poniedziałek, 3 grudnia 2007

Anna Świrszczyńska "Chciał ocalić syna"

Chciał ocalić jedynego syna.
Niemcy zrzucili ulotki,
żeby się poddać,
obaj poszli się poddać, ręce do góry,
w rękach ulotki.

Niemcy pognali ich przed czołgiem,
czołg ruszył do ataku na polski szpital,
zginęli od polskiej kuli,
bo chciał ocalić jedynego syna.




niedziela, 2 grudnia 2007

Zbigniew Herbert [Mój głos wewnętrzny]

Mój głos we­wnętrz­ny
ni­cze­go nie od­ra­dza

ani nie mówi tak
ani nie

jest sła­bo sły­szal­ny
i pra­wie nie­ar­ty­ku­ło­wal­ny

na­wet je­śli się bar­dzo głę­bo­ko po­chy­li
sły­chać tyl­ko ode­rwa­ne
od sen­su sy­la­by

sta­ram się go nie za­głu­szać
ob­cho­dzę się z nim do­brze

uda­ję że trak­tu­ję go na rów­ni
że mi na nim za­le­ży

cza­sa­mi na­wet
sta­ram się z nim roz­ma­wiać
- wiesz wczo­raj od­mó­wi­łem
nie ro­bi­łem tego ni­g­dy
te­raz też nie będę

- glu - glu

- no więc są­dzisz
że do­brze zro­bi­łem

- ga - go - gi

cie­szę się że się zga­dza­my

- ma - a -

- no a te­raz wy­pocz­nij
ju­tro znów po­ga­da­my

nie jest mi na nic po­trzeb­ny
mógł­bym o nim za­po­mnieć

nie mam na­dziei
tro­chę żalu
gdy leży tak
przy­kry­ty li­to­ścią
od­dy­cha cięż­ko
otwie­ra usta
i sta­ra się pod­nieść
bez­wład­ną gło­wę





sobota, 1 grudnia 2007

Haruki Murakami "Po zmierzchu"


Nocne Tokio, nocne bary i lovehotel, trochę nierealna, a trochę duszna atmosfera niezdolnego do snu miasta, które symbolizuje główna bohaterka (Mari Asai). Na to nakłada się motyw życia snem (jej siostra - Eri Asai) i permanentnej ucieczki (młody muzyk). Pełen szczegółów, chłodny styl przywodzi na myśl reportaż.

Czyta się tę mikropowieść trochę tak, jakby przed oczami przewijały się filmowe kadry: przybliżane i oddalane, mniej lub bardziej ostre. Narrator przygląda się im z różnej, nie zawsze konkretnej perspektywy, przez co czas teraźniejszy dzieje się faktycznie bardzo realnie, od zmierzchu do świtu, prawie w rytm cykania zegara, który wskazuje stosowną porę na wstępie każdego rozdziału, w postaci specjalnej grafiki. Spiętrza to napięcie i nieznośne oczekiwanie na wschód słońca, nadzieję, że będzie to chwila, która przetworzy nocną rzeczywistość w dzienne poczucie bezpieczeństwa.

Filmowe zabiegi zbliżają nieco powieść do przedziwnej mieszanki wrażeń z Alphaville, American Psycho, Mulholland Drive, Między słowami, a nawet Love Story. Liczne odniesienia do filmów i konkretnych utworów muzycznych dodatkowo potęgują to wrażenie. Nieustannie wydaje nam się, że gdzieś w tle słychać dźwięki jazzu albo koszmarne karaoke. Pobrzmiewają w tym (mniej lub bardziej prawdziwe) wątki biograficzne Murakamiego, który studiował teatrologię, potem prowadził klub jazzowy, a wreszcie zostawił pracę, żeby pisać (podobno po raz pierwszy poczuł natchnienie podczas meczu baseballowego).

Na uwagę zasługuje dość ciekawa konstrukcja bohaterów: puzonisty Takahashiego, właścicielki love hotel Kaoru i dwóch dopełniających się sióstr. Ale odnoszę wrażenie, ze Murakami nie miał kompletnego pomysłu na tę książkę - warsztatowo sprawną, ale nie mistrzowską. Popisowo natomiast wykorzystał w niej sprawdzony zestaw zabiegów: wszyscy bohaterowie są "w biegu" lub "w drodze", uciekają lub coś skrywają, znają literaturę i muzykę, żyją nierutynowo, dużo marzą i nie pracują. Wszystko ma być dziwne, niecodzienne, a Murakami na każdym kroku nam o tym przypomina ("Dzieje się coś dziwnego").

Murakami nadbudowuje opowieść innymi historiami (chociażby wspomniana wcześniej Alphaville), czaruje inspiracjami muzycznymi (poczynając od tytułowego After Dark z Five Spot After Dark i wspomnienia Curtisa Fullera). Wydaje się jednak, że ta powieść obiecuje wiele, ale daje znacznie mniej. Początkowo hipnotyzuje, ale ostatecznie pułapka ze słów i symboli (pop)kultury stanowi raczej atrakcyjną dekorację, niż wprowadzenie w nowy wymiar historii tego realizmu magicznego, który cechuje wiele powieści Murakamiego. Więcej przyjemności ostatecznie dało mi odsłuchanie wspominanych w powieści utworów: poczynając od Five spot..., poprzez The April Fools Burta Bacharacha, po Moa's Moon. Można słuchać bez czytania ;-)


piątek, 30 listopada 2007

Andrzej Bursa [Miłość]

Tylko rób tak żeby nie było dziecka
Tylko rób tak żeby nie było dziecka

To nieistniejące niemowlę
jest oczkiem w głowie naszej miłości
kupujemy mu wyprawki w aptekach
i w sklepikach z tytoniem
tudzież pocztówkami z perspektywą na góry i jeziora
w ogóle dbamy o niego bardziej niż jakby istniało
ale mimo to ...aaa płacze nam ciągle i histeryzuje

wtedy trzeba mu opowiedzieć historyjkę
o precyzyjnych szczypcach
których dotknięcie nic nie boli
i nie zostawia śladu
wtedy się uspokaja
nie na długo niestety.



czwartek, 29 listopada 2007


Lidia Amejko
Żywoty świętych osiedlowych

Hagiografia (z grec. ἅγιος = "święty", γράφειν = "pisać") to zapomniany już chyba dział piśmiennictwa religijnego, wywodzący się jeszcze ze starożytnego Rzymu z czasów pierwszych chrześcijan. Obejmuje on żywoty świętych, związane z nimi legendy, opisy męczeństwa i cudów. Gdzież tu z takim stylem na blokowiska?

Tymczasem Lidia Amejko stworzyła dzieło hagiograficzne, choć wbrew stylowi przesycone absurdalnym humorem. Jest to zbiór surrealistycznych opowieści o nader niezwykłych postaciach, tworzące swoistą betonową (w miejsce Złotej) legendę, przekazywana z ust do ust pod sklepem monopolowym "Jerycho". 

Postaci świętej Andżeliki gadającej do słoików, świętego Eryka Pakera, świętego Jaracza Blantów, świętej Janiny obrębiającej nicość, świętego Chajdegera, który przygarniał niewypowiedziane słowa, świętego Dormidora - szyfranta snów i wielu, wielu innych tworzą barwny krajobraz blokowiska, powstałego z resztki szarej pulpy, jaka pozostała Panu Bogu po stworzeniu świata... 

Mieszkańcy owego przedziwnego Osiedla przeczą przekonaniu, że w dzisiejszych czasach legenda o świętości nie ma racji bytu, bo ani wzorców właściwych nie uświadczysz, ani też drogi do świętości nikt nie poszukuje. Otóż szukają jej i znajdują mieszkańcy pewnego blokowiska, prości, zamknięci w betonowych klatkach, którzy iść będą do nieba za zasługi poczynione dla innych lub też dla świata całego, czego sensu pojąć nikt nie jest w stanie, bo też i nikt nie będzie umiał odpowiedzieć na pytanie jednego z osiedlowych mistyków – Heńka Pajęczarza, który dnia pewnego pod Jerychem monopolowym wypluje z siebie frazę dźwięczną i niepokojącą - czy wiemy, co osiedle znaczy?

Na tym niezwykłym Osiedlu żywi porozumiewają się ze zmarłymi przez internet, a ulepieni z ciasta ludzie mają dusze na kartę lub abonament i dostają od Boga SMS-y. Czas jest tutaj kolisty, daje się zatrzymać, zawrócić, rozszczepić. Umowna jest także granica między życiem a śmiercią, niedookreślona tożsamość bohaterów... Ale żaden z mieszkańców nie żyje po próżnicy, "każden metafizycznego sensu nabiera w swym działaniu, cierpieniu, a potem drodze ku Bogu". 

Po Osiedlu snują się hordy bezdomnych słów, zdania kiełkują jak nasiona, pytania rosną i wymagają opieki, myśli wylewają się z głów... Czym jest ten świat? Co znaczy Osiedle? Igrając ze starotestamentową konwencją literacką, "żywotopisarz" (jeden z mieszkańców Osiedla) wprowadza niejako w klimat tych barwnych opowieści. Purnonsensowy mistycyzm splata się z filozoficznym żartem - smakowita lektura!!!!


środa, 28 listopada 2007

Aż poleje się krew (reż. Paul Thomas Anderson)

Oscarowemu pojedynkowi dwóch znakomitych filmów z 2007 r. (Aż poleje się krew i To nie jest kraj dla starych ludzi) towarzyszył pojedynek na role, jaki w Aż poleje się krew miał miejsce między Danielem Day Lewisem i Paulem Dano. Pojedynek nadzwyczaj wyrównany, choć od czasu W imię ojca całym sercem wielbię Day-Lewisa. Ale Day-Lewis to gigant kina - ta wyrównana walka świadczy o nadzwyczajnej sile aktorskiej Dano.

W dużym skrócie: mamy początek XX wieku. Daniel Plainview (Day-Lewis) wraz z przybranym synem H.G. (Dillon Freasier) pragną zbudować naftowe imperium. Poszukiwania doprowadzają ich do małego, zapomnianego przez świat miasteczka gdzieś w Kalifornii, gdzie na ich drodze staje ambitny, młody kaznodzieja Eli Sunday (Paul Dano). Daniel Plainview jest bezwzględnym kapitalistą, który dla powiększenia majątku gotów jest poświęcić dosłownie wszystko. Szybko dorabia się fortuny, podkupując ziemię bogatą w złoża ropy naftowej (podstawą scenariusza jest powieść Uptona Sinclaira Oil!), ale sukces ściąga na niego nienawiść lokalnej społeczności, umiejętnie podsycanej przez fanatycznego kaznodzieję (mit kapitału contra mit religii).

Ale to nie sama historia sprawia, że film wzbudził zachwyt, nominacje do licznych nagród i miano jednego z arcydzieł XXI w. Jest to wielkie epickie kino, chłodne i zimne w swojej perfekcji, zwieńczone makabrycznym i groteskowym finałem. Formalnie obraz Andersona przypomina ponury antywestern, z czarnym charakterem w roli głównej. Reżyser nie zamyka się jednak w sztywnych ramach gatunkowych, tworząc w pełni autorski projekt. Wbija w fotel już sam początek filmu - długa, ważna sekwencja, bez jednego słowa, która sprawia, że główny bohater będzie budził nasz podziw do końca widowiska, niezależnie od tego, do jakich czynów dopuści się w kolejnych minutach.

Klimat południowych Stanów, oziębli bohaterowie, surowi i wymagający tak dla siebie, jak i wobec najbliższych i charakterystyczne dla Andersona długie ujęcia składają się na doskonale wystylizowany, a przy tym świetnie napisany i zagrany dramat. Chłodne zdjęcia Roberta Elswita konkurują z minimalistyczną muzyką Johnny'ego Greenwooda, która potęguje wyobcowanie głównego bohatera. Rozegrany na przemian na zbliżeniach twarzy i dalekich ujęciach jałowych przestrzeni epos poraża siłą i niepokojącą niejednoznacznością. Dla samego montażu obejrzałam ten film jeszcze jeden raz. Perfekcyjny formalnie, intelektualny i z pozoru bez uczuć, tętni jednak wewnętrznym, głęboko skrywanym napięciem. Koncept i charaktery zmagają się ze sobą a całość wnosi porażający efekt. 

Day-Lewis doskonale oddaje dualizm swojej postaci. Plainview, pod przykrywką rodzinnego farmera, który obiecuje miejscowym farmerom złote góry, w rzeczywistości jest żądnym zysku, bezwzględnym kapitalistą, dla którego wyznacznikiem sukcesu jest wyłącznie fortuna. Jest personifikacją czystej siły woli - człowieka w nim tylko tyle, co pierwotnych odruchów. Mityczne sedno tej opowieści, to narodziny człowieka sukcesu, który czyni sobie poddaną zarówno Ziemię (scena walki z pustynią, z płonącym szybem naftowym), jak i ludzi. Człowieka, który potrafi śmiało rozgrywać ocieplającą jego wizerunek kartę, za jaką uważa swojego przybranego syna.

Co ciekawe, reżyser nie osądza postawy swojego bohatera, pozwala go nawet cenić. Nie jest to film moralizatorski, lecz przypowieść o podróży w głąb ciemnej otchłani szaleństwa, spowodowanej chęcią władzy i bogactwa. Poza wspomnianym To nie jest kraj dla starych ludzi, podobne wątki niesie Skarba Sierra Madre Hustona, czy Olbrzym Stevensa, jednak żaden z nich nie wnosił tyle chłodu i surowości, głębi i realizmu. Całość przenika duch Faulknera i Orsona Wellesa, ale makabryczna groteska, w jaką przeradza się pojedynek rywali, przywodzi raczej na myśl Ferreriego czy Buñuela.

Ciekawą opozycję dla bezwzględnego nafciarza stanowi postać Eli Sundaya. Fanatyczny kaznodzieja, podobnie jak Plainview przez cały czas działa z pełną premedytacją. Zło jakie niesie każda z tych postaci, ma odmienny charakter: Plainview nie kryje się ze swoją pogardą i nienawiścią do ludzi, podczas gdy Sunday działa w sposób wyrachowany i perfidny. Wiele tu żonglerki symbolicznymi maskami mitycznego ojca i syna. Konfrontacja, do jakiej dochodzi w finale filmu jest oczywistą konsekwencją freudowskiego i biblijnego konfliktu rozgrywającego się między nimi, a zarazem jednym z najlepszych i niejednoznacznych zakończeń w historii kina. 

Niesamowity klimat filmu potęgują jałowe ziemie spalonego słońcem miasteczka i przerażająca na swój sposób muzyka, która do każdej sceny została dopasowana idealnie. Kadry są maksymalnie długie, lecz nie ma w tym filmie ani jednej niepotrzebnej sceny. Poza tym cały film wypełnia cisza, pustka, a widz dowiaduje się o uczuciach bohaterów z ich drobnych gestów czy słów.   

Film odczytywano na wiele sposobów: politycznie jako rozprawę o korzeniach rozpasanego i świętoszkowatego amerykańskiego turbokapitalizmu; metaforycznie jako pojedynek między świętym i grzesznikiem; jako historię upadku i apokalipsy; psychoanalitycznie itd. 

Wyszłam z kina ogłuszona i oniemiała. Dawno żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia!

poniedziałek, 26 listopada 2007

Anna Świrszczyńska "Krzyk spod ziemi"

Kiedy się skończył nalot
ludzie przybiegli wołali
tu są pogrzebani żywcem
słychać jak krzyczą
na tę piwnicę
zawaliły się trzy piętra.
 

Ludzie kopali rękami
chcieli odkopać trzy piętra
szpadlami rękami
o pięciu palcach.
Kopali dzień i noc.
 

Rano był drugi nalot
zabił tych co kopali.
Już nikt nie słyszał krzyku spod ziemi.





wtorek, 30 października 2007

Anna Świrszczyńska "Boję się ognia"

Dlaczego tak się boję biegnąc tą ulicą,
która się pali.
 

Nie ma tu przecież nikogo,
tylko ogień szumi do nieba,
a ten huk to nie bomba,
to tylko runęły trzy piętra.
 

Tańczą gole, oswobodzone płomienie,
machają rękami
przez jamy okien,
to grzech podglądać
gołe płomienie,
grzech podsłuchiwać, co mówi
wolny ogień.
 

Uciekam od tej mowy,
co brzmiała na ziemi
wcześniej niż mowa człowieka.




sobota, 29 września 2007

Anna Świrszczyńska "Włosy jak wodospad"

To była ciężka noc w szpitalu,
smród ropy, jęki rannych,
schyliłam się w ciemności przy jej ustach, szeptała, jak ją kochał
i jak odszedł,
młoda kobieta z włosami jak wodospad.
Wczoraj
amputowali jej nogę.
 

Szeptała o swoim szczęściu i o rozpaczy,
trzymała moją rękę,
o świcie
odchodząc powiedziałam:
do wieczora.
 

Ale właśnie owego wieczora przyszło to okamgnienie,
w którym szpital przestał istnieć.
I nie zobaczyłam już nigdy
tej kobiety bez nogi, z włosami jak wodospad.




czwartek, 30 sierpnia 2007

Anna Świrszczyńska "Szczeniak"

Kiedy zaczął rano ustawiać w bramie
butelki z benzyną,
stróż klął jak wściekły.
 

Szczeniak
wywalił mu język do pasa.
 

Wieczorem przynieśli go żołnierze,
podpalił czołg.
 

Stróż klął już ciszej kopiąc na podwórzu
mały dołek dla szczeniaka.
 

 


 

 

środa, 11 lipca 2007

Tomasz Różycki "Napis"

Co mogę jeszcze dla ciebie o tym napisać?
Że wykonuję czynności bardzo starannie,
zacieram ślady po nas, ciekawe czy zgadniesz,
co znaczyło milczenie, zostawione dzisiaj

w słuchawce na całą wieczność? Twój funkcjonariusz
zdejmie odciski po nas z każdego przedmiotu,
ze szklanek, klamek, kluczy, lecz co to za dowód
uzyskany z napastowania ciał martwych,

leżących na podłodze? Nigdy się nie dowiesz,
jak to naprawdę czytać. Za każdą literą
jest głęboki cień, miejsce, gdzie koczuje nieraz
tłumek uciekinierów wciąż w połowie drogi.

To w szczegółach ukryłem pozostałe sprawy:
śrubka do pewnej maszyny, o której nikt nie wie,
została w szufladzie. Porucznik Anielewicz
na próżno wciąż układa ciała w jakiś napis.

 


 

wtorek, 10 lipca 2007


Mieczysław Abramowicz
Każdy przyniósł, co miał najlepszego...

"Historie, które opowiadam, są prawdziwe. Niezależnie od tego, czy zdarzyły się, czy nie." (s. 4). Nie warto zastanawiać się, które z tych opowiadań jest zapisem rzeczywistych wydarzeń, ani który z dokumentów (bo i takie się tu trafiają) miałby zyskać większą moc niż cudem zachowana fotografia. Liczy się tylko historia, za każdym razem poruszająca.

"Idzie człowiek na zbolałych nogach, a ten go szturcha pod żebra karabinem, Żwirki i Wigury idzie, ale teraz to Fliegerhorst się nazywa, do Ceynowy idzie, ale teraz to Leo Schlageterstrabe, i z daleka dom swój widzi."

Dokumenty, paradokumenty, prywatne listy, artykuły, afisze teatralne i fragmenty samej sztuki, pisma urzędowe, notatki służbowe, szczegółowe spisy rzeczy osobistych odebranych Żydom i wreszcie instrukcja obsługi komory gazowej. Czasem przedmioty: mezuza z opowiadania Srebrne cacuszko czy bilet z Biletu do teatru. Wszystko może być pretekstem dla snucia opowieści, przywołania świadectwa nieobecnych, zadumą nad ludzkim okrucieństwem. Żaden z bohaterów - a są wśród nich Polacy, Żydzi, Niemcy i po prostu Gdańszczanie, nie ma pojęcia, że trafił w tryby Wielkiej Historii. Abramowicz po prostu opowiada indywidualne losy zwyczajnych ludzi, nawet nie próbując tworzyć zbiorowego portretu pokolenia.

Ze zwyczajnych codziennych przedmiotów, drobiazgów wyłania się żywy obraz społeczeństwa zamieszkującego przedwojenny Gdańsk. Plastyczne opisy cmentarza na Stolzenbergu, ulic Am Spendhaus czy Breitgasse, ruin pozostałych po przejściu Armii Czerwonej sprawiają, że nawet nieistniejące już fragmenty miasta stają przed oczami. A wśród nich prości ludzie: uczennica gimnazjum, kuśnierz, sprzedawca bożonarodzeniowych choinek. W chwilach próby podejmują zaskakujące decyzje - wbrew własnemu bezpieczeństwu, wbrew instynktowi przetrwania, kierują się dobrem drugiego człowieka, a nie nakazami ideologii. Akty bezprzykładnego, często anonimowego heroizmu, pomoc prześladowanym, obrona przekonań za cenę życia i ocalenie tego, co najbardziej ludzkie: współczucia, dumy, zaufania, przekonania o dobroci drzemiącej w głębi serca.

Urzekające bogactwo języka, mieszanka lingwistyczna i archaizmy przydają realizmu opowieści prostego kuśnierza, bohatera Urodzin Eriki Steinbach (moje ulubione opowiadanie!), wspomnieniom żwawej i inteligentnej starszej pani z Ulicy Sierocej, czy wreszcie pełnej czułości korespondencji dwojga kochanków.

Motyw znoszenia podarunków, poczęstunków, czy umieszczone wprost sformułowanie każdy przyniósł, co miał najlepszego, pięknie i delikatnie wiążą wszystkie opowiadania w jedną całość. Ta subtelna oś nabiera szczególnej wagi, kiedy czytamy o młodym Niemcu, który odwiedzając podczas przepustki rodziców i sąsiadów, obdarowuje ich przedmiotami, których pochodzenia nietrudno się domyślić.

Niezwykła i wzruszająca książka, na długo zapadająca w pamięć.


poniedziałek, 9 lipca 2007

Wystan Hugh Auden "Who's who"

W groszowym życiorysie znajdziesz wszelkie dane:
Jak był bity przez ojca, jak uciekał z domu,
Z czym się zmagał w młodości, jakie niesłychane
Dokonania go wzniosły na szczyt, przeciw komu
Walczył, nad czym po nocach ślęczał, dokąd rano
Chadzał na ryby, jakim morzom nadał nowe
Nazwy: w paru najświeższych biografiach wspomniano,
Że raz czy dwa z miłości łkał jak zwykły człowiek.

Co zdumiewa badaczy: że gdy się przed niego
Sypały hołdy, tęsknił za kimś, kto dni całe
Spędzał w domu, naprawiał coś, dłubał w ogrodzie;
Potrafił gwizdać; w oknie przesiadywał co dzień;
Kto odpisywał czasem na długie, wspaniałe
Listy, lecz nie zachował z nich ani jednego.

 


 

niedziela, 8 lipca 2007

Jean-Marie Gustave Le Clézio "Urania"

 

Le Clézio otrzymał za tę książkę literacką nagrodę Nobla'06. I ten nieszczęsny czynnik sprawił, że była to pierwsza jego książka, po którą sięgnęłam. Czy faktycznie – zgodnie z zapowiedziami wydawcy i opiniami krytyków – jest to „poetycka baśń o Meksyku”?

Trzy najważniejsze wątki Uranii to motyw komuny hipisowskiej i ludności Campos, inteligentów z Emporio i prostytutki Lilii. Ładny plan na powieść, która nie powstała… 

Tytułowa Urania to wyraz marzeń alter ego autora: marzeń o próbie stworzenia lepszego, wręcz idealnego miejsca do życia. Żeńska nazwa krainy jest powiązana z elementami kobiecości, w które obfituje powieść. Co prawda początek książki obciążony jest obrazem II wojny światowej, utratą ojca i niepewnością oswajaną przez mamę i babkę małego Daniela, ale ta perspektywa małego dziecka, zależnego od opieki dwóch kobiet, w jakiejś mierze nadaje ton całej opowieści, w której kobiety pozostaną ważne, a duch Kobiety-Matki-Ziemi mniej lub bardziej intencjonalnie będzie przeciwstawiany maskulinistycznemu wyzyskowi i bezwzględności.

Campos to utopijna społeczność stworzona przez biednych marzycieli, wyrzutków społeczeństwa i zagubionych myślicieli. Ten raj na Ziemi, pełen wszelkiej maści odmieńców i bezpańskich dzieci powstał na terenie zrujnowanej jezuickiej redukcji quasi hippisowskiej komuny, którą poznajemy dzięki relacji młodego francuskiego geografa odwiedzającego Meksyk. W rzeczywistości jest to tylko kawałek marnej gleby, ale obraz pozostaje wyraźnym przeciwieństwem dystopijnych opowieści Huxleya czy Orwella. Tu faktycznie wszyscy są równi i żyją w szczęściu i harmonii. Ten stan rzeczy nie może jednak trwać: na miejscu Campos ma powstać luksusowe osiedle albo plantacja awokado.

Niejako w kontraście do tego obrazu pozostaje naukowe stowarzyszenie Emporio, w którym fałszywa mentalność ludzi wykształconych, pozornie żyjących dla szerzenia wiedzy i zgłębiania kultury, w rzeczywistości skrywa pragnienie władzy, hipokryzję i brak zasad, a w efekcie uderza w postawę moralną bohatera, który wycofuje się z ich kręgu. Geograf wybiera społeczność Campos, dochodząc do wniosku, że nic nie może się równać z siłą utopijnej wspólnoty. Trudno jednak utożsamić się ze sposobem myślenia i fascynacją bohatera: rejestrujemy kobiety, dzieci, krajobrazy, ale żaden z nich nie przykuwa naszej uwagi na tyle długo i dogłębnie, abyśmy mogli przejąć się opisywanym światem.

Swoistą personifikacją poszukiwanej utopii staje się bita i poniżana przez sutenera prostytutka Lilli. Staje się ona w równej mierze uosobieniem niedoli, co i dobra niszczonego przez podłą rzeczywistość. Ten wątek miał szansę stać się najważniejszą osią powieści. Wspólnota ludzi, kobieta, a także ziemia łączą się w wyobraźni bohatera w jedno. Podczas okazjonalnego odczytu na temat geografii mówi:

Kiedy kreśliłem ten portret, wydawało mi się, że maluję wam ciało kobiety, żywe ciało o ciemnej skórze, przepojone ciepłem wulkanów i czułością deszczów, ciało indiańskiej kobiety pełne miłości i siły.

Wyzysk, jakiego obiektem staje się Lilli stapia się z wyzyskiem żyznej krainy. I nie chodzi tylko o zawłaszczanie pól, ciężko pracujące w plantacjach dzieci, czy zagarnianie najpiękniejszych terenów przez developerów. Bohater zwierza się:

Nie mogłem nigdy ścierpieć turystów podglądaczy, owych drobnomieszczan z pięknych dzielnic zapuszczających się do slumsów, ulice dziwek w osiedlach biedoty. Wstrętem przejmowały mnie dzieciaki z Teksasu czy Kalifornii, które każdej wiosny przyjeżdżały do Juarez, Nogales, czy Tijuany zwymiotować w tamtejszych barach ostatni rok liceum. Podobnie, jak pięćdziesięcioletni turyści przybyli z Włoch, Francji, Szwajcarii, by spróbować szczęścia w wyśnionych krajach, gdzie forsa dawała im nadzieję na kupno dziewczynki lub chłopca, których nie mogli zgwałcić w swoim mieście. Albo ci pisarze, przekonani, że wypiwszy szklankę piwa przy brudnym stole w zaduchu jakiejś knajpy, w zgiełku zdezelowanych autobusów i chrypiącej muzyki jukeboksu, na Kubie, w Manili, w Tegucigalpie, zobaczyli samo życie.
Krytyka najgorszych patologii turystyki wybrzmiewa mocno, ale na pół reportersko - bardziej pasuje stylowi All Inclusive... niż "poetyckiej baśni meksykańskiej". Sama też nie wiem, jak traktować powyższy cytat w świetle twórczości samego Le Clézio - może i on uległ w czasie podróży przeświadczeniu, że twórca-nomada zyskuje lepszy ogląd spraw i dotyka prawdy tak, jak dotknąć można brudnej ceraty w barze. Ostatecznie na taki właśnie "kompleks Hemingway'a" cierpi niejeden pisarz.

Pocieszam się, że ów nauczyciel, żołnierz, podróżnik, francuski pisarz ma na swoim koncie ponad trzydzieści poczytnych powieści. Od dziecka podróżował, obserwował i udzielał się na forum kulturalnym. Był postrzegany jako innowator i buntownik, chwalili go Michel Foucault i Gilles Deleuze. Demonstrował sprzeciw wobec współczesnej, zautomatyzowanej cywilizacji w podobnym duchu jak czynił to Lem w Summie... czy Gray w Herezjach. Zdawałoby się, że już bogata biografia uczyni go skrupulatnym obserwatorem i świetnym komentatorem świata. Cóż jednak z tego, że Le Clézio pisze pysznym, plastycznym, wręcz poetyckim językiem, pełnym ekspresji i barw, skoro ostatecznie nie porusza żadnej ważnej struny. Kolejne krajobrazy i postaci przemykają przed oczami czytelnika nie pozostawiając śladu. Zanim pokochamy lub znienawidzimy któregoś bohatera – kadr zmienia się, wątek urywa, emocje trzeba budować od początku. Poetyckie fragmenty powieści przeplatają się z miniwykładami z ekologii i kontrkultury. Nałożone na to wątki pseudoduchowe tworzą nużącą mieszankę. Nie jest to dobrze skonstruowana powieść i potwierdza po wielokroć formułowany zarzut, że Nobel jest zbyt polityczny jak na to, aby mógł być faktycznie mądrą, krytyczną oceną pisarstwa.

W przypadku Coetzeego, Pamuka czy Lessing czekam na każdą kolejną powieść. W ich pisarstwie uwieczniony jest mocny i wyrazisty świat, którego ważnym składnikiem był rzeczywiście protest przeciw cywilizacji białego człowieka i nadużyciom władzy. Le Clézio usilnie wplata podobne wątki do swojej opowieści – jest tu krytyka zachodniej kultury i neoliberalnego wyzysku, ale brakuje rozpaczliwie siły buntu. W efekcie otrzymujemy zbitkę wrażeń, które nie są ani kompletnym realizmem magicznym, do czego przyzwyczaiła na literatura iberoamerykańska (jak choćby Márquez czy Vásquez), ani powieścią poetycką, ani postkolonialną, ani polityczną. 

Nie tracę jednak nadziei, że inne powieści Le Clézio okażą się warte zarwanej nocy.

piątek, 6 lipca 2007

Anna Świrszczyńska "Dwudziestu moich synów"

Na mojej sali
leży dwadzieścia żołnierskich brzuchów.
Poszarpane, we krwi,
walczą zażarcie
o życie.


Znam je wszystkie na pamięć,
w dzień przynoszę im baseny,
myję z kału.
W nocy śni mi się,
że przynoszę im baseny,
myję z kału.
 

Gdy któryś brzuch
umiera w moim śnie,
zrywam się
i podchodzę na palcach do łóżka.
Na mojej sali
walczy na zęby z nicością
dwudziestu moich synów,
 

 



piątek, 29 czerwca 2007

Anna Świrszczyńska "Po pijanemu"

Po pijanemu
wlazł na barykadę pod ostrzałem.
Szedł, zataczał się,
krzyczał: Jeszcze Polska.
 

Trafili go
w połowie drogi.
Czterech kinąc czołgało się na brzuchu,
wlekli ciało
pod ostrzałem.
 

Powiedzieli matce:
Zginął jak bohater.




poniedziałek, 14 maja 2007

G.M. Ford "Furia"

 

Solidny kryminał o wartkiej akcji i dużej liczbie zwrotów akcji. Do tego zabawne zakończenie, jak mrugnięcie okiem do czytelnika. Miły, eskapistyczny wieczór.


 

niedziela, 29 kwietnia 2007

Anna Świrszczyńska "Dwie twarze koloru żelaza"

Kiedy z nieba lały się
sądy ostateczne,
kiedy żywi zazdrościli nieboszczykom schronienia pod ziemią,
ci, co długo tęsknili do siebie,
spotkali się przypadkiem.
 

Patrzyli przerażeni
na swoje twarze koloru żelaza,
na oczy wilków, na szmaty.
 

I kiedy znów się rozstali,
żeby uciekać przed śmiercią
w dwie przeciwne strony,
zrozumieli, że umarła
ich mała, śliczna miłość.




piątek, 30 marca 2007

Anna Świrszczyńska "Mieli dwanaście lat"

Dwu ich poszło rozbrajać żandarma,
jeden sypnął piaskiem w oczy, drugi do kabury skoczył po pistolet.
Tylko jeden wrócił wieczór do mamy
z pistoletem.




środa, 28 lutego 2007

Anna Świrszczyńska "Miłość Stefanii. Genialne ciało jogi"

Znudziło mnie już moje ciało.
Na próżno przez tyle lat
staram się je wytresować,
głodzę, polewam lodowatą wodą,
biczuję pracowicie
ironią.
 

Jest tępe,
nie ma wyższych aspiracji,
nie stanie się nigdy
genialnym ciałem jogi.
 

Którejś nocy
zostawię je pod opieką twoich rąk
i odejdę.
Chociaż na chwilę.