poniedziałek, 29 czerwca 2020

"Olive Kitteridge" (reż. Lisa Cholodenko)


Nadzwyczaj smutny i przejmujący film, choć na swój sposób kojący. Zwyczajne życie emerytowanej nauczycielki matematyki, żony aptekarza w miasteczku w stanie Maine w Nowej Anglii staje się tłem dla obrazu przemian mentalności i obyczajów w Ameryce, ale przede wszystkim studium ludzkiego dojrzewania. W tytułowej roli - znakomita Frances McDormand, która jest nie tylko motorem tego filmu, ale także współproducentką adaptacji powieści (a właściwie cyklu opowiadań) Elizabeth Strout. Sama uznała, że jest to rola jej życia. 

Jej bohaterka jest równie irytująca, co fascynująca. Jej szczerość i przenikliwość prowokują nierzadko sytuacje nieakceptowalne społecznie, oburzające, a jednocześnie wzruszające niedostosowanie Olive powoduje, że zaczynamy dostrzegać okrucieństwo konwenansów. Poruszająca jest niezwykła relacja Olive i jej męża, któremu dopiero po zawale wyznaje "Ożeniłeś się z bestią i kochałeś ją całe życie". Wybuchowa, opancerzona, boleśnie praktyczna i obowiązkowa budzi współczucie, a brak przyzwolenia na jakąkolwiek czułość obraca się także przeciwko najbliższym, których rani i którym nie potrafi okazać miłości.
 
Richard Jenkins w roli męża tworzy z McDormand wspaniałą, kontrastową parę. Ona jest na swój sposób męska i surowa, on - wrażliwy, delikatny i czuły, choć wiecznie odpychany. O ogromie jej miłości świadczy dopiero ogromna troska o męża po zawale. Jak zwykle za późno...
 
Jego cierpliwość w przyjmowaniu wszelkich ciosów sprawiała, że Olive przez całe życie nie musiała zmierzyć się z sobą. Strata męża zmusza ją do spojrzenia wgłąb siebie, ale także zrzucenia maski, która ją zarazem chroniła, ale i uwierała.
 

Interesujący jest także wątek relacji z synem - zniszczonym psychicznie przez wiecznie niezadowoloną, wymagającą i surową matkę. Ale motyw depresji przenikającej ten film, melancholii i samobójstwa, powraca także w innych postaciach. Sama Olive też jest córką samobójcy, ją również prześladuje depresja. Cytując fragment powieści: "życie jest samotne i niesprawiedliwe, a szczęściem jest długie małżeństwo i szybka śmierć".  
 
Swoistym bohaterem filmu jest duszne, prowincjonalne miasteczko, z jego tradycyjnymi wzorcami rodzinnymi i sąsiedzkimi. Miasteczko, z jakiego z ulgą ucieka się, ale które zarazem wzrusza. Reżyserka w przepiękny sposób zdołała pokazać związek ludzi z naturą - inny niż na wsi, ale odczuwalny w sposób niemożliwy w wielkim mieście. Wspaniale widać to w kolejnych scenach: jesienią jest melancholijnie, zima uderza intensywnością i mrozem, wiosna rozświetla cały świat i ludzkie twarze, wszystko wpływa na zachowania i nastroje, podgrzewa lub studzi emocje. Mieszkańcy miasteczka, pozbawieni codziennych, wielkomiejskich atrakcji, koncentrują się na sobie i swoich przeżyciach, czujnie obserwują innych. Para głównych bohaterów, choć zakorzeniona w tym świecie, w oczywisty sposób chłonie ten stres i niestabilność, pomimo że mąż Olive działa jak odgromnik.
 
 Na zakończenie zacytuję wypowiedź reżyserki na temat decyzji o stworzeniu tego miniserialu zamiast klasycznej produkcji kinowej: "Kina się zamykają, ludzie coraz rzadziej wychodzą z mieszkań. Wybierają wysokiej jakości sprzęt domowy i VOD. Dużo namieszał kryzys. Wszędzie brakuje pieniędzy, jest trudniej zrobić film i go sprzedać. Kinem zawładnęły głównie spektakularne produkcje skrzące się od efektów specjalnych, bo mają największą szansę przebić się na rynku. Natomiast usycha tradycja filmów napędzanych przez niezwykłych, złożonych bohaterów. Ten brak wyczuli właśnie szefowie stacji. I zatrudniają takich reżyserów jak ja, żeby pokazywali życie takich ludzi jak Olive."
 
 

John Boyne „W cieniu Pałacu Zimowego”




Po Drabinie do nieba (znakomitej!) bez wahania sięgnęłam po książkę W cieniu Pałacu Zimowego. Rozczarowanie było przeogromne: nie tylko dlatego, że to naiwniutka historia. Trzeba kompletnie nic nie wiedzieć o carskiej Rosji i Rewolucji, żeby stworzyć aż tak nieprawdopodobną bajkę. Literacko ta książka także nie urzeka - dobrnęłam do końca, ale uważam, że to strata czasu :-(


sobota, 27 czerwca 2020

Żona (reż. Björn Runge)

 

Tradycyjnie zaczynam od zdjęcia reżysera, czyli kogoś, kogo tak mało widać, nawet jeśli zrobi świetne kino.  Ale niekwestionowaną królową tego filmu jest Glenn Close (czy zresztą mogłoby być inaczej w przypadku filmu, w którym się pojawia?). Tutaj jest wspaniała, rasowa, majestatyczna, nadzwyczaj powściągliwa, co dodatkowo ważne jest z perspektywy wydarzeń z życia bohaterki (Joan). Najwspanialej widać tę powściągliwość i dumę w filmowej scenie z żądnym sensacji dziennikarzem.

Nie wiem, jakie niedopatrzenie sprawiło, że po tylu wybitnych rolach Glenn Close nigdy nie zdobyła Oscara (pierwszą nominację otrzymała w 1982 r. za drugoplanową rolę w filmie Świat według Garpa. Zaś Żona okazała się siódmym "pewniakiem" - ponownie rozczarowującym). Obsypana dziesiątkami nagród, nie zdobyła statuetki, która jest pragnieniem każdego aktora. Niezależnie od głosów, że Oscary są przereklamowane, że bywają polityczne i nie mają wielkiego związku z dorobkiem - pozostają świętym Graalem świata filmowego. 

Ten aspekt nieustannie gdzieś mi się tłukł po głowie w czasie oglądania filmu, bo podobne dyskusje toczą się wokół Nagrody Nobla. Co jest o tyle istotne, że literacki Nobel po części staje się elementem całej historii: tytułowa bohaterka (Joan) towarzyszy bowiem mężowi - Joe Castlemanowi (w tej roli Jonathan Pryce) - w podróży do Sztokholmu, gdzie pisarz ma odebrać Nagrodę. (Prywatnie ta para także jest małżeństwem).

Zasługą reżysera jest niewątpliwie nadzwyczaj skandynawski klimat opowieści. Niby nic takiego - wszak przeważająca część akcji toczy się w Sztokholmie, ale przecież większość scen rozgrywa się w zamkniętych pomieszczeniach. Nie zmienia to faktu, że nordycki chłód przenika nas nawet w trakcie ciepłych, rozczulających scen małżeńskiej radości z wielkiego osiągnięcia. (Może upały sprawiają, że jakoś lgnę do tych północnych temperatur, bo nawet czytane przeze mnie obecnie książki Jacobsena i Wassmo dzieją się tam, gdzie lato nadal jest przyjazne ludziom.)

Filmowy chłód ma znaczenie: całej opowieści towarzyszy tajemnica, którą przeczuwamy bardzo szybko, której oznaki widać nawet w zbieżności imion głównych bohaterów, trwających razem już od 40 lat. Napięcie narasta wraz z pojawieniem się wspomnianego dziennikarza i prowadzoną równolegle akcją retrospektywną, która rzuca światło na początki kariery pisarskiej Joe. Drugoplanowa, ale jednak odczuwalna, obecność syna Dawida (w tej roli Max Irons), również zdradza jakieś bolesne zadry, którym przeczą kolejne sceny czułości, wspólnej radości i oddania Joan, która jako młoda, obiecująca studentka literatury porzuciła własne ambicje na rzecz kariery i spokoju twórczego męża (wcześniej - własnego wykładowcy, który jako pierwszy rozpoznał talent przyszłej żony).

Wątek poświęcenia i wsparcia jest nadzwyczaj ważnym elementem tej historii. Dlaczego porzucamy własne marzenia, plany i ambicje? Co skłania nas do tego, żeby trwać przy drugiej osobie, która się nami karmi? Jak długo potrafimy znieść cudzy sukces wiedząc, że jest po części naszym dziełem, ale nie zyskując z tego tytułu absolutnie niczego?

Drugim dnem tej opowieści jest wątek feministyczny. Dlaczego to właśnie kobieta częściej gotowa jest poświęcić się sferze prywatnej, pozwalając partnerowi błyszczeć w świecie publicznym? Dlaczego otoczenie w naturalny sposób traktuje mężczyznę wkraczającego w krąg światła jupiterów, a nadal traktuje jako kuriozum kobietę, która próbuje tego dokonać? 

(Ten wątek - w innej, półżartobliwej konwencji - wybrzmiewa także w ostatnim odcinku serialu Valeria w postaciach tytułowej bohaterki i jej przyjaciółki Carmen. Pierwsza z nich otrzymuje propozycję publikacji powieści erotycznej - ale pod nazwiskiem fikcyjnego mężczyzny. Druga zaś rezygnuje z obiecującego awansu, żeby móc pracować z ukochanym, tym bardziej, że obawia się, iż jej awans oznaczałby dla niego sytuację nie do zniesienia.)

Żona nie jest jednak żartobliwym ani lekkim ujęciem tego problemu. Nagromadzone przez lata poczucie goryczy musi wreszcie dać o sobie znać. Wiemy, że to się stanie, a zarazem w każdej kolejnej scenie reżyser zwodzi nas, sugerując, że do tego nie dojdzie. Joan jest błyskotliwa, inteligentna, silna, cierpliwa i powściągliwa - na każdym kroku dostrzegamy, że jej mąż nie ma żadnej z tych zalet i nadrabia bufonadą i (wątpliwym już w tym wieku) uwodzicielskim blaskiem, którym nadal próbuje oddziaływać na kobiety. Mimika Joan w trakcie spektakli, jakie funduje jej mąż, jest niezawodnie stalowa - nie ma tu smutku, cierpiętnictwa, poczucia klęski. Czysta stal.

Doskonała prezentacja splotu tych dwóch postaw byłaby niemożliwa bez znakomitego warsztatu obojga aktorów, ale Glenn Close po prostu zjadła Pryce'a. Jest w tym filmie mocno już leciwą kobietą, wcale nie seksowną, nie piękną, nawet nie nadmiernie ekspresyjną - jej rola jest wyciszona, wszystko kłębi się w niej, gdzieś głęboko w środku. I chyba dlatego jest tak szalenie prawdziwa i przekonująca.

Może skandynawskiemu stylowi brakuje nieco lekkości, ale Björn Runge okazuje się mistrzem suspensu. Pojedyncze, zaskakujące zwroty akcji wybijają nas z rytmu i ukazują kolejne dno opowieści, drobna retrospektywa potrafi nadać nowych barw tej historii. Postaci nie są czarno–białe i żadne z bohaterów nie potrafi w pełni utrzymać sympatii widza. Aż trudno uwierzyć, że cały ten ładunek zdarzeń i emocji rozgrywa się w tradycyjnej, starogreckiej konwencji limitu czasu.

Ciekawostką jest jeszcze fakt, że w filmie widzimy młode pokolenie, która lada chwila zastąpi światowej klasy aktorów: wspomniany Max Irons jest oczywiście synem Jeremiego Ironsa, a w roli młodej Joan (w retrospekcjach) występuje córka Glenn - Annie Stark.

Inna ciekawostka dotyczy przypadkowego, ale jednak skojarzenia Żony z doniesieniami na temat kilku nieprzyjemnych spraw związanych ze Szwedzką Akademią Królewską, a także oskarżeniem Harvey’a Weinsteina o nadużywanie swojej pozycji (i powstaniem ruchu #metoo). Bjorn Runge nie zamierzał na pewno wikłać swojego dzieła w te wątki, ale premiera Żony miała miejsce kilka dni przed wybuchem skandalu związanego z literackim Noblem. Ten fakt niewątpliwie wzmacnia feministyczny wydźwięk filmu, ale bez jego znajomości wszystkie zamierzone wątki pozostają równie czytelne.

Żona jest ważnym głosem w sprawie patriarchalnego systemu rozporządzania rolami społecznymi, aczkolwiek daleka jestem od założenia, że pochyla się wyłącznie nad niedolą kobiet. Oczywiście suponuje pytania ściśle skorelowane z poświęceniem i miłością, które zwyczajowo znajdują odpowiedź w postaciach kobiecych. Bardzo dosadnie portretuje zalążki feminizmu z lat 50. i nieprawdopodobne bariery, jakie pokonać musiały kobiety od tamtego czasu, dążąc do fundamentalnej zmiany swojej pozycji w społecznej hierarchii. Równolegle jednak wskazuje, jak silnie ten sam patriarchat wikła w pewne funkcje i stereotypy mężczyzn (tu istotna okazuje się nie tylko postać Joe'go, ale także Dawida, miotającego się bezowocnie w czasie, gdy jego siostra ze spokojem i konsekwencją może realizować zadania wyznaczone jej przez społeczeństwo).

Cała opowieść osnuta została wokół powieści Meg Wolitzer o tym samym tytule. Muszę jednak przyznać, że jak rzadko - film bije książkę na głowę i to głównie dzięki odtwórczyni roli tytułowej.

 

piątek, 26 czerwca 2020

Joyce Carol Oates "Czarna dziewczyna, biała dziewczyna"




Oates urodziła się w 1938 roku w ubogiej rodzinie farmerskiej. Młodość jej rodziców przypadła na czasy wielkiego kryzysu, toteż żadnemu z Oates’ów nie udało się ukończyć nawet szkoły średniej. Tym większy był ich entuzjazm, kiedy okazało się, że ich najstarsza córka jest wzorową uczennicą. Oates wychowywała się z dala od miast uniwersyteckich, więc jej kontakt z literaturą początkowo był utrudniony. Zaczytywała się w powieściach Faulknera, Dostojewskiego, Hemingwaya, sióstr Brontë, Lawrence’a, Manna, Plath czy Kafki, co zaważyło na charakterze jej twórczości.

Pierwszym literackim sukcesem Oates był wygrany konkurs na opowiadanie, zorganizowany przez magazyn "Mademoiselle". Dostała  wówczas propozycję publikowania w piśmie, do którego pisywał między innymi Truman Capote. Jej próby literackie zachwyciły Evelyn Shifte, naczelną wydawnictwa Vanguard Press, która zaproponowała jej publikację debiutanckiej powieści (With Shuddering Fall, 1964), która okazała się sukcesem komercyjnym. Dwa lata później autorka wydała krótką powieść zadedykowaną Bobowi Dylanowi pt. Where Are You Going, Where Have You Been?, zainspirowaną piosenką It\'s All Over Now, Baby Blue. Dziś Oates ma na swoim koncie ponad pięćdziesiąt powieści, niezliczoną ilość esejów, wierszy, a nawet książek dla dzieci, co czyni ją jedną z najważniejszych prozaiczek amerykańskich XX wieku. Kolejne jej powieści nominowane były do najważniejszych nagród literackich: Pulitzera, National Book Award, PEN Club Award.

W swoich powieściach przedstawia głównie szeroką panoramę amerykańskiego społeczeństwa i przemian kultury w Stanach Zjednoczonych w ostatnich dziesięcioleciach, w tym w szczególności temat przemocy i kondycja kobiet. Czasem zdarza jej się popełnić powieści kryminalne, horrory i thrillery, w których bogato czerpie z dawnych powieści grozy (publikuje wówczas pod pseudonimami, najczęściej jako Rosamond Smith bądź Lauren Kelly). Tworzone przez nią narracje są niemal zawsze ukazywane przez pryzmat jednostki.

W Czarnej dziewczynie, białej dziewczynie (2006) Oates opisuje przedziwną relację między dwiema mieszkankami kampusu uniwersyteckiego. Ale owa relacja jest jedynie pretekstem do zaprezentowania czytelnikowi przemian społecznych w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. To tło jest szczególnie warte uwagi. Rodzinne uwikłania Genervy, postać jej ojca „Szalonego Maxa” liberalnego działacza, zaangażowanego w kampanię przeciw wojnie w Wietnamie, a zwłaszcza postać matki - Veroniki, która pokazuje z jakim trudem pokolenie „dzieci kwiatów” radzi sobie z upływem czasu i rolą rodzica to elementy najsilniej wpływające na odbiór książki. Veronica i Max cierpią na cały katalog przypadłości trapiących hippisów w średnim wieku, którzy przeżyli rewolucję psychodeliczną - bezsenność, depresja, utrata apetytu, libido, myśli samobójcze i chroniczny egocentryzm. Genna uważa, że więź pomiędzy nią a jej rodzicami została całkowicie zerwana i że wyraźnie różni się od swoich opiekunów. W rzeczywistości jednak stanowi nieodrodną córkę swoich rodziców, a wygłaszane przez nią poglądy są kalką ich poglądów.

Czarna dziewczyna, biała dziewczyna wpisuje się w trend powieści opowiadających o kształtowaniu się życia społecznego w Stanach Zjednoczonych. Ale Oates nie napisała kolejnej książki o rasizmie, lecz powieść o tym, do czego rasizm doprowadził i jak bardzo zostały wypaczone ideały Martina Luthera Kinga (wypaczone tak przez białych, jak i samych Afroamerykanów). Główna bohaterka, Genna, wychowana w niemal fetyszyzującej kulturę czarnych rodzinie, lubi Minette, nie pomimo tego, że jest ona Afroamerykanką, ale właśnie dlatego, że jest czarna. Minette wykorzystuje pozycję "uciśnionej". Wymusza kolejne ustępstwa na władzach uczelni: zostaje przeniesiona do „jedynki”, żeby nie musieć mieszkać z niewygodną koleżanką, zostaje zwolniona z zajęć gimnastyki, stołuje się w innej niż reszta dziewcząt stołówce… Oates wyśmiała polityczną poprawność Amerykanów, osadzając w roli czarnej dziewczyny niezwykle antypatyczną postać: arogancką, opryskliwą, nieporządną i egoistyczną. Minette gardzi koleżankami i wszystkim, co tylko jest jej ofiarowywane. 

Jest w tej powieści wiele elementów charakterystycznych dla Oates: szorstki język, wnikliwe portrety postaci, duszna atmosfera. Nie ma upiększania rzeczywistości.



czwartek, 25 czerwca 2020

Zbigniew Herbert "Jedwab duszy"

Nigdy
nie mówiłem z nią
ani o miłości
ani o śmierci

tylko ślepy smak
i niemy dotyk
biegały między nami
gdy pogrążeni w sobie
leżeliśmy blisko

muszę
zajrzeć do jej wnętrza
zobaczyć co nosi
w środku

gdy spała
z otwartymi ustami
zajrzałem

i co
i co
jak myślicie
co zobaczyłem

spodziewałem się
gałęzi
spodziewałem się
ptaka
spodziewałem się
domu
nad wodą wielką i cichą
A tam
na szklanej płycie
zobaczyłem parę
jedwabnych pończoch

mój Boże
kupię jej te pończochy
kupię
ale co zjawi się wtedy
na szklanej płycie
małej duszy

czy będzie to rzecz
której nie dotyka się
ani jednym palcem marzenia
 
 
 
 

środa, 24 czerwca 2020

"Wojna i pokój" (reż. Sergey Bondarchuk i inne wersje)




No cóż - wreszcie do czegoś rozsądnego wykorzystałam YT. W ramach odświeżania znajomości języków obcych pozwoliłam sobie na wakacyjny maraton i postanowiłam obejrzeć różnorodne wersje Wojny i pokoju. Zaczęłam rzecz jasna od najwspanialszej (choć nie najstarszej) radzieckiej adaptacji z 1967 roku, w której Sergiej Bondarczuk (fotografia powyżej) wystąpił zarazem w roli Piotra Bezuchowa (fotografia poniżej) - prawdziwie "niedźwiedziowatego" - tak jak go opisywał Tołstoj:



Treść Wojny i pokoju jest już tak znana i powszechnie eksploatowana, że porównanie poszczególnych wersji wymaga w zasadzie bardziej znajomości tła - epoki w jakiej film powstawał - aniżeli treści samej powieści. Pod tym względem wersja Bondarczuka jest nieznośna jako film propagandowy: okres czystek stalinowskich, utrzymujące się i podtrzymywane poczucie zagrożenia zewnętrznego, wspomnienie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Te wszystkie elementy boleśnie dają o sobie znać, kiedy oglądamy bardziej "wojnę" niż "pokój", a w szczególności przemówienia Kutuzowa (skądinąd świetnie ucharakteryzowanego Borysa Zakhavy). Proste, propagandowe zdania skrojone na potrzeby Związku Radzieckiego boleśnie ranią uszy i irytują.

Ten koszmar znakomicie rekompensuje obsada (Ludmiła Sawieliewa w roli Nataszy Rostowej, Irina Gubanova jako Sonie, Antonina Szuranowa jako księżna Maria, Nonna Mordiukowa jako Fiodorowna, Irina Skopcewa jako Helena i absolutnie rasowy Wiaczesław Tichonow w roli księcia Bołkońskiego). Nie ulega wątpliwości, że o ile pojedynek na role Sawieliewej (z wersji radzieckiej) i Audrey Hapburn (w amerykańskiej) jest bardzo wyrównany, o tyle Tichonow w roli Bołkońskiego nie ma sobie równych!


Sawieliewa nie jest może aż tak subtelna jak Audrey Hepburn, ale kilka scen zapada w pamięć właśnie dzięki jej znakomitemu aktorstwu i fenomenalnej charakteryzacji i kostiumom (Władimir Burmaister, Nadieżda Buzina, Michaił Czikowani), dzięki której w trakcie kolejnych (czterech) odcinków widzimy dziewczynkę, młodziutkiego podlotka, pannę na wydaniu i wreszcie doświadczoną przez los, młodą, ale dojrzałą kobietę.

Moje dwie ulubione sceny, w których wychodzi z niej "zwierzę filmowe" to po pierwsze scena na pierwszym balu i rozpacz Nataszy, której nikt nie prosi do tańca. Te kilka minut filmu to wyłącznie jej mimika, odzwierciedlająca niesłychany niepokój młodziutkiej kobiety, chowanej w epoce, gdy całe życie młodej (a niezbyt majętnej) panny zależało od tego, czy jakiś mężczyzna zechce nią ozdobić swój dom (ten wątek w powieści i filmie znakomicie oddają także postaci księżnej Liz, Marii, Soni, Heleny Kuraginej oraz mizantropa i mizogina, starego księcia Bołkońskiego).


Druga niewiarygodnie wspaniała scena będąca zasługą Sawieliewej to rosyjski taniec przy dźwiękach gitary i bałałajki, w którym Natasza, wychowana na dworze, w kulturze uwielbienia dla wszystkiego co francuskie (nie wyłączając tańca) nagle samoistnie odkrywa w sobie "rosyjską duszę". Jasne, że i ta scena w duchu stalinowskiego uwielbienia dla klasy robotniczo-chłopskiej i negacji "zgniłego zachodu" miała swój wymiar propagandowy, ale Sawieliewa w cudownej sukni podróżnej z granatowego aksamitu jest pełna takiego wdzięku i radości, że nie sposób nie zachwycić się tą sceną.


Na uwagę zasługuje również postać Heleny Kuraginy, jaką stworzyła w omawianej adaptacji Irina Skobcewa - jest w tej roli po prostu przepyszna, a cynizm i zło, jakie emanują z tej postaci, niewątpliwie dodają jej smaku.


To co urzeka w adaptacji z 1967 roku to niezwykła dbałość o szczegóły dotyczące plenerów, życie dworskiego, pałacowych wnętrz i detali garderoby. Co oczywiste, ducha rosyjskiego najlepiej potrafią oddać Rosjanie - widać to choćby w bezkonkurencyjnej scenie oficerskiej popijawy, w której bierze udział Piotr Bezuchow, niepomny, że w tym czasie umiera jego ojciec. Pijaństwo w towarzystwie niedźwiedzia, demolka klubu oficerskiego, cyganie, gitary i aktorki - to niby typowe elementy tego typu obrazów, ale w żadnej innej adaptacji nie odczuwa się takiej imersji, jak w omawianej ekranizacji radzieckiej.

Wielkie brawa należą się autorom scenariusza (Vasilij Sołowiow i Sergiej Bondarczuk), którzy zdołali w czterech odcinkach zawrzeć liczne elementy głębi powieści Tołstoja, wynosząc tę adaptację znacznie powyżej typowego romansu, za jaki zazwyczaj uchodzi w powszechnym odbiorze. Scenografia bitew, pożaru Moskwy czy scena rozstrzelania jeńców na polu kapusty nie mają sobie równych w pozostałych znanych mi ekranizacjach Wojny i pokoju. a subtelne przedstawienie położenia kobiet tamtej epoki, uświadamia, jak bardzo ówczesny świat skrojony był dla zaspokojenia potrzeb i gustów mężczyzn.

Na tym tle adaptacja amerykańska z 1956 roku wypada nieporównanie słabiej pomimo cudownej Hepburn i solidnej pracy reżyserskiej (King Vidor). Wspaniały w innych filmach Henry Fonda nijak nie pasuje do roli niezgrabnego i mało atrakcyjnego Bezuchowa, a prosta twarz Mela Ferrera (Bołkoński) pomimo silnego makijażu pozostaje mdła i nijaka (podobnie jak fizjonomia Leslie Howarda w Przeminęło z wiatrem - tyle, że tam miało to sens i zapewne było zgodne z wyobrażeniem tej postaci, jakie stworzyła Margeret Mitchell). Jeśli do tego dodać spłycenie ducha powieści do poziomu zwykłego romansu - to uzyskujemy receptę na amerykański sukces komercyjny ;-)



Męcząca okazała się także amerykańska maniera kręcenia możliwie dużej liczby scen w studio. Oczywiście dążenie do efektywności kosztowej z jednej strony, a radziecka propaganda sukcesu z drugiej musiały wywołać dysonans w trakcie porównania obu wersji. Dodatkowo zadziałały względy praktyczne - koszty po stronie amerykańskiej wzrosłyby niepomiernie, gdyby (pomijając aspekt zimnej wojny i zamkniętych granic) całą ekipę transportować do Moskwy, (ówczesnego) Leningradu czy na Zołotoje Kolco. Nie sposób jednak nie zauważyć, jak bardzo odbija się to na jakości filmu, pomimo niewątpliwych wysiłków ekipy: scenografów (Pierro Gherardi, Mario Chiari i Franz Bachelin) oraz kostiumografów (Gulio Ferrari i Maria De Matteis).

W ramach maratonu obejrzałam także koprodukcję wielonarodową (Francja/Hiszpania/Niemcy/Polska/Rosja/Wielka Brytania/Włochy) z 2007 roku - wcale nie najgorszą, choć daleko jej do poprzednio omawianych ekranizacji. Grzechem pierworodnym pozostaje w tym przypadku obezwładniająco prosta (żeby nie rzec - prostacka) uroda Clémence Poésy. Problemem nie jest nawet niezgodność jej rysopisu z postacią powieściową (ostatecznie mowa o dość luźnej adaptacji), ale usilne "robienie" Nataszy Rostowej na współczesna pannę, co nijak nie spina się z wymową Wojny i pokoju, w której brak samodzielności społecznej kobiet jest akcentowany prawie równie silnie, jak w Annie Kareninie. Może wygrało włoskie przekonanie o wyższości blondynek nad brunetkami (Włosi byli głównym partnerem w tym konsorcjum)?


Wysłodzono też może ciut zanadto postaci księcia Bołkońskiego (Alessio Boni) i Piotra Bezuchowa (zdecydowanie zbyt przystojny do tej roli Alexander Beyer). Odniosłam wrażenie, że najważniejszym zamierzeniem twórców było "skopiowanie" Bołkońskiego, jakiego zagrał Tichonow (poniższe zdjęcie dość mocno na to wskazuje), ale ostrych rysów i orlego nosa Tichonowa po prostu nie da się skopiować!


Świetna za to okazała się Violante Placido jako Helena Kuragina i Ken Duken, jako jej brat Anatol. Bardzo dobrą, rasową rolę zagrała Valentina Cervi jako księżniczka Bołkońska, a wszystkich na głowę bije - w drugoplanowej roli - Malcolm McDowell (stary książę Bołkoński). Jego postać jest dokładnie tak apodyktyczna i bezlitosna, jak ją zapamiętałam z powieści Tołstoja! Na uwage zasługuje także Vladimir Illin w roli generała Kutuzowa - żywa, choć nie wiem, czy zamierzona, kopia Borysa Zakhavy z wersji radzieckiej).

W tej adaptacji "grają" znakomicie plenery i realistycznie wyposażone wnętrza, co zdecydowanie stawia ją powyżej produkcji amerykańskiej z 1956 roku (zdjęcia Fabrizio Lucci, scenografia: Valentino Salvati, Lucio Di Domenico, Franscesco Bronzi, Marina Pinzuti Ansolini; kostiumy: Enrica Biscossi).

Omawianą koprodukcję oglądałam z dubbingiem rosyjskim, więc niewątpliwie język wpłynął na niezwykle pozytywny odbiór całości. Dokładnie na odwrót, w przypadku wersji z 1956 roku, amerykański akcent i aktorstwo nie pozwalały mi się w pełni przenieść do XIX-wiecznej Rosji.

wtorek, 23 czerwca 2020

Nadine Gordimer "Na pewno w któryś poniedziałek"



Po znakomitych książkach Albińskiego (np. Lidia z Kamerunu, Kalahari czy Królestwo potrzebuje kata) opowiadania Gordimer nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Pozornie podobny punkt widzenia i sprzeciw wobec wywłaszczenia Afrykanów w ich własnym świecie znacznie silniej przemówił do mnie w prozie polskiego emigranta niż słynnej noblistki.

Spróbuję jeszcze jej powieści - czeka już na półce Córka Burgera - ale mam dziwne odczucie, że była to jedna z tych "politycznych" nagród - bardziej za aktywizm i światopogląd niż za twórczość i geniusz literacki...

Gdy Nadine Gordimer była dzieckiem, jej matka pracowała w sierocińcu dla czarnoskórych dzieci. Jako wchodząca w dorosłość kobieta, pisarka obserwowała rozwój II wojny światowej, a w wieku 25 lat była świadkiem legalizacji dyskryminacji rasowej w RPA. To właśnie te doświadczenia odcisnęły piętno na jej twórczości. A kwestia zależności między polityką i życiem ludzi przewija się we wszystkich jej powieściach i opowiadaniach recenzowanego zbioru. Wiele jej dzieł trafiło na indeks w RPA ze względu na poruszane w nich tematy.

Gordimer była też aktywistką zaangażowaną w walkę z dyskryminacją rasową (działała Afrykańskim Kongresie Narodowym), zaangażowana była w pomoc jego liderom, brała udział w demonstracjach a w wielu krajach wygłaszała wykłady o sytuacji politycznej w RPA. Blisko współpracowała z adwokatami Nelsona Mandeli i była jedną z pierwszych osób, z którymi przyszły prezydent spotkał się po wyjściu na wolność w 1990 roku (podobno w więzieniu Mandela czytywał jej książki).

Po upadku apartheidu, Gordimer bardzo krytycznie oceniała zmiany zachodzące w RPA: była przybita skalą korupcji i często podkreślała, że błędem władz był brak planu reform, niezbędnych po zniesieniu apartheidu. Te problemy są także przedmiotem Córki Burgera.


sobota, 20 czerwca 2020

Virginia Woolf "Własny pokój"




"Skóra mi cierpnie, kiedy ktoś próbuje walczyć o moje prawa" - sentencjonalnie wygłosiła kiedyś moja znajoma (zresztą naukowiec z tej, co ja, uczelni) słysząc o moich feministycznych poglądach. Osoba mająca wykształcenie. Pracująca zawodowo. Mająca prawo do głosowania. Aż mnie korci w takiej chwili, żeby zaproponować: "Ktoś dla Ciebie wywalczył te przywileje - ale przecież możesz honorowo zwrócić dyplomy, wrócić na garnuszek do rodziców lub męża i czekać, co przyniosą wybory polityczne pozostawione wyłącznie mężczyznom." Może jednak szkoda się spalać. Lepiej odesłać (zarówno czytelniczki, jak i czytelników) do eseju Własny pokój.

Bo oto - tylko i aż - dwa warunki muszą zostać spełnione, żeby kobiety mogły się realizować: powinny mieć swój pokój (przestrzeń do działania, rozumianą też dosłownie) i otrzymywać godne wynagrodzenie. To bardzo aktualne postulaty, o czym wie każda kobieta, która próbowała zająć się czymś więcej niż prowadzenie domu. Nie ważne, czy marzymy o własnych start-upach, stopniach naukowych, twórczości czy prawie do wyjścia na kawę z kim chcemy i kiedy chcemy - brak własnej przestrzeni i własnych (nie wydzielanych przez męża) środków do życia to minimalne warunki. Ich brak przez wieki czynił kobiety zakładniczkami, blokował ich rozwój a w efekcie pozwalał uważać za głupsze, słabsze, pozbawione kreatywności, odwagi i polotu.

Odpowiedni dochód ma ogromne znaczenie szczególnie w przypadku artystek, ponieważ ułatwia całkowite oddanie się niezbędnej przy tworzeniu kontemplacji i skoncentrowanie się wyłącznie na sztuce. Własny pokój gwarantuje swobodę i wolność intelektualną, której kobiety były przez wieki pozbawione; chroni też w pewnym stopniu piszące kobiety przed pobłażliwym traktowaniem przez tych, którzy dzierżą władzę, wpływy i mają pieniądze: profesorów, redaktorów, biskupów, dyrektorów, krytyków literackich, sędziów i pedlów. Virginia Woolf trafia w punkt. Jak to ona.

Cały feminizm to tylko przypisy do Virginii Woolf. Ale nie wszystkie jeszcze odrobiłyśmy lekcje feminizmu, więc wspaniale, że jeden z najsłynniejszych esejów tej autorki został wreszcie wznowiony (w świetnym tłumaczeniu Agnieszki Graf - tłumaczeniu z roku 1997, które nic a nic się nie zestarzało!). Ale to nie tylko prosty przekład - najnowsze wydanie to również nasz polski zbiór przypisów – snutych przez Sylwię Chutnik i Karolinę Sulej opowieści o współczesnych kobietach, które próbują robić swoje. Wśród nich Edyta Bartosiewicz, przez lata nieobecna na scenie, która ostatni album wydała już własnym sumptem, dzięki czemu odżyła. Nie mogło zabraknąć barwnej Katarzyny Kozyry, kultowej postaci polskiej sztuki, swego czasu krytykowanej, lżonej i wyśmiewanej za słynną „Piramidę zwierząt”. Kolejne opowieści (Magdaleny Cieleckiej, Ewy Woydyłło, Joanny Bator) są jak apel do młodych kobiet, żeby nie bały się walczyć o swoje, ale także do mężczyzn, którzy mogliby wreszcie zrobić trochę miejsca, choć wiadomo, jak trudno wyrzec się władzy. Tym samym ta książka traktuje między innymi o budowaniu, konstruowaniu, urządzaniu siebie i zastanawianiu się, na jaką wolność i twórczość nas stać. Własny pokój to bowiem także nastawiona na rozwój indywidualności utopia feministyczna, odnosząca się do marzenia o natychmiastowym wycofaniu się z relacji międzyludzkich, koncentracji na sobie, delektowaniu się samotnością oraz pracy w ciszy i skupieniu.

Woolf sytuuje problem twórczości kobiet w kontekście ich pozycji społecznej, wielowiekowego ubóstwa, braku możliwości podejmowania działalności publicznej, izolacji w domu i zależności od ojca/męża/brata. Problem podziału ról płciowych autorka ukazuje odwołując się do metafor przestrzennych. Postulowany własny pokój został przeciwstawiony niechętnej kobietom przestrzeni uczelni wyższej (ironicznie określanych jako Oxbridge), zamkniętej przed szukającą wiedzy oraz wspólnoty protagonistką uczelnianej bibliotece, a także świątyni. Istotną kwestię w opisie historii literatury kobiet stanowi brak formalnego wykształcenia (czego przykładem jest sama Woolf), usunięcie ich z historii, co uniemożliwia budowanie tradycji kobiecego pisania, niemożność samodzielnego, niezależnego życia oraz podróżowania, anonimowość pisarstwa kobiet, protekcjonalne traktowanie autorek: ich wyśmiewanie, formułowanie pod ich adresem szyderstw i jawna wrogość krytyki literackiej oraz otoczenia.

Przejmujący jest opis uczty, jakim Autorka zaczyna swój esej. Uczty, na którą stać tylko zamożnych. I jej zestawienie ze skromną kolacją, na jaką pozwolisz sobie, kiedy musisz oszczędzać. Minęło już prawie 100 lat od pierwszej publikacji Własnego pokoju, a samodzielność finansowa i pieniądze to nadal trudny temat. Nie umiemy negocjować, nie czujemy, że zasługujemy na odpowiednie wynagrodzenie, wstydzimy się zażądać podwyżki. A jeśli zdecydujemy się na twardą postawę w tych kwestiach, zazwyczaj spotkamy się z brakiem akceptacji, nierzadko także ze strony innych kobiet. Może obrazoburczo zabrzmi Woolf, która stwierdza, że być może pieniądze są nawet ważniejsze niż prawa obywatelskie dla kobiet. To mężczyźni nauczyli nas, ze mając pieniądze można gwizdać na prawo. Stać nas wtedy na adwokata, aborcję za granicą, zmianę mieszkania, jeśli mąż okaże się bydlakiem - nie potrzebujemy wtedy opieki państwa, policji, czy łaskawej zgody na dysponowanie własnym ciałem. I wieczne czekanie aż ktoś zauważy nasze potrzeby. Po prostu je zaspokoimy. Tu idee, barykady wzniosłe cele - a tu prymitywna kasa? Owszem, odpowiada Virginia Woolf - kasa prędzej da nam wolność. Mężczyźni dobrze wiedzieli co robią, dając nam prawa wyborcze i zachowując kontrolę nad płacami.

Virginia Woolf jako autorka eseju o kobiecej twórczości miała niekwestionowaną pozycję literacką i nie występowała bynajmniej w roli kobiety wykluczonej ze społecznego i artystycznego życia. Wiedziała, że zawdzięcza to w znacznej części rodzinnemu spadkowi, pisząc ironicznie o swojej sytuacji:
Społeczeństwo zaopatruje mnie w kurczaki i kawę, w łóżka i noclegi w zamian za pewną liczbę kawałków papieru, które zostawiła mi moja ciotka, a to z tej tylko przyczyny, że nosimy to samo nazwisko.
Warto sięgnąć po Własny pokój także wtedy, kiedy cenisz i lubisz czytywać wielkie XIX-wieczne pisarki, zwłaszcza te, które pisały przed publikacją eseju w 1929 roku. Zyskasz głębsze zrozumienie presji, uprzedzeń i bólu, jakich musiały doznawać, tworząc swoje dzieła. A kobiety z klasy średniej? Przez stulecia nie miały w zasadzie nic do powiedzenia - żadnych wierszy ani listów. Wyłącznie przedstawicielki  klas uprzywilejowanych (Lady Winchilsea i Małgorzata, księżna Newcastle) mogły pozwolić sobie na pozostawienie czegoś więcej niż receptury dań. Nieco później Aphra Behn zerwała z tradycją i zarabiała na życie swoimi sztukami i sprytem. Przełom XVIII i XIX wieku przyniósł postaci kobiet, które, o dziwo, przyjęły za swoje nowe medium powieść. Trzy lub cztery samotne panny żyjące na łonie swoich rodzin porzuciły niewolnicze naśladowanie męskich umysłów i naukę oraz cerowanie skarpet i haftowanie monogramów, i patrząc na ograniczoną scenę, która ich dotyczy, zapisały to we własnych kobiecych słowach. Fanny Burney połączyła kobiecy dowcip z poważną twórczością. Za nią podążyła Jane Austen, rodzina Brontës i Marian Evans (panna, która odważyła się żyć z mężem innej kobiety lekceważąc powszechne społeczne oburzenie). Jak argumentowała Rachel Cusk jeszcze w 2009 roku, Własny pokój jest jedną z niewielu książek, które „ukształtowały dyskurs kobiecego pisarstwa XX wieku”.

Jeśli nigdy nie zastanawiałaś się kosztem sukcesu kobiet, pisarek, to Własny pokój jest dowodem na to, że takie przywileje, jak możliwość pisania, nie przychodziły im łatwo. Pozbawione zacisznego gabinetu pisarki tworzą w przestrzeni salonu, gdzie narażone są na wtargnięcie innych osób i konieczność przerwania pracy. Własny pokój z drzwiami zamykanymi na klucz gwarantuje całkowitą niezależność oraz niepodległość ciała i umysłu; umożliwia pisarkom wypracowanie własnego rytmu pracy; chroni ich upragnioną samotność; koi gniew wynikający z dyskryminacji, który niejednokrotnie przeszkadza im w stworzeniu przekonującej kreacji artystycznej; pozwala wypracować indywidualny rytm zdania, styl oraz formę literacką, gdyż te dostępne w tradycji literackiej nie nadają się do opowiedzenia doświadczeń kobiet i ich wzajemnych relacji, w tym wspólnej pracy zawodowej i przyjaźni między kobietami. Choć Woolf nie pisze bezpośrednio o miłości między kobietami, aluzyjnie nawiązuje do jednej z najważniejszych książek o miłości lesbijskiej napisanej przez Radclyffe Hall Well of Loneliness (1928) i do procesu, który wytyczono autorce za obrazę moralności (przeciwko temu procesowi Woolf wraz z innymi pisarzami gorąco protestowała).

Pierwsze pisarki cierpliwie wydreptywały sobie miejsce wśród twórców, a w tym czasie, jak zawsze, mężczyźni korzystali ze swobody. Laboratoria, kantory, dżungle, budowanie imperiów, zarabianie pieniędzy, kategoryzowanie świata, nadawanie rangi ludziom, przedmiotom i zdarzeniom, tworzenie sztuki i nauki, epopeje, historie i dysertacje; wino, tytoń i spotkania w klubach poza kręgiem rodzinnym, po to, by wymienić męskie doświadczenia i opinie.

Autorka wskazuje na patriarchalną organizację społeczeństwa, którą podtrzymuje podział na prywatne/kobiece i publiczne/męskie. Narracyjne maski konstruowane w eseju wytwarzają napięcie między prywatnym zwierzeniem a publicznym wykładem, umożliwiają tym samym subwersywną grę, która polega także na odwracaniu schematów ról płciowych i wyobrażaniu sobie świata mężczyzn, w którym byliby oni pozbawieni własności, możliwości zdobywania wiedzy, podróżowania, a w literaturze przedstawiani wyłącznie w roli kochanka. Własny pokój to także rewolucyjna zmiana w sferze prywatnej, zakładająca realną i metaforyczną przebudowę domu oraz przeobrażenie życia rodzinnego

Dopiero rewolucja przemysłowa wyprowadziła kobiety z pieleszy domowych - potrzebne były każde ręce do pracy, więc- jak w czasie każdej rewolucji - mężczyźni odpuścili, dali im nieco wolności, po to, żeby osiągnąć inne - rzecz jasna ważniejsze - cele. Jak trójgłowe cielę (porównanie Autorki) pojawiają się kobiety kontrolujące własne pieniądze, a po wojnie - nawet kobiety podejmujące męskie zawody.

Woolf nie zachęca do rewanżu ani pogardy wobec płci przeciwnej. Radzi kobietom chwytać za pióra i spokojnie spisywać swoje obserwacje, nie marnując talentu na strach, dyskryminację i nienawiść. Radzi im opisywać rzeczywistość z dowcipem i dystansem. Ale bez wątpienia zachęca je, aby kreowały same siebie i nie pozwoliły innym decydować, jaką rolę zechcą zagrać we własnym życiu.











piątek, 19 czerwca 2020

Konstandinos Kawafis "Czekając na barbarzyńców" (1898)

Na cóż czekamy, zebrani na rynku?

Dziś mają tu przyjść barbarzyńcy.

Dlaczego taka bezczynność w senacie?
Senatorowie siedzą – czemuż praw nie uchwalą?

Dlatego że dziś mają przyjść barbarzyńcy.
Na cóż by się zdały prawa senatorów?
Barbarzyńcy, gdy przyjdą, ustanowią prawa.

Dlaczego nasz cesarz zbudził się tak wcześnie
i zasiadł – w największej z bram naszego miasta –
na tronie, w majestacie, z koroną na głowie?

Dlatego że dziś mają przyjść barbarzyńcy.
Cesarz czeka u bramy, aby tam powitać
ich naczelnika. Nawet przygotował
obszerne pismo, które chce mu wręczyć –
a wypisał w nim wiele godności i tytułów.

Czemu dwaj konsulowie nasi i pretorzy
przyszli dzisiaj w szkarłatnych, haftowanych togach?
Po co te bransolety, z tyloma ametystami,
i te pierścienie z blaskiem przepysznych szmaragdów?
Czemu trzymają w rękach drogocenne laski,
tak pięknie srebrem inkrustowane i złotem?

Dlatego że dziś mają przyjść barbarzyńcy,
a takie rzeczy barbarzyńców olśniewają.

Czemu retorzy świetni nie przychodzą, jak zwykle,
by wygłaszać oracje, które ułożyli?

Dlatego że dziś mają przyjść barbarzyńcy,
a ich nudzą deklamacje i przemowy.

Dlaczego wszystkich nagle ogarnął niepokój?
Skąd zamieszanie? (Twarze jakże spoważniały.)
Dlaczego tak szybko pustoszeją ulice
i place? Wszyscy do domu wracają zamyśleni.

Dlatego że noc zapadła, a barbarzyńcy nie przyszli.
Jacyś nasi, co właśnie od granicy przybyli,
mówią, że już nie ma żadnych barbarzyńców.

Bez barbarzyńców – cóż poczniemy teraz?
Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem.

(przeł. Z. Kubiak)



czwartek, 18 czerwca 2020

Aldous Huxley "Nowy wspaniały świat"





Napisany wcześniej niż Rok 1984 oraz Folwark zwierzęcy George'a Orwella, Nowy wspaniały świat został przez nie w Polsce przyćmiony (w podobnym duchu powstanie jeszcze Eden Lema, Druciarz Galaktyki Dicka, Krąg Eggersa). Tymczasem Nowy wspaniały świat to najsłynniejsza powieść angielskiego prozaika i eseisty Aldousa Huxleya, dystopijny obraz świata przyszłości, w którym społeczeństwo osiągnęło rzekomo całkowity stopień zorganizowania i pełnię szczęścia. Biologia, technologia, struktury i stosunki społeczne u Huxleya funkcjonują idealnie, ale z raju uczyniły piekło: wszystko w Nowym Wspaniałym Świecie jest przeciw ludzkiej naturze. Wszelkie rozwiązania stworzone zostały nie tyle dla człowieka, co po to, by nim zarządzać. Podłożem tej wizji stały się zmiany w technologii i produkcji zapoczątkowane przez rozwiązania zastosowane w fabrykach Forda. Nie bez przyczyny figura tego człowieka zastępuje opisywanemu społeczeństwu figurę Boga.

Jest rok 2541 (według datowania przyjętego w powieści 632 rok "ery Forda") – reforma kalendarza to bądź co bądź nieodzowne rozwiązanie stosowane w każdym kraju marzącym o utopii. Podobnie nie sposób zostawić śladu po religii, która wszak stanowi konkurencję dla nowej usystematyzowanej filozofii. W Nowym Wspaniałym Świecie punktem odniesienia czasowego jest rok uruchomienia masowej produkcji samochodu Forda „T” – zatem 2540 rok to 632 rok „po Fordzie”. Mieszkańcy nowego świata nie rządzą się już w tradycyjny sposób, ale powstają poprzez sztuczne zapładnianie i klonowanie, a następnie programowani są poprzez tzw. „warunkowanie” tak, aby w dorosłym życiu pełnić odpowiednie funkcje w nowym, lepszym społeczeństwie. Poszczególne kasty, których członkowie zajmują konkretne miejsca we wspólnotowym podziale pracy, wyznaczone zostają na etapie warunkowania, a granice kast pozostają nieprzekraczalne. Te najniższe są specjalnie (genetycznie i psychologicznie) uwarunkowane do prac najbardziej pospolitych. Wyższe kasty zajmują pozycje uprzywilejowane. Wszechobecny hedonizm i zaspokajanie najprymitywniejszych potrzeb zastępują tradycyjne wartości, miłość, więzi rodzinne i piętnowany oficjalnie indywidualizm. Ludzie, wolni od chorób i trosk, nie odczuwają potrzeby wychodzenia poza przydzieloną im rolę społeczną. Z pozoru jest to świat doskonały.

Myli się jednak ten, kto uważa, że Nowy wspaniały świat odnosi się wyłącznie do realiów komunizmu lub stechnicyzowanych relacji społeczeństwa hiperprzemysłowego ("fordowskiego"). Można odnieść wrażenie, że to właśnie dzisiejsze realia najbliższe są tym, które opisuje Huxley. Dzisiaj "wspólna własność" tylko pozornie brzmi jak pozostałość socjalizmu. "Używaj tylko tego, co potrzebne w danej chwili i tylko wedle ustalonych reguł" – tak rysuje się przyszłość mieszkalnictwa, turystyki, motoryzacji, transportu publicznego, zarządzania danymi (chmura), a nawet relacji towarzyskich (media społecznościowe). Udostępnianie innym własnych przedmiotów czy własnej prywatności - tego nie wymyślili ani Orwell, ani Huxley.

Odwieczny problem stabilności emocjonalnej, społecznej, ekonomicznej - a co za tym idzie politycznej - w Nowym wspaniałym świecie rozwiązano definitywnie. Ale czy nasze społeczeństwo nie marzy o tym samym, dążąc do nieustannego wzrostu, płacy minimalnej, czy wreszcie zapisanego jako oficjalny cel 3%-wego wzrostu PKB oraz nieustannego podnoszenia "stopy życiowej" i skali konsumpcji?
(…) Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko obowiązani byli skonsumować rocznie tyle a tyle. W interesie przemysłu. Jedynym skutkiem… „Lepszy nowy wzór niż łatanie dziur. Dużo łat, nędzny świat; dużo łat (…)
W huxleyowskim świecie nie ma Boga - ale czy przypadkiem idea świata, w którym postępujemy w myśl tępo przyswajanych, bezrefleksyjnie przyjmowanych nakazów i zakazów, nie jest w pewnym stopniu krytyką religii? I czy pomysł Huxleya na pewno jest tak szalony, jakim z początku się wydaje? Ilu z nas chętnie by się poddało takiemu kierowaniu: co ma robić, kiedy, jak. Byle nie być zmuszanym do podejmowania decyzji... Orwell obawiał się tego, czego nienawidzimy. Huxley tego, co uwielbiamy. W Nowym wspaniałym świecie nie ma „myślozbrodni”, bo nikt nie chce myśleć inaczej. Roztaczana przez Huxleya wizja świata jest przestrogą znacznie bardziej realistyczną niż świat orwellowski.

Stworzenie doskonałego konsumenta to ważny przystanek na drodze do antyutopii. Wystarczy dobrze poznać człowieka, użyć psychologicznych technik do manipulacji jego pragnieniami, a na koniec  wspomóc je środkami chemicznymi. Należy też zrezygnować z gotówki, która oznacza wolność anonimowego wydawania. Dzisiaj komputery potrafią z dużą dokładnością oszacować nasze potrzeby kredytowe i konsumpcyjne, a algorytmy podejmują decyzje o zakupach, zamówieniach, dostawie dóbr, o których jeszcze nie pomyśleliśmy.
Jako szczęśliwy, ciężko pracujący, należycie konsumujący obywatel jest on bez zarzutu.
Czym jest szczęście? Czy można je generalizować? Czy programowanie ludzi na pewne zachowania spowoduje, że te same sprawy będą dostarczały przyjemności? Czy można mówić o szczęściu, nie zaznając wcześniej nieszczęścia? Czy możliwe są jakiekolwiek wyższe uczucia? Czy bez nich nadal jesteśmy ludźmi?

Huxley wskazał dwa główne, bezosobowe zagrożenia dla wolności: przemiany demograficzne oraz powszechne scentralizowane zorganizowanie. W przypadku demografii problemem miało być przeludnienie prowadzące do destabilizacji sytuacji społeczno-politycznej i wprowadzenia dyktatury. Innym niebezpieczeństwem miała być niższa śmiertelność osób cierpiących na choroby genetyczne. Prostym remedium był apel o poszukanie pośredniego rozwiązania tego etycznego dylematu. Dwa pierwsze rozdziały naznaczone zostały zatem poglądami Malthusa i eugeniką. Natomiast współczesne wszechzorganizowanie przejawia się raczej w dążeniu rządów do powiększania zasobów wiedzy o postępowaniu obywateli.

Propaganda, reklama perswazja podświadoma ("warunkowanie") - to przecież nasza codzienność. Huxley trafnie odnotował pewne zjawiska w mass mediach, jak np. szczególna podatność dzieci na manipulację reklamą oraz wykorzystywanie socjotechniki w polityce. Nie wyobrażał sobie tylko do jakiej biegłości w tych dziedzinach dojdzie współczesny człowiek. Dorobek neurobiologii i psychologii na usługach internetu, system polubień, udostępnień oraz sterowanych przez algorytmy wyświetleń manipuluje poziomem dopaminy i pozwala stworzyć takie narzędzia wpływu, że huxleyowska hipnopedia wydaje się błahostką. Idealny świat ma swoją krańcową użyteczność i koszt, po którego przekroczeniu dalsze nakłady/prace nad dążeniem do niego generują coraz wyższe koszty i coraz mniejsze korzyści. W przypadku każdej utopii walutą, którą płaci się za iluzoryczną harmonię, pozostaje wolność jednostki.


środa, 17 czerwca 2020

Oniegin (1999) reż. Martha Fiennes



Bardzo udana adaptacja, choć wielu krytyków podkreślało chłód, brak emocji i drętwą grę. Nie bardzo wiem, jakiej ekspresji oczekiwali, bo ten film tętni od emocji. Odtwórcy głównych ról: Ralph Fiennes w roli Oniegina, Liv Tyler w roli Tatiany i Toby Stephens jako Lenski są po prostu rewelacyjni! Nawet epizodyczna rola księcia Nikitina (Martin Donovan) była urzekająca. Reżyserka (Martha Fiennes) wydobyła tę masę emocji dzięki dużej liczbie zbliżeń twarzy - praktycznie każda z takich scen to perełka! Piękne zdjęcia, które wyłapują najmniejszy grymas twarzy, spojrzenie lub gest i kontrastują z otwartą przestrzenią lub przepychem pałaców. Lenski w czasie pojedynku, czy Oniegin w momencie, kiedy dowiaduje się, że Tatiana została żoną księcia Nikitina mogą po prostu nic nie mówić - oto cała magia kina.


A zabierałam się za ten film z niechęcią - nie mogłam zdobyć żadnej rosyjskiej adaptacji Oniegina, więc się poddałam, ale z dużymi obawami, jak amerykańsko-brytyjska ekipa podoła rosyjskim realiom XIX-wiecznym. Podołała wspaniale! Każdy detal: fryzury, elementy stroju, dodatki, galanteria (np. grzebienie Oniegina), gęsie pióra, którymi piszą bohaterowie, wyposażenie wnętrz, zastawy stołowe, charakterystyczne rosyjskie kapy i poduszki, różnice między wiejskimi posiadłościami a petersburskimi pałacami - porównać to można chyba tylko do pieczołowitości, z jaką tworzono klimat epoki w Wieku niewinności. Jest coś malarskiego w tym filmie - liczne rozmyte lub spowite mgłą krajobrazy przeplatają się z niezwykle ostrymi obrazami wypełnionymi kolorami i detalami.


W tych detalach nie zaginęła jednak kwestia uczuć i przemiany głównych bohaterów. Zblazowany, cyniczny bon vivant, jakim na początku był Oniegin przeobraża się w człowieka niespełnionego, wewnętrznie wypalonego, który przegrał życie, gdyż nie potrafił w porę przyjąć uczucia zakochanej w nim kobiety. Natomiast naiwniutka, wiejska panna - Tatiana - z pełnej optymizmu, otwartej dziewczyny przeistacza się w dojrzałą, odpowiedzialną kobietę.

Rozczarowuje nieco muzyka - banalna aż do bólu, zapewne w pojęciu amerykańskim "bardzo rosyjska", ale osobiście wolałabym nową kompozycję zamiast odgrzewanego walca.


Allen Ginsberg "Ameryko"



Ameryko, oddałem ci wszystko i jestem teraz nikim.
Ameryko, dwa dolary dwadzieścia siedem centów 17 stycznia 1956.
Nie mogę znieść samego siebie.
Ameryko, kiedy skończymy wojnę ludzi ?
Pieprz się sama swoją bombą atomową.
Nędznie się czuje, daj mi spokój.
Nie zacznę mego poematu dopóki nie będę przy zdrowych zmysłach.
Ameryko, kiedy staniesz się anielska?
Kiedy się rozbierzesz?
Kiedy spojrzysz na siebie poprzez grób?
Kiedy staniesz się warta miliona twych trockistów?
Ameryko, czemu twe biblioteki są pełne łez?
Ameryko, kiedy wyślesz swe jajka do Indii?
Niedobrze mi od twych obłąkanych potrzeb.
Kiedy będę mógł dostać w supermarkecie to co potrzebuję tylko za
piękne oczy?
Ameryko, w końcu to tv i ja jesteśmy doskonali a nie przyszły świat.
Twa maszyneria to dla mnie zbyt wiele.
Sprawiłaś, że chcę zostać świętym.
Musi być jakiś inny sposób zakończenia tego sporu.
Burroughs jest w Tangerze nie sądzę by wrócił to złowrogie.
Czy to ty jesteś złowroga czy to głupi kawał?
Próbuję dojść do sedna.
Nie porzucę swych obsesji.
Ameryko, nie nalegaj wiem co robię.
Ameryko opadają kwiatu śliw.
Nie czytam gazet od miesięcy, codziennie kogoś sądzą za morderstwo.
Ameryko, czuję sentyment do Wobblies.
Ameryko, jako dziecko byłem komunistą nie żałuję.

Marihuanę palę przy każdej okazji.
Siedzę w domu od wielu dni i gapię się na róże w pokoju.
Kiedy jadę do chińskiej dzielnicy upijam się, ale nie śpię z nikim.
Zdecydowałem się będą kłopoty.
Powinnaś mnie zobaczyć, jak czytam Marksa.
Mój psychoanalityk uważa, że jestem zupełnie zdrów.
Nie będę odmawiał Ojcze Nasz.
Miewam mistyczne wizje i kosmiczne wibracje.
Ameryko, wciąż jeszcze ci nie powiedziałem, co zrobiłaś Wujkowi Maksowi,
gdy przybył z Rosji.

Mówię do ciebie.
Czy pozwolisz, by twoim życiem emocjonalnym rządził Time Magazine?
Mam obsesję na punkcie Time Magazine.
Czytam go co tydzień.
Jego okładka gapi się we mnie gdy przemykam się obok narożnego
sklepiku.
Czytam go w suterenie biblioteki publicznej w Berkeley.
Poucza mnie stale o odpowiedzialności. Ludzie interesu są bardzo serio.
Producenci filmowi są bardzo serio. Oprócz mnie każdy jest bardzo
serio.
Wydaje mi się, że jestem Ameryką.
Znów mówię do siebie.

Azja powstaje przeciwko mnie.
Nie mam szansy Chińczyka.
Lepiej rozważę me narodowe zasoby.
Me narodowe zasoby składają się z dwóch petów z marihuaną, milionów
genitalii, nie nadającej się do druku prywatnej literatury, która pędzi 1900
mil na godzino oraz dwudziestu pięciu tysięcy szpitali wariatów.
Pomijam moje więzienia i miliony pokrzywdzonych, co żyją w moich
doniczkach oświetlonych pięcioma setkami słońc.
Zniosłem domy publiczne we Francji, teraz trzeba wziąć się za Tanger.
Moją ambicją jest zostać prezydentem, choć jestem katolikiem.

Ameryko, jak mogę pisać świętą litanię wobec twego głupiego nastroju?
Będę mówił jak Henry Ford moje strofy są tak indywidualne jak jego samo-
chody a nawet każda z nich jest innej płci,
Ameryko, sprzedam ci moje strofy za 2500 $ daję 500 $ za twoją starą
strofę.
Ameryko, uwolnij Toma Mooneya.
Ameryko, uratuj hiszpańskich lojalistów
Ameryko, Sacco i Vanzetti nie mogą umrzeć
Ameryko, jestem chłopcami ze Scottsboro.
Ameryko, gdy miałem siedem lat mamusia zabrała mnie na spotkanie
komu-nistycznej komórki do biletu dawali garść soczewicy bilet kosztował
piątkę przemówienia były darmowe każdy był anielski i współczuł
robotnikom wszystko było takie szczere nie masz pojęcia jaka to była
dobra rzecz partia w roku 1935 Scott Nearing był wielkim starym
człowiekiem prawdziwy Mensch Matka Bloor rozczuliła mnie do łez kiedyś
zoba-czyłem Izraela Amtera. Każdy tam chyba był szpiegiem

Ameryko, tak naprawdę to nie chcesz iść na wojnę.
Ameryko, to ci źli Rosjanie.
Ci Rosjanie ci Rosjanie i ci Chińczycy. I ci Rosjanie.
Rosja chce nas pożreć żywcem. Rosja szaleje za władzą. Chce nam za-
brać auta z garaży.
Chce pogrzebać Chicago. Potrzeba jej Red Readers Digest. Ona chce
naszych fabryk aut na Syberii. Jej wielka biurokracja prowadzi na-sze
stacje benzynowe.
To źle. Uf. Nauczy Indian czytać. Potrzebne jej wielkie czarne murzyny.
Ha. Każe nam pracować szesnaście godzin na dobę. Ratunku.
Ameryko, to całkiem poważne.
Ameryko, takie mam wrażenie patrząc w telewizor.
Ameryko, czy to w porządku?

Lepiej zabiorę się do pracy.
To prawda nie chcę służyć w armii ani pracować przy tokarce fabryki części
precyzyjnych. I tak jestem krótkowidzem oraz psychopatą.
Ameryko, zakasuję me pedalskie rękawy.