacje telewizyjne, radiowe, źródła internetowe modelują swoje wiadomości tak, aby te zawierały konkretny przekaz i były odczytywane w z góry zaplanowany sposób. W ten sposób liberałowie mają swoje telewizje i gazety, a konserwatyści swoje. Choć autor pisze o sytuacji w Stanach Zjednoczonych, trudno nie dostrzec analogii z naszą rodzimą sytuacją i tym, co i w jaki sposób prezentują między innymi TVN i TVPIS. 
 
Autor w bezkompromisowy i bezpardonowy sposób obnaża mechanizmy, którymi posługują się największe stacje telewizyjne w budowaniu oglądalności i kształtowaniu opinii swoich widzów. Przemawia do nas z wnętrza dziennikarskiego świata — od kilkunastu lat wykonuje zawód reportera, ten sam zawód wykonywał również jego ojciec. Dzięki temu na konkretnych przykładach, programach i tytułach poznajemy kulisy świata mediów amerykańskich.
 
Taibbi odpowiada na pytanie, dlaczego tak trudno uwolnić się od ich ciągłego oglądania czy sprawdzania informacji w sieci. Otóż dostajemy treści, które umacniają nasze poglądy. Kiedy już uzależnią nas od wizji świata zgodnej nie ze stanem faktycznym, a tym jaki akceptujemy, sprzedadzą nas reklamodawcom. I tyle. A jak to robią szczegółowo? Kreują podziały, czy tytułową nienawiść. Inaczej nie zarobią, czyli nie zdobędą widowni. A pozory demokratycznych dyskusji, spory różnych opcji politycznych? To tylko socjotechnika. Im jadowitsza retoryka, tym wyższa oglądalność i zaangażowanie widzów.
 
Podawanie już zinterpretowanych przez konkretny klucz informacji, ma istotne znaczenie ideologiczne. Dziennikarze są finansowo zachęcani do nakręcania ludzi na siebie nawzajem, a nieoficjalną misją mediów jest wzniecanie wzajemnej nienawiści i strachu. I chociaż dla większości czytelników nie będzie to odkrywcza teza, warto zwrócić uwagę jak wiele osób nadal daje się łapać w tę pułapkę. Media stawiają sobie za zadanie denerwowanie ludzi, wzniecanie w nich pogardy, to właśnie jest ich metoda na zwiększenie zasięgów.

Celem staje się zatrzymanie widza w jego własnej, światopoglądowej bańce (w ten sposób nazywa to Taibbi). Dowiadujemy się, jak mechanizm porównania przeciwnika politycznego do Hitlera staje się koronnym argumentem w wątpliwej jakości dyskusjach publicystycznych. Setki podobnych przykładów, w dodatku opowiedziane z biglem, a często i podkreślone wulgaryzmami, z polotem przetłumaczone przez Tomasza S. Gałązkę warto poznać, zanim damy się wkręcić w polsko-polską wojenkę.
 
Matt Taibbi jako dziennikarz wyspecjalizował się w tematyce politycznej, a w swoich pracach wielokrotnie przekraczał granice dobrego smaku. W 2010 roku po wywiadzie z Jamesem Verinim, zwymyślał go i oblał kawą. Jeden z jego artykułów w Rolling Stone był zatytułowany „Andrew Breibart: śmierć palanta”. Sprzeciw przeciwko jego niesmacznym dowcipom wnosili między innymi Hillary Clinton, Michael Bloomberg i Matt Drudge. Jest też znany ze swoich mizoginistycznych poglądów. Ale ten krzykacz, poza widowiskowymi zachowaniami, ma czasami coś ciekawego do powiedzenia. Nienawiść... jest tego najlepszym dowodem.

 


 

niedziela, 6 grudnia 2020

Katarzyna Nosowska "Powrót z Bambuko"

 

Bezwzględny i cyniczny świat show-biz oraz irytująco głośna i napastliwa kultura online oberwały już niejednokrotnie, ale mistrzostwo z jakim beszta je Kasia Nosowska za każdym razem mnie urzeka. Jest w tym wiele sarkazmu i ironii, ale wszystko podszyte autentyczną zadumą nad tym, jak łatwo wpadamy w sidła kusząco-otumaniających światów wirtualnych. O ile w "A ja żem jej powiedziała" wątki kultury cyfrowej stanowią główny trzon przemyśleń, o tyle Powrót z Bambuko sięga coraz głębiej do naszej własnej struktury emocjonalnej - dotkliwie i pewnie nie zawsze odkrywczo, ale na pewno z namysłem.

Cóż bowiem odkrywamy? To, ze jako dzieci dostawaliśmy często niezasłużony wycisk, który sprawia, że dajemy się równie bezwględnie wyciskać jako dorośli? Przecież to nic nowego! To prawda, ale Kasia Nosowska pisze, jak sobie z tym radzi. Jak próbuje wybaczyć, przeżuć i wypluć to, co wlecze się za nami przez całą dorosłość i doskwiera, choć często pozostaje w ukryciu, nieuświadomione i nienazwane.

Autorka pokazuje, że ten potwór wywleczony z szafy wcale nie musi stać się małą myszką. Może nadal nas przerażać, ale jednak lepiej spojrzeć mu w oczy niż czekać, aż złapie nas za nogę.

To także zbiór krótkich esejów o wszechobecnej hipokryzji, rozkwitającej głównie z mediach społecznościowych, o naszym podejściu do dzieci i rodzicielskiej miłości, która nierzadko zamienia się w ich katowanie. Ale to nie tylko krytyka źle rozumianej miłości rodzicielskiej:

Ja wyobrażam sobie, że Bambuko to kraina, która rozpościera się poniżej Krainy Przytomości. Spadamy do Bambuko, a konkretnie jesteśmy strącani, przez specjalizujące się w strącaniu do Bambuko jednostki typu rodzina, znajomi lub twory systemowe, takie jak szkoła, Kościół, państwo.

Nasz dobrostan skutecznie osłabiany jest przez tysiące czynników, które warunkują nasze życie, zdolność podejmowania decyzji, dokonywania świadomych wyborów i podświadomych błędów...

Nosowska nie zadręcza nas poradami i jedynie słusznymi wskazówkami, jak żyć. Nie ukrywa, że pisze o sobie i własnym powrocie z Bambuko. Pisze, jak odzyskała równowagę i ile lat jej to zajęło. Odczarowuje radosne przekonania, że można w jeden wieczór zaprojektować od nowa swoje życie i zacząć je wdrażać dzień później.

Nadmiar obowiązków i nierealnych oczekiwań zrzucanych na dzieci, to zarazem podwaliny ich (naszej!) dorosłości. Niezdolności do odmowy, oporu, walki o swoje prawa i kontestacji. A jednak - pomimo wyczuwalnego bólu, w tej książce dominuje poczucie spokoju i zgody na niedoskonałą siebie samą. Pogody, która potrafi sięgnąć do języka pełnego czułości i humoru. Pomimo powagi tematu - ręczę, że ta książka potrafi ubawić.

Warto tym razem odpuścić czytanie na rzecz słuchania - niepowtarzalny głos Kasi Nosowskiej to wisienka na torcie! Nie sposób się oderwać :-)

 


sobota, 5 grudnia 2020

Wojciech Tochman "Pianie kogutów, płacz psów"


Wojciech Tochman, przed laty dziennikarz „Gazety Wyborczej”, już wcześniej odbywał podróże w regiony świata naznaczone ludobójstwem. Odwiedził m.in. powojenną Bośnię (znakomity zbiór reportaży „Jakbyś kamień jadła”, 2002) i Rwandzie („Dzisiaj narysujemy śmierć”, 2010). Pianie kogutów... – książka o Kambodży - staje więc domknięciem tej swoistej trylogii poświęconej traumie po zagładzie. 

Opis życia dzisiejszych Khmerów autor rozpoczyna relacją z wyprawy po kambodżańskiej prowincji, odbytej w latach 2017-2018 wraz z zespołem psychiatrów-wolontariuszy z Transcultural Psychosocial Organization (TPO), którzy odwiedzają pacjentów chorych psychiczne. Ich krewni, często pozbawieni podstawowej wiedzy, na temat opieki nad chorymi, zamykają ich w klatkach, izolują od społeczeństwa, nierzadko głodzą. Tymczasem chorzy, którzy otrzymują lekarstwa, wracają do równowagi i są w stanie normalnie funkcjonować. Nie chodzi tu jedynie o foucaultowskie podejście, by patrzeć na społeczeństwo przez pryzmat chorych umysłowo. Raczej można dopatrywać się w osobach chorych problemu całego społeczeństwa - pokaleczonego przez lata kolonializmy, bestialstwa czasów Pol Pota i dzisiejsze zasady globalnego wolnego rynku, który bezpardonowo rozprawia się z najsłabszymi.

Bieda, zniewolenie przez długi, praca dzieci, umysłowo chorzy, kalecy, żebracy, HI, wszechobecna nędza - to spektrum zagadnień mocno kojarzonych z Azją, ale także stanowiących rewers najważniejszej waluty, jaką dysponuje Kambodża - czyli turystyki. Ludobójstwo to towar eksportowy Kambodży, osobliwa atrakcja turystyczna, przemawiająca silniej do wyobraźni niż nieprawdopodobnie piękna przyroda. (Wątek tanatoturystyki skoncentrowanej na polach śmierci pojawia się m.in. u Jennie Dielemans).

Ludobójstwo to albo odległe wspomnienie, albo ważny filar turystyki - traumę z nim związaną skrupulatnie się ukrywa. Najważniejsze w tych reportażach jest to, co Khmerzy spychają na margines: wspomnienia dawnych ofiar, poszukiwanie katów, bo dzisiaj nikt nie chce przyznać się, że stał po stronie reżimu. Tochman dba o to, by nikogo nie piętnować, bo jego bohaterowie żyją w klatkach, komórkach, chlewikach. Przykuci łańcuchami na oczach wyczekujących ich śmierci bliskich i sąsiadów, nigdy nie obronią się sami. Warunki ich życia, zdaje się mówić autor, to konsekwencja nieprzepracowanej pamięci, spadek po okrucieństwie reżimu. 

Za czasów Pol Pota zginęło ponad milion ludzi, wybito niemal całą inteligencję, wysiedlono miasta, terroryzowano wszystkich niesprzyjających władzy, gwałcono, mordowano, palono i grabiono. Tochman wyraźnie wskazuje, że horror ten pozostawił po sobie wyraźne ślady w dzisiejszych relacjach międzyludzkich w Kambodży, w stosunku mieszkańców do życia, w ich zdrowiu psychicznym, braku czułości wobec najbliższych, braku współczucia wobec najsłabszych. 

Tochman jest świetny tam, gdzie – za khmerskimi badaczami – przedstawia baksbat, „syndrom złamanej odwagi”, khmerski odpowiednik nieprzepracowanej, kolektywnej traumy. Głęboko zakorzeniony, acz skryty, społeczny strach skutkujący przemocą i załamaniem relacji międzyludzkich (świetna obserwacja o nieobecności dotyku!), sprawiający, że 

„rosną kolejne pokolenia ślepych na ludzką krzywdę, głuchych na cierpienie innych. Masy ludzi nieczułych”  

Życie codzienne po ludobójstwie stanowi temat trudny, przytłaczający i niezrozumiały dla człowieka wychowanego w środowisku wolnym od powszechnej przemocy. Tochmana próbuje przybliżyć czytelnikom i czytelniczkom realia niewyobrażalnej traumy społecznej. Uruchamia refleksję nad samym sobą, nad stanem człowieczeństwa, istotą empatii. Tochman portretuje ludzi, którzy nie zawsze wzbudzają sympatię. Nie serwuje łatwych, prostych i autorytatywnych ocen, potrafi być krytyczny, nie będąc jednocześnie aroganckim. Sięgając po najcięższe tematy: masowej śmierci, nienawiści, narodowego rozdarcia, wychodzenia z traumy autor próbuje zachować nutę zwykłej, ludzkiej empatii. Wydaje się jednak, że warsztat sprawnego reportera nie zawsze jest w stanie udźwignąć taki ciężar... 


 

 

czwartek, 3 grudnia 2020

Wiktor Paskow "Ballada o lutniku"

 

Książka jak ballada - opis muzyki kredensu, do której tańczy para bohaterów jest po prostu niesamowity. Bardzo poetycka powieść, choć wcale nie liryczna: opowiada o trudnych czasach początków bułgarskiego komunizmu, powojennej nędzy i ludzkiej małości. Wielowarstwowość te opowieści pozwala ja odczytywać jako historię fascynacji mistrzem lutnictwa, ale także jako powieść historyczną lub filozoficzną. Przede wszystkim jednak jest to powieść o zderzeniu wrażliwości twórczej i estetyki nowego, karykaturalnego świata materializmu, układów, koniunkturalizmu i wiecznych niedoborów.

Rytm zdań jest nieco senny, na swój sposób melodyjny - nawet tam, gdzie Georg Henig, genialny lutnik, wyobcowany i osobny, kaleczy język bułgarski, wyrażając w nim zarazem dużo więcej niż ludzie posługujący się komunistyczną nowomową. Ale Henig to nie tylko bezradny starzec, lecz zarazem magiczny demiurg tworzący skrzypce dla Boga. Jego determinacja jest niezwykła i symboliczna.

Paskow konfrontuje młodego bohatera z coraz bardziej trudnymi, traumatycznymi doświadczeniami. Dziecko staje się świadkiem męskiego brutalnego odwetu za krzywdy wyrządzane bezbronnemu staruszkowi. W innej scenie widzi samobójcę. Musi się zderzyć z ludzką małością i okrucieństwem. Jest także opowieść o radzeniu sobie z pamięcią i wspomnieniami. O umiejętności godzenia się z tym, co niesie życie. To, co pozostało w pamięci dziecka, staje się w dorosłym życiu antidotum na męskie wyobcowanie. Pamięć jest nie tylko świadectwem ludzkiej solidarności i empatii lecz także źródłem piękna i zdolności zachowania duszy w komunistycznym reżimie.

Wielkie słowa uznania należą się tłumaczce - Marioli Mikołajczak, która w przekładzie zdołała zachować delikatność, czułość i poetykę oryginalnego tekstu.

 


 

wtorek, 1 grudnia 2020

Mirosław Wlekły "Gareth Jones. Człowiek, który wiedział za dużo"

 

Pochłonęłam tę książkę w jeden dzień zamiast sprawdzać prace magisterskie ;-)  O ile biografia Halika autorstwa Wlekłego nieco mnie znużyła, o tyle Gareth Jones powalił na kolana. Niewątpliwie duża w tym zasługa samego bohatera opowieści. Ale urzekające jest także zestawienie przedstawionych wydarzeń z orwellowskim Folwarkiem zwierzęcym i zawieszone pytanie o to, na ile tworząc Folwark Orwell mógł świadomie chcieć przywrócić należny szacunek celowo zapomnianemu Jonesowi...

Nawet jeśli naiwna postawa Jonesa w pierwszych jego podróżach do Związku Radzieckiego irytuje, to jego ostateczna zdolność do zmiany poglądów i zaciętej walki o przekazanie prawdy, musi budzić szacunek. Szczególnie w zestawieniu z postawą G.B. Shawa czy - tym bardziej - ordynarnym cynizmem Waltera Duranty'ego. Tępy ból i bezradność ogarnia nie tylko z powodu Wielkiego Głodu i ludzkiej niedoli, ale także z powodu gierek politycznych, które skłoniły m.in. rząd Wielkiej Brytanii do przemilczenia tej tragedii, wymazania nazwiska Jonesa, a być może nawet dosłownemu poświęceniu go w imię wątpliwego sojuszu ze Związkiem Radzieckim.

Solidny i świetnie napisany wnikliwy reportaż biograficzny, z bardzo solidną dokumentacją historyczną popartą także podróżą Autora do dawnej strefy głodu na Ukrainie. Formalnie nienaganny i dość powściągliwy emocjonalnie, co dodatkowo przydaje wyrazistości zarówno tragedii "hołodomoru", jak i wyrachowanemu zapomnieniu, na jakie skazano Garetha Jonesa.

Lektura obowiązkowa!


poniedziałek, 30 listopada 2020

Jennie Dielemans "Witajcie w raju"


Turystyką zajmuję się zawodowo i naukowo od prawie 30 lat, więc ani Witajcie w raju Jennie Dielemans, ani All inclusive Mirosława Wlekłego, nie mogły dostarczyć mi oświecenia, którego wcześniej nie dostarczyłyby własne obserwacje i literatura naukowa. Wartość wymienionych książek zawiera się jednak w tym, że operują - zgodnie z konwencją reportażu - nie tylko dziesiątkami przykładów dramatycznego wpływu turystyki na środowisko naturalne i społeczne (to znajdziemy także w literaturze naukowej), ale także rozmowami z uczestnikami turystyki masowej - bezrefleksyjnymi, przekonanymi o unikatowości tego, czego doświadczają, arogancko wierzącymi, że to "inni" są turystami, podczas gdy im samym dane było doświadczyć nadzwyczajnych doznań "podróżników". 

Mieszkańcy bogatej północy chętnie korzystają z uroków turystyki masowej - taniej, łatwej i dostępnej dla każdego, komu los dał przyjemność przynależności do tzw. klasy średniej. Na tyle średniej, żeby nie rozważać konsekwencji swoich wyborów wakacyjnych. Łudzącej się, że dzięki masowym exodusom biedne kraje mogą odbudować swoją gospodarkę lub poświęcić więcej środków na ochronę środowiska. Jennie Dielemans wykazuje, że ponad połowa przychodów z przemysłu turystycznego trafia do kieszeni właścicieli biur podróży i wraca do bogatych państw północy. Autorka pokazuje ciemną stronę przemysłu turystycznego, która na pierwszy rzut oka jest niewidoczna. Przemyty, gangi narkotykowe, wyzysk, prostytucja, dewastacja krajobrazu, niszczenie ekosystemów, zatruwanie rzek i plaż, niszczenie raf koralowych i siedlisk bezcennych gatunków zwierząt - to te słowa powinniśmy mieć w pamięci, wygrzewając się na piaszczystej plaży. 

Turystyka jako całość przypomina współczesną korporację, bowiem opiera się na tych samych niewolniczych układach. Urlopowicze nie domyślają się, że ich luksus wypracowany przez ludzi, którzy tak naprawdę nie dostaną za to, co zrobili godziwej zapłaty. Złudzenie, że bez turystyki pozostaliby bez środków do życia jest przejawem tzw. neokolonializmu turystycznego (tego terminu autorka co prawda nie używa, ale funkcjonuje on już od 30 lat w obiegu naukowym) - faktycznie bowiem, nie dane było "turystycznym rajom" zaznać możliwości alternatywnej drogi rozwoju. 

Interesują nas już nie tylko nietknięte plaże, życzymy sobie również nietkniętych ludzi. (...) Zapotrzebowanie turystów na kulturę i tradycję innych (nieważne, czy będą to Masajowie w Kenii, Majowie w Meksyku, lud Akha w Tajlandii czy Hmongowie w Wietnamie) stawia wysokie wymagania ludziom, których odwiedzamy. To, czy im zapłacimy, uzależnione jest od tego, czy uznamy ich za malowniczych, autentycznych i nieskażonych cywilizacją. W dniu, w którym Mao oprowadzająca turystów po wietnamskim Sa Pa kupi sobie antenę satelitarną, samochód, lodówkę z zamrażalką lub po prostu inne ubrania, turyści zaczną mieć problem. Przestanie być autentyczna, a jako obiekt zdjęć - atrakcyjna. Konsumujemy nie tylko kulturę i tradycję, konsumujemy również jej biedę. Ona musi być biedna dla nas. 

Jaki jest nasz stosunek do mieszkańców miejsc, które odwiedzamy? 

Problem w tym, że nie widzimy w tubylcach prawdziwych ludzi. Są tylko elementem scenerii naszych wakacji. Oglądamy ich, robimy im zdjęcia, patrzymy jak wykonują tradycyjne tańce. Zupełnie jakbyśmy byli w zoo.
Przebieramy bez umiaru w rajskim bufecie i oczekujemy wdzięczności od tych, których praca polega na usługiwaniu nam. (...) Wydaje się nam, że akt konsumpcji, któremu się oddajemy, jest dobrym uczynkiem, aktem solidarności. Że ludzie, którzy nam usługują na plażach w biedniejszych częściach świata, powinni się cieszyć, bo akurat ich wybraliśmy.

Czy problem dotyczy tylko tych, którzy korzystają z drogich hotelów i zamkniętych plaży? Szwedzka reporterka poprzez opisy scen przyuważonych w samolotach i na lotniskach, w Meksyku, Tajlandii, Wietnamie i na wyspy Karaibskich oraz przytoczone rozmowy, które zostały przeprowadzone ze spotkanymi tam ludźmi, pokazuje co stoi za dynamicznym rozwojem przemysłu turystycznego.

Uproszczony schemat cyklu życia miejscowości wypoczynkowej wygląda zawsze tak samo: najpierw zostaje ona „odkryta”, następnie zabudowana i/lub przebudowana zgodnie z potrzebami turystów, potem rozreklamowana i sprzedana. Przyjeżdża coraz więcej turystów, rośnie eksploatacja, w końcu miejscowość zaczyna mieć opinię banalnej i nieciekawej, zbyt mało „nietkniętej” i „autentycznej”, a turyści wyruszają dalej w poszukiwaniu nowych miejsc.

Autorka wskazuje także na złudzenie dziewiczej formy turystyki, jaką zdaje sie niektórym z nas indywidualne organizowanie wyjazdów, pisząc ironicznie o naiwnej relacji "poróżowania" i "turystyki":

Nikt nie jest równie mocno przywiązany do tej pogoni za nietkniętym co backpackerzy. Nikt tak bardzo nie obawia się turystycznych pułapek i nikt tak bardzo nie upiera się przy nazywaniu siebie podróżnikiem - a nie turystą. (...) Jednocześnie sposób podróżowania backpackerów jest równie przewidywalny jak turystów czarterowych - z tą tylko różnicą, że zamiast "drewnianego talerza" (fatanyeros), broszury turystycznej i Phuket są placki z bananami, Lonely Planet i pięciomiesięczna droga przez południowo-wschodnią Azję.

Jak podróże zmieniają świat? 

Bez zbędnego namysłu anektujemy, przekształcamy i przerabiamy miejsca, do których jeździmy na wakacje, tak by odpowiadały naszym własnym potrzebom i wyobrażeniom. - Okej, jesteśmy w Tajlandii. Ale nic, co tutaj widzisz, nie zostało zrobione dla Tajów. To wszystko dla was. Jakie są realne koszty wojaży? Przemysł turystyczny sprzedaje coś, czego nie posiada. Pakuje sny, ale sprzedaje plaże, góry, ludzi, kultury i zmusza biedne kraje do dostosowywania się do naszych potrzeb, jakiekolwiek by one były.
Wizja szerokiej, pustej rajskiej plaży przyczynia się do niszczenia niezbędnego do życia lasu mangrowego i wkłada broń w ręce policjanta turystycznego, którego zadaniem jest trzymać mieszkańca na dystans. Nasze hotele budują współcześni niewolnicy - Birmańczycy w Tajlandii, Haitańczycy na Dominikanie. Nasz spacer po polu golfowym kosztuje tysiące litrów wody, której brakuje w odwiedzanych przez nas krajach. Ale nie chcemy o tym słyszeć. Porozumienie między producentem a konsumentem, to znaczy między agencją turystyczną a nami, turystami, jest proste: oni nie mówią, my nie pytamy. Przecież jesteśmy na wakacjach.

Poza konsekwencjami społecznymi, wynikającymi często z niewolniczego wyzyskiwania tubylców, autorka dostrzega też wiele konsekwencji środowiskowych. Nasze wakacje nie pozostają bez wpływu na ziemski ekosystem. Kto ponosi te koszta? 

- Sprzedaje się tu wizję długiej, niemal bezludnej plaży, nasze piękne rafy koralowe, czystą wodę i niesamowitą przyrodę z licznymi gatunkami zwierząt. I jednocześnie wszystko to się niszczy. Od pewnego czasu wiele mówi się na temat zmian klimatycznych i ich konsekwencji. (...) Ta wiedza nie przeszkadza jednak korzystać ze środka transportu, który emituje najwięcej gazów cieplarnianych, czyli samolotu. Wręcz przeciwnie - latamy coraz dalej i coraz częściej. - Zagrożenie klimatyczne zostało spowodowane przez niewielką część mieszkańców ziemi, ale to nie oni za nie płacą. Płacą biedni ludzie, którym najtrudniej uchronić się przed zmianami klimatycznymi.

Dzięki Dielemans poznajemy nielegalne i nieetyczne praktyki korporacji turystycznych odpowiedzialnych są za przyśpieszanie procesu ubożenia ludności zamieszkującej obszary będące popularnymi ośrodkami wypoczynkowymi, narażanie na niebezpieczeństwo nawet własnej klienteli, powstawanie slumsów, łapówkarstwo, niszczenie środowiska, zastraszanie, rujnowanie lokalnej gospodarki oraz budowanie hoteli na niepewnym gruncie. Dowiemy się o tym, w jak okrutny sposób traktowani są emigranci z Birmy, którzy przybywają do Tajlandii w poszukiwaniu pracy i lepszego bytu. Czytając jej reportaż, zajrzymy za kulisy wakacji typu all-inclusive, przeczytamy między innymi o seksturystyce w Tajlandii i zarabianiu na wojennych pamiątkach w Wietnamie, poznamy fragment o niszczeniu lokalnej unikatowej natury w zamian za budowę ekskluzywnych kurortów, wreszcie poznamy przerażające dane dotyczące podróżowania samolotami. Powiemy się, ile pieniędzy zgarniają międzynarodowe sieci hotelarskie, a jakie wynagrodzenia otrzymują miejscowi pracownicy. Uświadomimy sobie, że wszystko, co na początku wydaje nam się piękne, nieodkryte i nieosiągalne po pewnym czasie staje się dla nas zwyczajne, nudne i nijakie. Tyle, że nic z tego nie zostanie dla następnych pokoleń.