wtorek, 30 kwietnia 2019


Sylwia Chutnik
Dzidzia

Okrutnie oberwało się Sylwii Chutnik za tę książkę: że okrutna, niepotrzebnie wulgarna, że w jednym rzędzie stawia wielka naszą martyrologie z martyrologią matek Polek, itd w ten deseń.

Tymczasem natężenie brutalności, bólu, głupoty i bezwzględności jest w Dzidzi tak duże, że osuwa się w groteskę i surrealizm. Nieprawdopodobna dawka ironii, wpisana w tekst powieści już na poziomie konstrukcji zdania.

Odważnie można porównać Dzidzię do innych przykładów pisania o ludzkim cierpieniu w naturalistyczny, obrazoburczy sposób (Reymont, Zola, Faulkner, Jelinek, Coetzee) -  historia poniżenia, ciągłego upokarzania i zabiegania o choćby odrobinę tolerancji dla własnej ułomności. 


Tytułowa Dzidzia to Polska, więc nie mogło zabraknąć wątków nawiązujących do historii - w tym motywu powstania warszawskiego, które często powraca w twórczości Sylwii Chutnik (Kieszonkowy atlas kobiet, Nie pytaj o Polskę). Zatem Warszawa to "miasto zbudowane z trupów, na trupach. Dzieciaki pognane z motyką na słońce, przecież ciała swoje gubiły po drodze. Matek nie słuchały, na powstanie leciały i tylko potem leżały w szpitalu albo pod gruzami".

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do nadmiernej łopatologii, bo symboli tam żadnych nie ma - wszystko wyłożone jest dla najprostszego czytelnika. I choć książka jest wielkim krzykiem buntu przeciwko wojnie, pojęciom grzechu i kary, zimnej mechanice Państwa, patriarchatowi, hipokryzji polskiego katolicyzmu, antysemityzmowi zobojętnieniu, właściwie wszystkim i wszystkiemu - to niektórym trudno będzie ją zaliczyć do literatury pięknej. Może raczej coś w rodzaju długiego, wykrzyczanego felietonu?

Podpisałabym się jednak po każdym słowem, a Wielka Improwizacja podoba mi się bardziej niż ta "wywieszczona". Jak pisze słusznie Agnieszka Wolny-Hamkało "Dzidzia to rozpaczliwy apel o Polskę, która wreszcie otrząsnęłaby się z trupów, win i kar. Niechże będzie normalnie."




poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Kazimiera Iłłakowiczówna
Co się stać musi


Jesz­cze się ser­ce twe ku mnie na­chy­li,
jesz­cze bę­dzie­my ze sobą mó­wi­li
o wiel­kim mie­ście le­żą­cym na wo­dzie,
gdzie peł­ne kwia­tów czar­ne pły­ną ło­dzie,
gdzie co wie­czo­ra słoń­ce kry­je gło­wę
za nie­wi­dzial­ne lasy ko­ra­lo­we,
gdzie, byle tyl­ko tro­chę woda spa­dła,
mor­skie na świa­tło wy­cho­dzą dzi­wa­dła.

Jesz­cze bę­dzie­my w mie­sią­cu je­cha­li
przy czar­nych wio­słach po szu­mią­cej fali
gę­stwią ka­na­łów, pod zwo­dzo­ne mo­sty,
gdzie się jak węże cza­ją wo­do­ro­sty,
i gdy nas pu­sta we­so­łość ogar­nie,
li­czyć bę­dzie­my gwiaz­dy i la­tar­nie,
bo przy mie­sią­cu i śród szyb­kiej jaz­dy
nikt nie roz­po­zna pro­my­ka od gwiaz­dy.

Jesz­cze się we mnie mi­łość raz roz­ża­rzy...
Mil­czeć bę­dzie­my cza­sem twarz przy twa­rzy
lub ury­wa­ne pro­wa­dzić roz­mo­wy,
trwoż­nie od sie­bie od­chy­la­jąc gło­wy
i ba­cząc pil­nie, z taj­nym tyl­ko drże­niem,
by się wej­rze­nie nie zbie­gło z wej­rze­niem,
by z po­wi­ta­niem albo też w po­dzię­ce
dłu­żej się cza­sem nie ze­tknę­ły ręce.

Jesz­cze się pło­mień roz­pa­li ostat­ni.
Schwy­ta­ni ra­zem do śmier­tel­nej mat­ni,
złą­cze­ni - po­tem od­dar­ci od sie­bie,
w naj­głęb­szym pie­kle, to w naj­wyż­szym nie­bie,
mio­ta­ni uczuć prze­ciw­nych ty­sią­cem,
ra­że­ni chło­dem, pa­le­ni go­rą­cem
bę­dzie­my, na­wet w naj­szczyt­niej­szej chwi­li,
jak po­tę­pień­cy do sie­bie tę­sk­ni­li,
na jed­nym sto­sie do krzy­ża przy­bi­ci,
wiecz­nie pra­gną­cy i ni­g­dy nie syci!


Kim była Czarownica Iłła?



niedziela, 28 kwietnia 2019

Philip G. Zimbardo "Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło?"


"Nasze poczucie władzy jest intensywniejsze, gdy uda nam się złamać ludzkiego ducha niż wtedy, gdy zdobędziemy ludzkie serce"
 Eric Hoffer, The Passionate State of Mind (Żarliwe stanu umysłu, 1954)


Zasiadam o kilka lat za późno do książki cytowanej już tak często, że mam wrażenie, że nie warto jej czytać. A jednak! Cytowania, które znam dotyczą jednej tylko - najbardziej sensacyjnej warstwy eksperymentu ze Stanford. Tymczasem liczba obserwacji i spostrzeżeń jest tak ogromna, że trudno się dziwić objętości książki (ponad 450 stron). Pochłonęłam ją w dwa wieczory - język jest prosty, typowo popularyzatorski, a wyniki badań tak ciekawe i przystające do setek sytuacji znanych mi z codzienności, że trudno było odłożyć lekturę i tak po prostu pójść spać.

Zapewne każdy już wie co nieco o stanfordzkim eksperymencie więziennym: że jego przebieg w pewnym momencie wymknął się spod kontroli, a sytuacja była na tyle poważna, że Zimbardo i jego współpracownicy postanowili awaryjnie przerwać doświadczenie (eksperyment miał trwać 14 dni, lecz został przerwany już szóstego dnia), że na podstawie obserwacji wykazano, iż czynniki sytuacyjne (specyficzne warunki i otoczenie), mogą skłonić każdą osobę do popełniania okrutnych czynów, że normalni, zdrowi, młodzi mężczyźni, "z dobrych rodzin", wyposażeni w symbole władzy (mundury, pałki, okulary) w krótkim czasie zaczęli znęcać się nad powierzonymi ich nadzorowi więźniami, że nie powstrzymywał ich nawet fakt, że "więźniowie" to ich koledzy z grupy studenckiej.

Dla mnie interesująca była nie tylko (skądinąd przygnębiająca) konstatacja, że nawet dobry człowiek może perfekcyjnie czynić zło, ale także dowód, że zbyt duże znaczenie przypisujemy czynnikom dyspozycyjnym, podczas gdy okoliczności mogą gruntownie zmienić nasze zachowanie, a pozostawienie człowieka przez dłuższy czas pod wpływem określonych uwarunkowań może trwale przekształcić jego zachowanie tak, że postępowanie przyjęte pierwotnie jako tymczasowe, stanie się po prostu jego drugą tożsamością.

Niewątpliwym atutem książki jest umieszczenie w niej opisów stanowiących spostrzeżenia samego autora, bezpośrednich uczestników eksperymentu, jak i innych osób będących świadkami tylko jakiejś części badania. Dzięki temu możemy ustawić się w dowolnej roli: więźnia, strażnika, dyrektora więzienia lub zewnętrznego obserwatora i ocenić eksperyment z tej perspektywy.

To, co wydarzyło się w podziemiach uniwersytetu w Stanford przez wiele lat pozostawało czystym eksperymentem, ale dopiero wydarzenia w irackim więzieniu Abu Ghairb pod Bagdadem uświadomiły wartość tamtego badania. Dlatego druga część książki poświęcona jest wydarzeniom, które miały miejsce podczas II wojny w Zatoce Perskiej (30 lat po  doświadczeniu stanfordzkim), kiedy amerykańska telewizja opublikowała drastyczne zdjęcia, przedstawiające amerykańskich strażników znęcających się na irackimi więźniami. Zimbardo zidentyfikował wiele wspólnych cech łączących to wydarzenie z eksperymentem z lat 70. XX w. (wystąpił jako biegły sądowy w procesie amerykańskich strażników). Wnioski wysunięte przez Zimbardo każą z innej perspektywy spojrzeć na liczne wydarzenia (w tym masakrę Tutsi w wojnie rwandyjskiej) czy niewyobrażalne zbrodnie II Wojny Światowej.

Nie należy jednak ulegać przekonaniu, że Efekt Lucyfera jest adresowany wyłącznie do studentów psychologii, etyków, czy badaczy zbrodni ludobójstwa. Obserwacje dotyczące wpływu sytuacji na nasze zachowania świetnie może wykorzystać każdy z nas, a na pewno ci którzy wywierają wpływ na innych lub są takiemu wpływowi poddani (a kto nie jest?). Prawnicy, pedagodzy, socjolodzy i politolodzy, pracownicy i ich kierownicy, HR-owcy, badacze, czy wreszcie rodzice... - wszyscy sporo mogą się nauczyć z tego straszliwego eksperymentu.

Poruszył mnie opis spotkania prof. Zimbardo z rodzicami jednego z uczestników eksperymentu (pierwotnie przywódcy buntu, który szybko jednak załamał się i chciał opuścić eksperyment bez względu na konsekwencje). Matka studenta była zaniepokojona oznakami załamania, ale w rozmowie z prof. Zimbardo, który zapewniał rodziców, że wszystko jest pod kontrolą, poczuła się mniej pewnie. Ostatecznie skapitulowała, kiedy w "męskiej" rozmowie profesora z ojcem chłopaka nawiązane zostało szczególne porozumienie (wszak chłopaki nie płaczą) i podjęta decyzja, że warto jeszcze chwilę spróbować... Nie wiem, czy zadziałała wyłącznie męska solidarność i lekceważący stosunek do "babskich histerii", czy może ojciec leczył  własne kompleksy, albo próbował coś udowodnić przekonany, że jego syn nie okaże się pierwszym mięczakiem w zespole - grunt, że student został w eksperymencie, tylko po to , aby ostatecznie załamać się dobę później, kiedy to wreszcie jeden z asystentów Zimbardo podjął decyzję, że "względy humanitarne są ważniejsze niż cel eksperymentu". Matka przeczuła znacznie wcześniej ten kryzys, ale nie jedyny to chyba przypadek, gdy społeczny model ról przesądza o tym, co słuszne, właściwe i kto ma rację, a kto powinien zacisnąć zęby.

Wyniki tego eksperymentu przez lata były rozważane tylko w kontekście sporu między dyspozycyjnym a sytuacyjnym rozumieniem zachowania ludzi - słabiej wypada wdrożenie tej wiedzy w faktycznie działających organizacjach. Okazuje się, że zdolności naszego umysłu w procesie dostosowania do sytuacji są doprawdy potężne, a prawidłowo wykorzystane mogą pomóc zwykłym ludziom osiągać niezwykłe cele. W tym kontekście tytuł książki - sugerujący jedynie wynikające z tej konstatacji zło - nie bardzo mi się podoba ;-)

Co ważne prof. Zimbardo nazywa siły sytuacyjne, które mają wpływ na nasze zachowanie i pokazuje, jak się przed nimi bronić. Rozkłada na czynniki pierwsze system władzy i mechanizm wszechogarniającego zwierzchnictwa a także przygląda się, jak instytucje tworzą mechanizmy pozwalające przełożyć ideologię na procedury operacyjne. Diagnozuje, dlaczego władza tak często deprawuje i przygląda się mechanizmom funkcjonowania ludzi w tragicznych sytuacjach – od koszmaru nazistowskich obozów koncentracyjnych, przez tortury zadawane przez policję i wojsko na całym świecie, po defraudacje kadry zarządzającej korporacji takich jak Enron.

Kiedy myślę o długiej i ponurej historii ludzkości
nasuwa się wniosek, że dużo więcej ohydnych zbrodni
popełniono w imię posłuszeństwa niż w imię buntu
C.P. Snow, Either - or (1961)

Zimbardo pokazuje z jaką uwagą należy ustalać zasady współpracy i podział ról, żeby nie stały się źródłem patologii i nadużyć. Ostrzega przed ryzykiem wynikającym z anonimowości i deindywiduacji w pracy oraz dehumanizacją i pozbawianiem ludzi poczucia wartości. Zimbardo poświęcił też dużo miejsca zagadnieniom z zakresu dynamiki społecznej: władzy, konformizmowi, posłuszeństwu i złu bezczynności. Ostrzega, jak łatwo i głęboko mogą przebiegać zmiany w postawie osób uwikłanych w toksyczny system i podkreśla naszą odpowiedzialność za proponowane polityki i procedury.

Zimbardo na wiele sposobów ukazuje jak okoliczności, w których może się znaleźć każdy z nas, mogą zmienić tzw. dobrego człowieka, porządnego obywatela w bestię, nieznającego litości potwora, który w swych działaniach będzie miał za nic dobra wypracowane przez naszą cywilizację, takie jak: poszanowanie godności osobistej, równouprawnienie, czy prawo do sprawiedliwego traktowania przez instytucje państwowe.

Pewnym minusem jest fakt, że Zimbardo nie bierze pod uwagę czynników, które są istotne na froncie (Irak), charakterystycznych dla instytucji totalnych (wojsko, więzienie) norm, zasad i szczególnie rozumianego posłuszeństwa wobec przełożonych. Zasady współżycia społecznego w takich "koszarowych" instytucjach niewątpliwie stanowią szczególny obszar zdarzeń, nawet jeśli część z nich znamionują cechy uniwersalne.


sobota, 27 kwietnia 2019

Konstanty Ildefons Gałczyński
Rozmowa liryczna

Powiedz mi, jak mnie kochasz.
- Powiem.
- Więc?
- Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec.
Kocham cię w kapeluszu i w berecie.
W wielkim wietrze na szosie, i na koncercie.
W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach.
I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona.
I gdy jajko roztłukujesz ładnie -
nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie.
W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku.
I na końcu ulicy. I na początku.
I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz.
W niebezpieczeństwie. I na karuzeli.
W morzu. W górach. W kaloszach. I boso.

Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą.
I wiosną, kiedy jaskółka przylata.
- A latem jak mnie kochasz?
- Jak treść lata.
- A jesienią, gdy chmurki i humorki?
- Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki.
- A gdy zima posrebrzy ramy okien?
- Zimą kocham cię jak wesoły ogień.
Blisko przy twoim sercu. Koło niego.
A za oknami śnieg. Wrony na śniegu.


czwartek, 25 kwietnia 2019

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska "Mrówka"

Wlokąca ciężar nad siły,
mrówko samotna na ścieżce!
Przeszkody cię otoczyły,
zasadzki i kroki: podstępne drapieżce.

Ciągniesz z rozpaczą wiór słomy,
którego nikt ci nie zazdrości.
Hartu, poświęceń ogromy
przesuwasz przed moim spojrzeniem litości.

W cienia mojego niebie
wysilasz serce swe szare...

Mrówko: wpatruję się w ciebie
ja, bóstwo ginące pod własnym ciężarem.


wtorek, 23 kwietnia 2019

Bob Dylan
[Ocean w nas śpi]


Ocean w nas śpi
I horyzont z nas drwi
Płytka fala fałszywie się mieni
A prawdziwy jest rejs
Do nieznanych ci miejsc
Kiedy płyniesz na przekór przestrzeni
I na tej z wielu dróg
Po co ci para nóg
I tak dotrzesz na pewno do końca
Niepotrzebny ci wzrok
Żeby wyczuć swój krok
I nie musisz wciąż radzić się słońca
Wielbicieli i sług
Tłum ci zawisł u nóg
To wolności twej chciwi strażnicy
Zaprowadzisz ich tam
Gdzie powinieneś być sam
Z nimi żadnej nie przejdziesz granicy
Zlekceważą twój głos
Którym wróżysz im los
Od jakiego ich nic nie wyzwoli
Bo zabije ich las
Rąk co klaszczą na czas
W marsza rytm co śmierć niosąc nie boli
Patrz jak piją i żrą
Twoją żywią się krwią
I żonglują słowami twych pieśni
Lecz nic nie śni im się
A najlepiej wiesz że
Nie istnieje wszak to co się nie śni
By przy śmierci twej być
Płakać śmiać się i drwić
To jedyny cel twojej eskorty
Oddaj komuś rząd dusz
I na własny szlak rusz
Tam gdzie żadne nie zdarzą się porty
Mówić będą żeś zbiegł
Ale wyjdą na brzeg
I zdradzieckie ci lampy zapalą
Ale ty patrząc w dal
Płynąć będziesz wśród fal
Aż sam wreszcie staniesz się falą

(przeł. Jacek Kaczmarski)


poniedziałek, 22 kwietnia 2019


Władimir Sorokin
 Lód

Z kilkuletnim opóźnieniem sięgam po Sorokina, który od dawna już tłumaczony jest na język polski, jako pisarz tyleż popularny, co kontrowersyjny (np. oskarżany o faszyzm, promowanie pornografii). Pomimo tego pozostaje twórcą kultowym i niezwykle postmodernistycznym.

Lód to pierwsza część trylogii, w której miesza się filozofia z fantastyką. Opowieść o bandzie porywaczy wybierających wyłącznie niebieskookie ofiary z jasnymi włosami, to tylko pretekst do przedstawienia nowej odsłony
nietzscheańskiej teorii o nadczłowieku. Nieludzka wytrzymałość bohaterów, nomen omen lodowy spokój, a zarazem brak litości dla "zwykłych ludzi", stały się przyczyną oskarżenia Sorokina o faszyzm. Tym bardziej, że Sorokin pozornie sympatyzuje ze swoimi bohaterami - są oni pozbawieni "niskich" instynktów, wrażliwi na krzywdę wyrządzaną zwierzętom i brzydzący się wojnami. Jednak nie wahają się użyć wszelkich środków dla osiągnięcia swoich celów, włączając w to nieludzka pracę więźniów łagrów i nazistowskie formacje militarne.

Wydaje się jednak, że główną bohaterką powieści jest Rosja - niezmienna przez wieki, a więc zarówno współczesna, jak i ta historyczna. Subkultury młodzieżowe, biznes przenikający się z mafią, wyzierająca wszędzie nędza i tuż obok świat nuworyszy - świat wydaje się tak okrutny i wstrętny, że nie sposób nie sympatyzować z pryncypialnymi nadludźmi. 
 
Fascynuje Sorokinowa oszczędność w słowach, czasem doprowadzona do absurdu. Utrudnia to jednak chwilami czytanie i sprawia, że książka staje się sucha. Blurby na okładce okazały się chyba trochę przesadzone - starałam się wydusić z tej książki co się dało, ale bardzo mnie to zmęczyło ;-)



niedziela, 21 kwietnia 2019

Sergiusz Jesienin
*** [Usiądź przy mnie blisko, miła...]

Usiądź przy mnie blisko, miła,
Spójrz mi w oczy aż do głębi,
By w twych oczach się odbiła
Zamieć, co się we mnie kłębi.

Ten złocisty wdzięk jesieni,
Twoich włosów przędza lniana
Przyszły nagle jak zbawienie
Dla nicponia i cygana.

Zostawiłem moje strony,
Gdzie śpią lasy, kwitną krzaki...
Miejską sławą usidlony
Chciałem pędzić dni hulaki.

Chciałem w sercu swym zagłuszyć
Szmery sadu, wiatr nad stepem,
Gdzie przy wtórze bzykań muszych
Wyrastałem na poetę.

A tam teraz także jesień,
Klony zaglądają w okna,
Sęki łap nurzają w strzesze -
Chcąc znajomych starych spotkać.

Nie ma ich już między swemi,
Tylko miesiąc przy jaworach
Znaczy piędź cmentarnej ziemi,
Gdzie i nam niedługo pora.

Gdzie i nam po snach i trwogach
Przyjdzie spocząć u pni krzywych.
Każda ryta wichrem droga
Tylko radość leje w żywych.

Usiądź przy mnie blisko, miła,
Spójrz mi w oczy aż do głębi,
By w twych oczach się odbiła
Zamieć, co się we mnie kłębi.



sobota, 20 kwietnia 2019

Philipp Meyer "Syn"


Książka obwołana nową najlepszą powieścią świata, która zmieni życie czytelnika etc. - w tym kontekście oczywiście totalny zawód, bo święte prawa marketingu nijak się mają do faktycznej zdolności oceny dzieła literackiego. Bez wątpienia jest to kolejna Wielka Amerykańska Powieść - choćby dlatego, że akcja tej wielopokoleniowej sagi dzieje się w Teksasie, który można uznać za Amerykę w pigułce. 

Ale mit założycielski Stanów jednoczonych to tylko jedna z warstw powieści. W dużej mierze jest to po prostu opowieść o naszej cywilizacji. Meyer doskonale odtworzył atmosferę i klimat dawnych czasów, walki z Indianami, życie na pograniczu, strach i brutalność, życie bogatych ranczerów, początki biznesu naftowego i walki z Meksykanami, ale to tylko pretekst do pokazania największych bolączek i problemów naszych czasów. Czasów Trzeciej Rewolucji Przemysłowej, jakby to określił Rifkin. Skojarzenie nasuwa się tym silniej, że tłem powieści jest druga rewolucja (początek wieku paliw kopalnych i masowej komunikacji). 

Narracje w tek powieści prowadzą - po części retrospektywnie - trzy osoby z dynastii McCulloughów: Pułkownik Eli, jego syn Peter i wnuczka Petera. Ale ani oni, ani nawet Teksas nie są głównymi bohaterami tej historii. Głównym bohaterem jest ludzka pazerność, która na przestrzeni życia jednego człowieka doprowadziła do tego, że z soczystego stepu, karmiącego niezliczone stada bydła, cały stan zamienił się w pustynię wysysaną z płynącej w jego żyłach ropy.

Bez sentymentów zostajemy pozbawienia romantycznych wizji Dzikiego Zachodu: kowboje z równym zaangażowaniem potrafią paść bydło, jak rabować stada i atakować sąsiadów, biznes naftowy to brudne pieniądze, Indianie są brutalnymi wojownikami a ci, którzy nie pasują do tego mocnego świata, giną, nierzadko patrząc na koszmarną śmierć najbliższych. Nomadzi, konkwistadorzy, Meksykanie, Anglosasi - kolejno czynili ziemię sobie poddaną, wybijając tych, którzy zasiedlili ja jako pierwsi. Syn ukazuje różne oblicza przemocy, bezkompromisowość ludzkich działań i rasistowskie tendencje do wiecznego segregowania, podporządkowywania, ustalania norm opartych na pochodzeniu. Jest narracją o chaosie usilnie porządkowanym poprzez coraz bardziej skrajne i radykalne poglądy.

Niezwykle smutna refleksją tej powieści pozostaje przekonanie o tym, ze ludzkość dąży ku zagładzie, a pojedyncze silne osobniki, dostrzegające bezsens tego co się dzieje (takie jak choćby Joanna) nie są w stanie skutecznie zmienić biegu historii. Najbardziej skrajne postawy Meyer przedstawia dzięki postaciom starego Eliego oraz jego syna, Petera. Eli przeszedł tak wiele i widział tyle okrucieństwa i zła, że postanawia nie oglądać się za siebie, nie roztrząsać raz podjętych decyzji, nie poddawać się moralnym rozterkom. Konsekwentnie buduje majątek na złocie skradzionym armii unionistów, masakrze własnych meksykańskich sąsiadów, systemowym rasizmie i prawie silniejszego.

Peter, pryncypialny i nieustępliwy, cierpi za wszystkich dokoła, ale mimo wrażliwego sumienia nie zyskuje sympatii czytelnika. Jest kwintesencją liberalnego poczucia winy, którym przesiąkł współczesny, amerykański dyskurs społeczny. Próbuje odciąć się od rodziny, żyć według innego kompasu, wreszcie odkupić własne i cudze winy w zakazanej miłości i ucieczce. Takie zniuansowanie postaci pozwoliło Meyerowi pokazać nieoczywistość pewnych decyzji i postępków, a nade wszystko delikatność materii, jaką jest próba oceny minionych wydarzeń z perspektywy dzisiejszych czasów i odmiennych warunków egzystencji.

Jedną z najciekawszych postaci powieści jest Jeanne McCullough (jedyna żeńska narratorka) - typowa, republikańska matrona, której odważyła się rzucić wyzwanie całemu (męskiemu) światu, przebijając mur seksizmu i protekcjonalności. Nie czyni to z niej postaci sympatycznej - ale niewątpliwie godna podziwu.Jednak nawet jej ambicje i siła nie są w stanie zapobiec upadkowi imperium.

Jest pewien fatalizm w tej powieści, ale jednocześnie rodzi się w nas bunt, że nawet mogąc podjąć inne decyzje, bohaterowie tak łatwo dają się wciągnąć wirowi wydarzeń. Podobnie jak u Steinbecka, Faulknera czy McCarthy’ego (do których to autorów często porównywany jest Meyer) wszystko nieuchronnie zmierza ku zagładzie, w której nieco większe szanse mają najsilniejsi i bardziej zdeterminowani. Takie tło pozwala dostrzec, że formuła kategorycznej oceny moralnej, funkcjonującej jako poprawność polityczna, wyczerpała się i coraz mocniej drażni – tak, jak w powieści drażni egzemplifikująca ją postać Petera. Jednocześnie jest to powieść o sankcjonowaniu przemocy i o strukturze świata na niej zbudowanego. A także przygnębiająca rozprawa z ludzkim atawizmem.




piątek, 19 kwietnia 2019

Jan Twardowski
Znowu

Znowu przyszła do mnie samotność
choć myślałem że przycichła w niebie
Mówię do niej:
- Co chcesz jeszcze, idiotko?
A ona:
- Kocham ciebie




czwartek, 18 kwietnia 2019

Victor del Árbol "Smutek Samuraja"


Niezmiennie coś mnie pociąga w literaturze opartej na burzliwej i trudnej historii Hiszpanii. Może po prostu szukam potwierdzenia, że Polska w swoim mesjanistycznym cierpiętnictwie wcale nie zasługuje na więcej szacunku czy współczucia niż inne kraje? Hiszpania jest tym ciekawszym przykładem, że długo pozostawała państwem ultrakatolickim, co sprawiało, że etykieta "Chrystusa narodów" niejako kleiła się do niej - może nawet bardziej niż do Polski. Dyktatura Franco i wlokące się latami rozliczenia z tą epoką sprawiają, że bez końca można grzebać w hiszpańskich bebechach i szukać tematu dla powieści. Mistrzem pozostaje dla mnie Jaume Cabre, ale odkryty niedawno del Arbol potrafi także po mistrzowsku snuć na wpół kryminalne, na wpół historyczne opowieści.

Pomimo, że historia umocowana jest w okresie wojny domowej w Hiszpanii i ukazuje jej konsekwencje dla współczesności, to jej osią jest nie polityka, lecz problem niełatwych wyborów z tamtych czasów, które wpływają na życiorysy kolejnych pokoleń. 

Bohaterem tej powieści jest zdrada: ta prywatna rodzinna, małżeńska, między dziećmi, między dziećmi i ich rodzicami, dziejąca się w cieniu wielkiej polityki, która jakoby miałaby ją usprawiedliwić. W obliczu wielkiej historii wszystkie inne relacje i uczucia blakną, staja się nieważne, szkodliwe, uciążliwe, przeszkadzają w realizacji celu lub zwyczajnie komuś zagrażają. Niby nic nowego, ale w powieści aż duszno jest od tego zaprzaństwa: nikt na nikogo nie może już liczyć, nikomu ufać, oczekiwać pomocy. W zakłamanym, obłąkanym świecie najnormalniejszą relacją staje się relacja między więźniami, najbardziej ludzkimi odruchami - odruchy wycieńczonych żołnierzy wobec własnych ofiar. 

Fabuła trzyma w napięciu i wymaga wielkiej uwagi: nie tylko dlatego, że akcja "skacze" nieustannie między okresem wojny domowej i współczesnością, ale także dlatego, że rola poszczególnych osób tego dramatu nie od razu jest oczywista - czasem nawet długo nie znamy czyjegoś imienia a zwroty akcji odsłaniają dopiero oblicze nowej postaci i jej rzeczywisty charakter. Czas w tej opowieści nie leczy ran, ale powoduje kumulowanie nieszczęść, bólu i wzajemnej nieufności.

Nie ma tu i nie może być "szczęśliwego zakończenia" - nawet ci, co zdołali przeżyć koszmar dawnych dni i odgrzanych konfliktów, pozostaną tylko poranionymi, samotnymi istotami.


środa, 17 kwietnia 2019

Halina Poświatowska *** mówiłeś: masz rzęsy

mó­wi­łeś: masz rzę­sy
stąd do nie­ba
nie lu­bię ta­kich rzęs
— a ja się śmia­łam —

mó­wi­łeś: masz sto­py któ­re w dło­ni
kry­ją się wą­sko
nie trze­ba
— a ja się śmia­łam —

mó­wi­łeś: masz uśmiech
jak skrzy­dła świersz­cza
nie wol­no
— a ja się śmia­łam —

mó­wi­łeś: spód­nicz­kę masz cien­ką i
w ogó­le wiatr
— a ja się śmia­łam —

po­tem
na żół­tym pro­my­ku ja­skra
po­pro­wa­dzi­łam cię ścież­ką
cięż­kie­go niedź­wie­dzia
w za­dą­sa­nym fu­trze
uklę­kłam na tra­wie
i nie mó­wi­łeś nic




wtorek, 16 kwietnia 2019

Cormac McCarthy "Krwawy południk"




Krytycy literatury od lat zachwycają się kolejnymi utworami McCarthy’ego, uznawanego dziś za jednego z najzdolniejszych amerykańskich pisarzy. Czy słusznie okrzyknięto Krwawy południk arcydziełem, porównywalnym do dokonań Melville'a czy Faulknera? Figuruje bądź co bądź na nieformalnej liście pięciu najwybitniejszych powieści amerykańskich drugiej połowy XX wieku.

Dla mnie Krwawy południk był pierwszym spotkaniem z tym autorem, dlatego szczególnie wnikliwie szukałam powodów, które wpłynęły na tak niezwykłą siłę przyciągania jego prozy. Poza Ameryką tego typu literatura chyba nie mogłaby powstać, choćby dlatego, że to właśnie w USA rozwinął się z nieprawdopodobną mocą nurt surwiwalizmu (i przekonanie o rychłej apokalipsie), przy jednoczesnym prawie masowym powstawaniu prądów, które można uznać z przejaw nadzwyczajnej wiary w nadejście kolejnego złotego wieku. Pozornie przeciwstawne te dwa prądy jakoś współgrają w swojej głębokiej wierze w to, że człowiek, jako jednostka coś może i coś znaczy: albo żyć wiecznie w świecie nanotechnologii, albo przetrwać zagładę świata, jeśli tylko zdoła się do tego zawczasu przygotować.

McCarthy nie ma złudzeń i w kolejnych powieściach z goryczą przedstawia mądry obraz ludzkiej kondycji, z cała jej bezsilnością wobec horroru świata - który człowiek sam sobie przecież zgotował. Czyżby nowa, gnostycka w duchu powieść poświęcona Złu? Jego źródłom i istocie? Samotności człowieka wobec wrogiego świata, który poraził swoją obcością nawet samego Boga? To byłoby dość banalne, zważywszy ile razy ten koncept poddawano już literackiemu recyklingowi.

Suchy język powieści, poświęconej straszliwym rzeziom na pograniczu meksykańsko-amerykańskim w latach 40. XIX wieku sprawia, że przedstawione w niej tragedie, ból i przerażenie w przedziwny sposób zostają pozbawione wymiaru ludzkiego cierpienia. To migawki, przedstawiane krótko i beznamiętnie jak sprawozdania dzienników telewizyjnych z oddalonych rejonów świata, których jesteśmy świadomi, ale które przecież nas nie dotyczą. Budzą lęk nie dlatego, że pojawia się realne zagrożenie, ale dlatego, że w naszym bezpiecznym świecie sygnalizują istnienie czegoś potwornego, do czego zdolny jest człowiek, co może uwolnić się w każdej chwili tuż za miedzą. 
 
Nie sposób zarazem uciec od porównań - losy ziem pogranicza są podobne we wszystkich częściach świata. Kresy wschodnie Rzeczpospolitej czy Mandżuria na Dalekim Wschodzie - wszędzie pełnią rolę buforu, a skazani na życie w tej strefie albo igrają z ogniem, albo nie mają nic do stracenia. Amerykański bufor to miejsce przeklęte do tego stopnia, że wędrówka od jednej rzezi do innej staje się swoistą drogą przez kręgi piekielne Dantego.

Kanwę opowieści stanowią losy osieroconego chłopaka wędrującego po pustyniach pogranicza. Przez chwilę towarzyszy nam złudną nadzieja, że dzieciak udowodni swoją siłę i zaradność i stanie na nogi. Nie jest to jednak powieść inicjacyjna, w której główny bohater dorośnie, dojrzeje, dostosuje się lub wywalczy sobie pozycję w grupie. W tej powieści nie ma ludzi władnych kontrolować swój los. 

Chłopca najpierw przygarnia oddział flibustierów (amerykańskich najemników uczestniczących w militarnych ekspedycjach na obcych terytoriach), a potem banda łowców skalpów (McCarthy sięgnął do historii - podobno każdy epizod powieści znajduje zakorzenienie w historycznych dokumentach). Wspomniana banda istniała naprawdę: najmowała się meksykańskim gubernatorom i świadczyła usługi mające polegać na ochronie miejscowej ludności przed napadami Apaczów. Dowodem wykonania zadania były naszyjniki skalpów - nierzadko zdejmowanych z głów pokojowo nastawionych Indian, a nawet amerykańskich osadników i meksykańskich chłopów. 
 
Ale McCarthy rozprawia się też z mitem kata i ofiary. Ten dualizm, do którego nawykliśmy rozprawiając o roli białych osadników i rdzennych mieszkańców obu Ameryk, okazuje się dość naiwnym obrazem ówczesnych wydarzeń. Atakowani Indianie nie pozostają dłużni i z zaciętością odpłacają najeźdźcom za okrucieństwa i przemoc. Nie ma zatem w tej powieści ani samobiczowania, anie mitu wielkiej Ameryki rodzącej się w chwalebnym trudzie osadników. Jest za to ohydna prawda o człowieku, który mimo wpływu cywilizacji, upaja się własną mocą i anarchią. Ci ludzie nie chcą wyjść z hobbesowskiego hipotetycznego stanu natury - wojny każdego z każdym (łac. bellum omnium contra omnes). Nie szukają gwarancji swojego bezpieczeństwa za cenę umowy społecznej - nie tylko nie chcą się zrzec prawa do używania przemocy, ale odwracają bieg historii: w imieniu państwa metodycznie niszczą ludność pogranicza.

Krwawe opisy ataków ran, rozłupywanych czaszek szokują może przez pierwszych 50 stron powieści, a potem to straszliwe zwyrodnienie staje się na wskroś symboliczne, coś jak obrazy Boscha. Natłok scen nie pozwala ich zbyt mocno rozpamiętywać, pozostawia tylko wrażenie rozszalałego, ale bezimiennego zła. Jest to zabieg kompletnie inny niż odwoływanie się do emocji czytelnika poprzez skupienie uwagi na jednostkowym losie, dotkliwym nieszczęściu, z którym empatyzujemy i które wywołuje w nas bunt i chęć niesienia pomocy. 
 
U McCarthy'ego zagęszczenie obrazów zaczyna w pewnym momencie nużyć, prowadząc do zobojętnienia i wyciszenia odrazy moralnej. Kiedy zaczynamy sobie uświadamiać ten proces, dociera do nas cała głębia zła, do jakiego zdolny jest człowiek. Nie ten człowiek pełen buntu, sprzeciwu i zdolności do empatii, ale człowiek, który ma już dość patrzenia na rzeź i nieszczęścia i pragnie tylko, żeby nikt mu już o tym nie mówił, nie przypominał, nie zawracał głowy. 

Dodatkowym zabiegiem jest płynne przechodzenie od pięknych opisów zachodów słońca nad pustynią do rysowania sugestywnych obrazów krwawej posoki na piasku, od obrazu kłębowiska chmur do widoku ciał martwych dzieci wiszących na drzewie. Ta szczególna estetyka - upiorna w swoim wyrazie - jeszcze silniej podkreśla, jak silnemu zobojętnieniu jesteśmy w stanie ulec. Jak łatwo naszą uwagę można przesunąć z poziomu emocji do koncentracji na walorach estetycznych. szczególnie widać to w scenie wypoczynku morderców przy ognisku: blask ognia, iskry, światło odbijające się w ich twarzach i dłoniach. Jest w tym opisie coś epifanicznego... 

Nawiązań do Biblii jest zresztą sporo - bądź to w sferze językowej, bądź metaforyce obrazów, co nadaje powieści dodatkowy walor alegoryczny. Najbardziej alegoryczna okazuje się jednak postać sędziego Holdena, nietzscheańskiego nadczłowieka, którego wypowiedzi rażą zadęciem, pseudoelokwencją i pseudofilozofią, ale przywodzą na myśl podobne wypowiedzi całkiem współczesnych merytokratów, polityków a nawet naukowców, dzierżących stery władzy nad oszalałym, bezradnym tłumem powierzonych im ludzkich stad.
 
Holden nawiązuje zresztą do postaci Kurtza z filmowej wersji Jądra ciemności, czyli w Czasie apokalipsy (w adaptacji Coppoli, z niesamowitą rolą Marlona Brando). Pozbawiony zahamowań i skrupułów, świadom swojej władzy i podporządkowania otaczających go ludzi, postrzegający niezliczone okrucieństwa i akty niesprawiedliwość jako naturalny porządek świata. Skojarzenie postaci conradowskiego Kurtza i sędziego Holdena niewątpliwie jest zabiegiem zamierzonym także i z tego względu, że pozwala powiązać tragedię kolonializmu z imperialną polityką rodzących się Stanów Zjednoczonych.

Zaszokował mnie fakt, że tę książkę wyszukałam w... bibliotece dla dzieci i młodzieży. Może to okładka, albo jakiś niewłaściwy opis sprawiły, że uznano ją za powieść westernową o wdzięcznych przygodach XIX-wiecznych zabijaków na Dzikim Zachodzie? Nic bardziej mylnego - może poza słowem "dziki", które tutaj nabiera szczególnie straszliwych konotacji. To powieść o dramatycznej pustce: dzieciak, którego losy obserwujemy od początku powieści zmierza do nikąd nie dlatego, że jest biednym, niewykształconym sierotą, lecz dlatego, że w świecie nie ma nic, do czego można by zmierzać. W tej samej pustce żyje sędzia Holden, z całym swoim nadzwyczajnym umysłem i umiejętnościami. Podłości wyrządzane przez bandę wydają się wypadkową przeróżnych zjawisk, ale trudno komukolwiek przypisać winę za ich dokonywanie. Brak jakiejkolwiek etycznej wykładni sprawia, że zaczynamy zastanawiać się, czy w tych warunkach można mówić o istnieniu dobra i zła...








poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Andrzej Bursa [Nadzieja]

Jeżeli nam się uda to coś my zamierzyli
i wszystkie słońca które wyhodowaliśmy w
doniczkach
naszych kameralnych rozmów
i zaściankowych umysłów
rozświetlą szeroki widnokrąg
i nie będziemy musieli mówić że jesteśmy
geniuszami
bo inni powiedzą to za nas
i aureole
tęczowe aureole
...ech szkoda gadać

Panowie jeżeli to się uda
To zalejemy się jak jasna cholera




niedziela, 14 kwietnia 2019





Paweł Sołtys
Mikrotyki

Zbiór wspaniałych opowiadań - wymagających uważnego, skupionego czytania. Język pełen ornamentów, lekkości i uroku, a zarazem skondensowany, przepełniony metaforami. Skąd ludzie znają taki język? Jak można nauczyć się tak mówić? Łatwo nabrać się, że to książeczka niegruba - ale nie łudźmy się, że na jeden wieczór. Tyle w niej zdarzeń, ludzkich losów, ładunku emocji, że na niejedna powieść by starczyło. Doprawdy czytając Mikrotyki można dopiero poczuć ciężar małej formy... Niby tylko błysk flesza, fotografia i już koniec opowiadania - ale kazde z nich zapada tak mocno w serce, że trzeba odłożyć książkę i ochłonąć. 

Opowiadania są z gruntu warszawskie - historie dzieją się na Stegnach czy Grochowie, który „ściska za wątrobę”. Jest tu - podobnie jak w wielu książkach Sylwii Chutnik - żal za miastem, które zarasta apartamentowcami. A bohaterami są ci, których na co dzień nie ma - ot gdzieś tam przemykają się po mieście.Nadanie tym ludziom waloru poetyckości, doczepienie skrzydeł, ale bez nobilitacji brzydoty, biedy czy brudu - to prawdziwy kunszt!

Ale jest i wspaniała ironia, kpina z intelektu i wzniosłości - ot choćby profesor Kruk, który uświadamia nam, jak dobrze wykorzystać ciężki tom Iwaszkiewicza ;-)

A poza tym? Jest kilka trupów, nie ma seksu i erotyki, przemoc owszem, jak to bywa, ale bez sensacji. Tak po prostu.


sobota, 13 kwietnia 2019

Anna Achmatowa
*** (Божий Ангел, зимним утром)


Божий Ангел, зимним утром
Тайно обручивший нас,
С нашей жизни беспечальной
Глаз не сводит потемневших.

Оттого мы любим небо,
Тонкий воздух, свежий ветер
И чернеющие ветки
За оградою чугунной.

Оттого мы любим строгий,
Многоводный, темный город,
И разлуки наши любим,
И часы недолгих встреч.


Сентябрь 1914, Петербург

piątek, 12 kwietnia 2019

Katarzyna Tubylewicz "Moraliści"


Szwecja jest jednym z najbardziej udanych przykładów narodowego marketingu. Postanowiono kiedyś, że będzie ładna, czysta, otwarta, tolerancyjna, równościowa i sprawiedliwa, a potem zrobił się z tego popularny na świecie narodowy brand, w który uwierzyli także sami Szwedzi. Amerykański kulturoznawca Joseph Campbell twierdzi, że we współczesnych mitach kluczowy jest ich wymiar pedagogiczny. Maja nam pokazać, jak żyć. Szwecja przez lata była takim mitem. Niedoścignionym wzorem.

Bogaty, neutralny, tolerancyjny, zsekularyzowany i nowoczesny kraj. W którym nie wolno bić dzieci, a mężczyźni uzyskali urlopy ojcowskie wcześniej niż w jakimkolwiek innym państwie. Państwo opiekuńcze pełną gębą. Dla kobiet Szwecja stanowi niedościgniony wzór gwarancji ich praw: Astrid Lindgren i wspaniała Pippi dają przykłady odwagi i niezależności, po które sięgają nawet dziewczynki z Bullerbyn.

Z drugiej strony rośnie liczba doniesień o schyłku multi-kulti i zagrożeniach związanych ze zbyt liczną i słabo zasymilowaną imigracją, rosnącą liczbą ubogich, ograniczeniami światłej polityki (np. zarzutami, że feminizm w rzeczywistości dotyczy jedynie zamożnych, białych kobiet). Zjawisko white flight (ucieczka białych z dzielnic wielokulturowych) rozpanoszyło się tu na dobre. Oszacowano nawet, że Szwedzi zaczynają się wyprowadzać, gdy liczba imigrantów z krajów pozaeuropejskich wynosi od trzech do czterech procent. Tak powstają „getta etniczne”, które rządzą się własnymi prawami, przywiezionymi często z ojczyzny.

Jak to zatem jest z ową szwedzką tolerancją, zasadami grzeczności i dobrego wychowania? "Specjalistka" od Szwecji - Katarzyna Tubylewicz (żyjąca w Szwecji od siedemnastu lat) odważnie podejmuje te wątki i bierze na warsztat zarówno stereotypu dotyczące obrazu Szwecji w Polsce i innych krajach, jak i te cechy, Szwedów, o których nawet nie wiemy. Opowiada o tym ustami swoich rozmówców, nie dokonując ocen, nie przekonując do żadnych racji. Pozostawiając nam przekonanie, że prędzej czy później poruszane w wywiadach kwestie będą dotyczyły całej Europy i każdego z nas... Szwecja przechodzi dzisiaj kryzys tożsamości (czy musi byc taka dobra, jak to wmówiła sobie i innym).



Najciekawsze wyjątki i opinie bohaterów tej książki:

W spolaryzowanym, pękniętym na pół społeczeństwie polskim Szwecja jest ekranem, na który projektujemy nasze społeczne nadzieje, lęki i uprzedzenia. Tytuł Moraliści można przyjąć dosłownie. Dla Szwedów najgorszą rzeczą na świecie jest pogarda względem słabszego. Jednocześnie wzruszająca, przytulna Szwecja jest znaczącym eksporterem broni i dostarcza ją także dyktaturom  oraz krajom pogrążonym w konfliktach zbrojnych.
Elisabeth Asbrink w książce W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa pisała o tym, jak niechętna była Szwecja przyjmowaniu uchodźców żydowskich z nazistowskich Niemiec i Austrii (protestowali przeciwko temu studenci z Uppsali i Lund, a Związek Lekarzy sprzeciwił się dopuszczeniu do pracy w kraju dziesięciu lekarzy żydowskich z Niemiec). Społeczną podświadomość do dziś szarpie wstyd związany z faktem, że to właśnie w Szwecji w 1921 r. powstał pierwszy na świecie Państwowy Instytut Higieny Rasowej, a program sterylizacji osobników nieprzystających do "zdrowej" społecznej tkanki realizowany był aż do 1975 r.

Wykształcenie jest produktem o ograniczonej trwałości - jeśli zwlekamy z umożliwieniem podjęcia pracy uchodźcom - nie maja szans dotrzymać kroku rozwojowi wiedzy.

Po zamachach w Paryżu Slawoj Žižek napisał, że przejęcie kontroli nad kryzysem migracyjnym będzie się wiązało z koniecznościa złamania wielu lewicowych tabu, np. ze stwierdzeniem, że "Większość uchodźców wywodzi się z kultury, która jest nie do pogodzenia z zachodnioeuropejskim rozumieniem praw człowieka". (...) wg Żiżka lewica musi znaleźć nowy język, w którym narracja o tolerancji i solidarności z potrzebującymi splecie się z nazwaniem wartości, których uznania trzeba się domagać w społeczeństwie europejskim.

Maciej Zaremba Bielawski napisał w "Dagens Nyheter" o dyskusji o napaściach na kobiety w Kolonii w sylwestrową noc 2015/16: Nie ma konfliktu między obroną prawa azylowego a przyjęciem do wiadomości, że część uchodźców ma archaiczny światopogląd i odstręczające obyczaje. Przyznanie azylu wynika z obowiązku niesienia pomocy, to nie nagroda za nowoczesną wizję świata. Straż pożarna także nie pyta ofiar o background, zanim rozpocznie gaszenie. Szwecja znajduje się dziś w takim momencie, w którym starając się nieco ograniczyć napływ uchodźców, ma ambicję pozostania krajem otwartym. Nie uda się to bez przełamania licznych tabu.

Ten sam autor pisał o zdradzie społeczeństwa w stosunku do ofiar AIDS - na fali ówczesnej homofobii, która silna była także w Wielkiej Brytanii (Alan Turing, brytyjski matematyk i kryptolog, który w czasie wojny zaprojektował maszynę służącą do łamania kodu Enigmy, został w 1952 r. oskarżony o homoseksualizm i skazany na kastracje chemiczną. Ostatecznie popełnił samobójstwo.

Mamy mroźną zimę, a w szwedzkich miastach wszędzie widać romskich żebraków. Jako obywatele UE nie mają tego samego prawa do pomocy mieszkaniowej co przybysze z Erytrei czy Afganistanu.

"W każdej kulturze zdarzają się dranie, którzy traktują kobiety jak śmieci - uzupełniła na FB była minister ds demokracji z partii liberałów (Liberalerna) Brigitta Ohlsson. - Ale są kultury, w których akceptacja dla takich drani jest znacznie większa niż w Szwecji i w których nie szanuje się praw kobiet". (..) politycznie poprawne unikanie tematu wpływu kultury na to, w jaki sposób mężczyźni odnoszą się do kobiet, jest "pluciem w twarz pokoleniom szwedzkich feministek".

(...) męska migracja (większość imigrantów jest na tyle młoda, że nie ma jeszcze żon i dzieci, które mogłyby do nich dołączyć) doprowadzi do zaburzenia równowagi między płciami w krajach przyjmujących, a to wyjątkowo niekorzystne zjawisko. (...) społeczeństwa zdominowane przez mężczyzn są mniej stabilne, jest w nich wyższy poziom agresji, łatwiej o niepokoje i wzrasta przemoc względem kobiet. Pod koniec 2015 roku w Szwecji w grupie wiekowej 16-17-latków na 123 chłopców przypadało 11 dziewczynek - jest to dysproporcja znacząco większa od największej dotąd na świecie dysproporcji chińskiej (117/100).

Prawdziwa otwartość i wielokulturowość polegałaby na tym, że problem sytuacji kobiet w krajach, z których przybywają do nas uchodźcy, stał się także tematem europejskim. Naszym. W przeciwnym razie powstaje żer dla populistów. Jak być solidarnym i tolerancyjnym, a zarazem nie zaprzepaścić osiągnięć wielu lat pracy na rzecz równouprawnienia i egalitaryzmu.

(z rozmowy z Claesem Arvidssonem, szwedzkim dziennikarzem i pisarzem) Szwedzkie nastawienie do takich słów, jak "naród" czy "patriotyzm" jest dość unikalne. Mają często wydźwięk negatywny. O ile Norwegia była krajem kolonizowanym przez Danię i później Szwecję, a także okupowanym przez Niemcy, to Szwedzi w ogóle nie są zainteresowani historią i to jeden z powodów, dla których mają słabe poczucie własnej narodowości. Właściwie nie czują związku z narodem, ale z państwem.

Madeleine Albright: W piekle jest specjalne miejsce dla kobiet, które nie pomagały innym kobietom.

Równouprawnienie i feminizm to w Szwecji słowa klucze, którymi można otworzyć niejedne drzwi. W Polsce jest na odwrót - słowo "feminizm" liczne drzwi zamyka. Ale solidarność kobieca ma charakter WWS (white, swedish, secularised).

Człowiek po szwedzku to manniska i jest to rzeczownik rodzaju żeńskiego.

Szwedzka polityka prorodzinna oferuje obojgu rodzicom 480 dni płatnego urlopu rodzicielskiego do dowolnego podziału między partnerami. Tradycyjnie 90 dni zarezerwowanych jest dla osoby, która wykorzystuje mniejsza część tego urlopu (w reguły ojciec). Rodzice mają prawo do pracy w wymiarze 4/5 etatu do ukończenia przez dziecko ósmego roku życia, wiec nie jest rzadkością łączenie kariery obojga partnerów z trójką dzieci.

Prawo kobiet nie służy religijność (wszystko jedno jaka), a poza tym w czasach wielkich przemian politycznych i społecznych o prawach kobiet zapomina się najszybciej i najłatwiej. W Szwecji prawa kobiet płoną na stosie generalnie słusznej walki o tolerancję dla odmienności kulturowej.

Przemoc w imię honoru (honor mężczyzny zależy od seksualności kobiety - jest ona kluczowa dla jego godności i jest też tym, co najbardziej w kobiecie brudne i przerażające. Płeć kobiety to ukryty w jej ciele wróg. Jej płeć stanowi zagrożenie i dlatego wymaga zakrywania. Jest niebezpieczna dla społeczeństwa. Może powodować chaos, bo uważa się, że mężczyźni nie są w stanie kontrolować własnego pożądania. Dziś zdarza się, że nieposłuszne dziewczyny z rodzin, których honor zależy od błony dziewiczej córki, spadają z balkonów (balkongflickor).

Diaspory mają generalnie tendencję do uwsteczniania się, a nawet są bardziej konserwatywne niż kraj, który opuściły.

Te elementy religii, które znajdują się w konflikcie z prawami człowieka, powinny być w demokracji ograniczane. Tymczasem - jak powiedziała Sara Mohammad - "Wszystkie religie są patriarchalne").

Społeczeństwa "z przewagą testosteronu" miewają problemy - szczególnie jeżeli nie znają zasad obowiązujących w nowym miejscu. A przecież wraz z pojawieniem się anten satelitarnych pojawił się nowy problem: możesz zamknąć się w domu, włączyć TV i pozostawać nadal w Arabii Saudyjskiej. Mentalnie nie znajdujesz się w Szwecji.

Selma Lagerlof była pierwszą kobietą w Akademii Szwedzkiej, ale nawet po tym, jak dostała Nobla, spotykała mężczyzn, którzy ją instruowali co powinna jeszcze przeczytać. Tuż przed wręczeniem doktoratu honoris causa za Cudowną Podróż, została skrytykowana przez jednego z profesorów za błędy, jakich doszukał się w powieści. (przypadek znany także z Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk).

Młode dziewczyny narażone są na wykorzystanie, a kobiety w "pewnym wieku" na to, że przestają być zauważane. Ciągle jeszcze słabo widoczny jest trend Oldies But Goldies. Może dlatego, że kiedy przestajemy być obiektami seksualnymi, mężczyźni nie mogą nas już tak łatwo umniejszyć?

Dobro i zło muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać wyboru.
Mahatma Ghandi

Tolerancja musi być nietolerancyjna wobec nietolerancji.
Immanuel Kant

Trudno przyswajalna jest świadomość, że grupa marginalizowana i dyskryminowana, której chcemy pomóc, może być jednocześnie grupą kogoś dyskryminującą.

Jeszcze w latach 80. XX w. Szwecja była krajem bardzo homofobicznym - dzisiaj szwedzka parada Pride jest gromadzącym wielkie tłumy rodzinnym wydarzeniem.

Kraje nordyckie zaczynają dopiero uświadamiać sobie, czym jest islamizm. W Norwegii wydano książkę Asne Seierstad Dwie siostry o radykalizacji somalijskich sióstr zdecydowanych dołączyć do Państwa Islamskiego. Narastają postawy antysemickie wywodzące się ze środowisk uchodźców islamskich. Romska aktywistka Diana Nyman nocowała w Sheratonie w marcu 2014 roku jako gość zaproszony przez szwedzki parlament, w którym miała opowiadać o dyskryminacji Romów. Obsługa hotelu, zobaczywszy ją w restauracji w tradycyjnym romskim stroju, najpierw poprosiła o pokazanie klucza do pokoju, a potem i tak poprosiła, aby zjadła śniadanie w lobby hotelowym, a nie w restauracji z innymi gośćmi.

Ustawę o wolności wyznaniowej Szwecja ma od 1951 r. "W porównaniu z luterańską teokracją, w której uścisku znalazła sie Szwecja w XVII w., Iran ajatollahów to festiwal tęczowych rodzin" - podsumował znany publicysta Per Svensson, a Goran Hagg, autor książki Gud i Sverige (Bóg w Szwecji) twierdzi, że już pod koniec XVI w. Szwecja stała się państwem wyznaniowym, w którym duchowieństwo pełniło funkcję "rządzącej partii i tajnej policji".

W pewnym sensie Kościół w Szwecji jest dzisiaj projektem utopijnym, bo z uporem dąży do wyzbycia się dogmatyczności i tendencji do potępiania, która wszak od wieków była bronią i narzędziem władzy Kościołów.

Przecież Biblie napisali ludzi - jest to opowieść o tym, jak człowiek wyrażał swą wiarę w czasach, gdy powstawała.

W Polsce szpital ma strukturę wręcz militarną. Może nawet feudalną - hierarchia jest tu najważniejsza.

Największa przeszkodą dla przybysz z Afryki jest nowoczesność Szwecji, czyli fakt, że tak mało tu pracy dla ludzi bez znajomości języka i bez kwalifikacji. Szwedowi nie wypada mieć służących, byliby zresztą drodzy, bo związki zawodowe nie zezwolą na pracę za bezcen.

W Szwecji i w Polsce klasa polityczna zapomniała, że ksenofobia i nacjonalizm mogą być formą wołania o solidarność społeczną. Głosujących na "populistów" łączy nierzadko fakt, że ich merytoryczne wątpliwości co do sposobu integrowania cudzoziemców były z góry odrzucane jako wyraz ksenofobii lub rasizmu.

Susan Moller Okin napisała, że "wielokulturowość nie jest korzystna dla kobiet", ale może istnieje jakiś kompromis? Bo w takiej Jordanii nastolatek pewnie ustąpi miejsca starszej pani, na co w Sztokholmie trudno liczyć...

Jak zmierzyć, która kultura stoi wyżej? Liczbą lodówek? Czytelnictwem?

W Szwecji istnieje coś takiego, jak "korytarz poglądów" - zbiór opinii, które w danym momencie są społecznie akceptowane. Jeśli się z tego zbioru wychylisz, to istnieje ryzyko, że zostaniesz wyłączony z debaty publicznej.

Ponadto nie należy publikować swoich opinii, gotowych tez, tylko reportaże, które prowokują debatę (bazujące wszak na faktach).

Imigracja w czasach RFN to byli młodzi, choć biedni, silni i nieźle przygotowani do pracy ludzie. Obecnie są to straumatyzowane ofiary gwałtu i terroru w Somalii, Bośni czy Afganistanie. Uchodźcy  nie potrafią się zatem zasymilować na rynku pracy. Do tego Szwedzi maja wysokie wymagania jeśli chodzi o język - Ameryka to kraj imigrantów, gdzie uchodzi dukanie. Szwedzi wciąż nie rozumieją, do jakiego stopnia są lingwistycznie nietolerancyjni.

Rasizm niskich oczekiwań polega na tym, że nie chemy stawiać wymagań ludziom, których przyjmujemy, bo jest nam ich tak szkoda. Może kluczem do problemu jest postrzeganie w uchodźcach nie silnych ludzi, ale istoty wymagające stałej opieki? Jednak opiekuńczość prowadzi do infantylizacji.

Problem mniejszości etnicznych i religijnych? Każda z nich jest traktowana w debacie nie jak zwykła grupa ludzka, w której można znaleźć pełne spektrum postaw i poglądów, ale jako monolit pełen cech wyobrażonych. Dopóki grupy uciskane w ramach takiego "monolitu" same nie wywalczą sobie praw i widoczności, to mniejszość, do której należą, reprezentowana jest w społeczeństwie przyjmującym przez trzymających władzę patriarchów. Z tej przyczyny partnerami do rozmów z najbardziej antyrasistowskimi politykami w Szwecji nie stały się z początku muzułmańskie feministki, ale najbardziej konserwatywni reprezentanci mniejszości muzułmańskiej.

Trudno jest zaimponować rówieśnikom, gdy po szkole prowadzisz inne życie niż oni.

Wolność jest możliwa tylko pomiędzy równymi sobie.
Hannah Arendt

Jeśli wolność w ogóle coś oznacza, to jest nią prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć.
George Orwell

Ludzie czują się często tak bezsilni wobec tematu śmierci, że zaczynają się bać tych, których dotknęła strata. To jest problem zamożnych społeczeństw, w których ułatwiono nam niemyślenie o śmierci. (...) Umiera się coraz częściej w szpitalu, a śmierć staje się coraz bardziej niewidoczna, coraz bardziej osobna.

czwartek, 11 kwietnia 2019

Kazimierz Przerwa-Tetmajer "... Mów do mnie jesz­cze... Za taką roz­mo­wą"

... Mów do mnie jesz­cze... Za taką roz­mo­wą
tę­sk­ni­łem lata... Każ­de two­je sło­wo
słod­kie w mem ser­cu wy­wo­łu­je dresz­cze -
mów do mnie jesz­cze...

Mów do mnie jesz­cze... lu­dzie nas nie sły­szą
Sło­wa twe dziw­nie poją i ko­ły­szą,
Jak kwia­tem, każ­dem sło­wem twem się piesz­czę -
Mów do mnie jesz­cze...

środa, 10 kwietnia 2019

Alan Burdick "Po co człowiekowi czas?"



Wiele obiecywałam sobie po tej książce - czas to przecież niezwykle interesująca wielkość fizyczna. No właśnie - fizyczna? A może filozoficzna? Lub tylko relatywna? Pozwala nam stosować sekwencje, poszukiwać następstw i przyczyn, związków przyczynowo-skutkowych, odstępów między zdarzeniami.

Czas może być rozumiany jako chwila, punkt na osi (czasu?), odcinek, trwanie, zbiór wszystkich punktów i okresów czasowych, czwarta współrzędna czasoprzestrzeni. Ale czy czas jest doświadczeniem? Jak doświadczamy czasu? Jak organizmy liczą czas i jak się w nim odnajdują? Czy każdy z nas ma ma swój wewnętrzny zegar, czy też jest to jakaś abstrakcyjna myślowa konstrukcja? I jaki to czas? Ziemski? Kosmiczny? Liczony dobami, miesiącami, czy latami? Czy "mechanizm zegarowy" tkwi gdzieś w komórkach naszego ciała? Czy działa w powiązaniu z tym, co dzieje się na zewnątrz? 

Burdick opisuje pewien eksperyment: 16 lipca 1962 roku francuski speleolog Michel Siffre zszedł do głębokiej jaskini, gdzie nie docierało ani trochę światła. Postanowił pozostać tam przez blisko dwa miesiące. Miał kontakt telefoniczny z kolegami na górze, ci jednak ściśle pilnowali, by w czasie rozmów w żaden sposób nie przekazać informacji o tym, która jest godzina ani, jaki to dzień. Siffre sam liczył sobie czas czekając na 14 września, kiedy miał wyjść na powierzchnię. Ale już 20 sierpnia (według jego wyliczeń) dostał informację o zakończeniu eksperymentu. Okazało się, że w rzeczywistości był już 14 września, a Michel zgubił rachubę i pomylił się aż o 24 dni. Jego wewnętrzny zegar kompletnie oderwał się od rytmu doby. 


Książka wyładowana jest mnóstwem podobnych opowieści - autor, w poszukiwaniu opowieści o czasie, dotarł do naukowców przeróżnych dyscyplin: biologia, fizyka, filozofia, socjologia, neurologia czy astronomia, to tylko niektóre z nich. Wydaje się, że powinna to być książka wciągająca i porywająca, ale... nie jest. Burdick kocha marudzić o swoich prywatnych doświadczeniach z czasem, co wypada blado, nudnawo i płytko. Książka przez to sprawia wrażenie nierównej - kilka stron czytam z wypiekami na twarzy a potem przerzucam kartki, wyczekując kiedy autor przestanie dręczyć mnie opowieściami  o swoich dzieciach i bezsennych nocach.

Ale jest kilka perełek, które wynotowałam sobie po lekturze tej książki. Jak choćby słynną próbę Augustyna, który usiłował zmierzyć się z zagadnieniami dotyczącymi Początku. Kiedy ktoś mnie pyta: "Co czynił Bóg, zanim uczynił niebo i ziemię?" - nie powtarzam tej odpowiedzi, jaką podobno ktoś kiedyś rzucił szyderczo, aby odsunąć od siebie natarczywość pytającego: "Przygotowywał piekło dla tych, którzy chcieliby dociec tajemnic".

Czy wiesz, że kartezjańskie cogito ergo sum, to tylko echo augustiańskiego dubito ergo sum?

W praktyce podstawowym tyknięciem była doba, cyklicznie powtarzający się okres od wschodu do zachodu słońca. Wszystko, co krótsze - godziny i minuty - jest wymysłem czysto ludzkim, naszym sposobem podzielenia doby na odcinki, którymi można się cieszyć, posługiwać handlować. Ostatnio naszą codziennością zaczynają rządzić sekundy. Stają się walutą współczesnego świata, grosikami naszej epoki: nikomu ich nie brakuje, niekiedy okazują się bardzo potrzebne (na przykład, gdy w ostatniej chwili zdążamy na przesiadkę), ale jednocześnie nie mamy oporów, by trwonić je garściami. Tymczasem ok. 200 r p.n.e. rzymski komediopisarz Plaut ubolewał nad rozpowszechnieniem się zegarów słonecznych, które "tak nieznośnie poszatkowały dzień na drobne kawałeczki".

Inkowie wykorzystywali skomplikowany kalendarz, by wyznaczać pory zasiewu i zbiorów oraz najstosowniejszy moment na składanie ofiar z ludzi (w kalendarzu tym rok składał się z 18 20-dniowych miesięcy plus jednego pięciodniowego okresu pechowego).

Przez długie stulecia sekunda była pojęciem czysto abstrakcyjnym. (...) Wahadła sekundowe pojawiły się w niektórych zegarach w Niemczech już w XV stuleciu, ale dopiero w 1670 r. brytyjski zegarmistrz Wiliam Clement dodał do zegara Huygensa wahadło sekundowe, z jego znanym nam odgłosem tik-tak, sekunda przybrała wyraźnie materialną (czy raczej słyszalną) formę.

(...) Opublikowana w 1930 r. praca The Crystal Clock sugerowała, że zjawisko rezonowania kryształów kwarcu można wykorzystać w konstrukcji nowego typu zegara, opartego na polu elektrycznym zamiast grawitacji. Tego typu czasomierz byłby użyteczny w razie trzęsień ziemi, w pociągach albo łodziach podwodnych.

We współczesnych zegarach kwarcowych znajduje się zmodyfikowany laserowo kryształ wibrujący 32768 (czyli 2 do 15) razy na sekundę (tj. 32768 Hz). Pozwala to na sformułowanie wygodnej definicji sekundy - trwa ona przez 32768 wibracje kryształu kwarcu.

Do końca XVII stulecia najdokładniejszy zegar na świecie znajdował się w Królewskim Obserwatorium w Greenwich w Anglii. Królewski astronom regulował je według ruchu ciał niebieskich. Świadczono wówczas "serwis czasowy": od 1836 r. specjalny asystent, John Henry Belville co poniedziałek kalibrował swój zegarek kieszonkowy (wykonany niegdyś na specjalne zamówienie dla księcia Sussex przez słynną firmę zegarmistrzowską John Arnold & Son) według czasu obserwatorium. Następnie odwiedzał licznych klientów (zegarmistrzów, producentów, banki i osoby prywatne), którzy płacili za możliwość regulowania swoich zegarków. Po śmierci Belville'a w 1856 r. jego obowiązki przejęła wdowa, a następnie córka, która dorobiła sie przydomku Greenwich Time Lady.

Czas jest bowiem zjawiskiem społecznym. Bez względu na to, czy rozpatrujemy czas w pojedynczej komórce, czy w zbiorowiskach ludzkich, zawsze jest on motorem interakcji. Dowolny zegar ma sens tylko wtedy, kiedy - wcześniej czy później i bardziej lub mniej wyraźnie - odnosi się do wskazań pozostałych zegarów koło siebie.

Psychologowie z kolei mówią o świadomości temporalnej, która jest główną cechą czegoś, co można nazwać dojrzałą percepcja czasu: stałą świadomością, która mniej więcej jest godzina, dzień, czy rok, bez konieczności sprawdzania tego za każdym razem na zegarku czy w kalendarzu.

Respondenci pytani o dzień tygodnia zazwyczaj najdokładniej odpowiadają tuż prze weekendem. W poniedziałki i wtorki zazwyczaj ustalamy "dzisiaj" raczej na podstawie "wczoraj", a im bliżej piątku, tym bardziej punkt odniesienia przenosi się na jutro.

Jeżeli mamy jakieś problemy z dysponowaniem czasem, nie powinniśmy się tym nadmiernie martwić: wkrótce dzieci przejma nad nim pełną kontrolę ;-)

Rytm okołodobowy to nie tylko pory snu i czuwania, trawienia i wydolności nerek, ale także wydolności intelektualnej i fizycznej. Najlepszy czas reakcji i koordynacja fizyczna przypadają na wczesne popołudnie. Serce działa najwydajniej, a mięśnie kurczą się z największą mocą około 5, 6 po południu. Próg odczuwania bólu jest najwyższy wcześnie rano (dentysta!). Alkohol metabolizujemy najwolniej w nocy, od 10.00 do 8.00 rano. Komórki skóry dzielą się najszybciej między północą a czwartą nad ranem, podczas gdy zarost rośnie najszybciej w ciągu dnia. Pora dnia ma wpływ na stężeni hormonów (o której przyjmujesz leki hormonalne?), tętno i pracę serca.

Temperatura ciała jest najniższa tuż przed świtem - spada wtedy czujność i uwaga, a pracujący w nocy są mniej wydajni niż im się zazwyczaj wydaje. Matematyk Steven Strogatz zauważył, że katastrofy w Czarnobylu, Bhopalu, Three Mile Island oraz tankowca Exxon Valdez, których przyczyna był błąd ludzki, zdarzyły się w godzinach, które pracownicy określają jako "czas zombie".

Jądra nadskrzyżowaniowe (specjalne neurony) resetują nasz organizm w rytm światła dnia i nocy. Wykorzystano to m.in. w badaniach nad rozwojem wcześniaków: zazwyczaj przebywały one w pomieszczeniach z przytłumionym światłem (stale takim samym) ze względu na powszechne przekonanie, że w łonie matki takie właśnie rozproszone światło sprzyja ich ukojeniu. Tymczasem organizm matki sygnalizuje dziecku, kiedy jest dzień, a kiedy noc i w tej sposób noworodek ma niejako wdrukowane pewne dobowe wahania aktywności poszczególnych komórek i organów. Pozbawiony tego naturalnego zegara dłużej uczy się samodzielności - z tego względu wprowadzono w oddziałach noworodkowych zmiany oświetlenia, tak aby imitować zmiany pór dnia.

Wpływ matki na uczenie się cyklu dobowego niemowlęcia pozostaje silny także w okresie karmienia piersią: zawarty w pokarmie tryptofan (jego ilość jest różna o różnych porach doby) przekształcany jest w organizmie niemowlęcia w melatoninę (związek wywołujący sen).

Jedna z podstawowych funkcji zegara okołodobowego jest nadzór nad metabolizmem - pilnowanie, żebyśmy jedli wtedy, gdy jesteśmy głodni, i żeby nasze komórki w porę otrzymywały odpowiednią porcję składników odżywczych. Ludzie, którzy stale biorą nocne zmiany czy nadgodziny, częściej są otyli, maja cukrzycę czy kłopoty z sercem. Rozsynchronizowanie okołodobowe - niezgodność cyklu snu i czuwania ze wskazaniami zegara okołodobowego w organizmie - ściśle wiąże się z ryzykiem zespołu metabolicznego (zestaw schorzeń obejmujący stan przedcukrzycowy, występujący wtedy, gdy rytm trawienia rozchodzi się z procesami wytwarzania i magazynowania energii).

Odkrycia XVII i XVIII wieku - w tym wynalazek teleskopu i mikroskopu - sprawiły, że zaczęto dostrzegać coś, co można określić względnością skali. W obu kierunkach świat był większy niż to sobie wyobrażano; rozrósł się zarówno na zewnątrz, jak i do wewnątrz. Ludzka perspektywa zaczęła tracić swe uprzywilejowane miejsce; nasz punkt widzenia jest po prostu jednym z wielu.

Liczymy szybciej przy wyższej temperaturze - dotyczyło to nawet muzyczyki, która świetnie zna metrum... Wyświetlane złe twarze wydają nam się pokazywać dłużej niż neutralne lub uśmiechnięte (różnica ta nabiera mocy w przypadku dzieci trzyletnich).

Przywykliśmy do pewnego rytmu mówienia/czytania - spróbuj jednak zrobić nieoczekiwaną przerwę w trakcie wykładu....
Wyczucie interwałów jest tak głęboko zakorzenione w naszej percepcji kolejnych chwil, że trudno sobie wyobrazić, jak wyglądałoby nasze świadome doświadczenie bez oczekiwań temporalnych.