piątek, 6 stycznia 2012

Andrzej Bursa [Pożegnanie z psem]

Na szept mój wielki łeb się poruszył.
No cóż, mój drogi - bieda.
Przykro mi bardzo, ale brak funduszów.
Trzeba cię sprzedać.
Już nie będę pod przewodem twoich czujnych uszu
Brnął w puszcz matecznikach, wykrotach.
Nie będzie już puszczy,
Będzie park Jordana - pełen błota.
Ach, jakie ty miałeś skoki i susy,
Jak szczałeś z łapy triumfalnym zadarciem,
Wiatr płoszyłeś ogona białym pióropuszem.
Ale trudno, nie ma żarcia.
Ty dużo potrzebujesz, to wiadomo.
U mnie zawsze tragedia z groszem,
Zresztą straszy kłopot był w domu:
Już pożarłeś czterech listonoszy.
No, chodź tu, chodź, jaki pobłysk wilczy
Czołga się ukradkiem w twoich ślepiach.
Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć,
Toby było mi o wiele lepiej.
Idź już leżeć. Nie warto płakać.
W życiu gorsze udręki będą jeszcze.
Ja kochałem nie odkryte nasze szlaki
I zmierzwioną sierść pachnącą deszczem.




czwartek, 5 stycznia 2012

Tadeusz Bartoś "Koniec prawdy absolutnej"



Złożony stosunek Bartosia do myśli św. Tomasza łączy dwie skrajności: przekonanie o wyjątkowej wartości myśli Akwinaty z jej radykalną krytyką. Oczyszczone i wolne od ideologii przedstawienie św. Tomasza jest szczerze wyrażaną intencją Autora Końca prawdy absolutnej, podobnie jak „zniesienie barier interpretacyjnych”, które nie pozwalają na głębsze zrozumienie myśli św. Tomasza oraz jej wyrażenie komunikatywnym językiem.

Czy myśl św. Tomasza, oczywiście rozumiana historycznie, a zatem przy uwzględnieniu specyfiki epoki, w której żył Akwinata, jest (albo może być) interesująca dla współczesnego człowieka? Bardzo ambitny plan założył sobie Tadeusz Bartoś, ale plan ten realizuje fenomenalnie: buduje szeroki background, dużo pisze o krytyce epoki nowożytnej (postmodernizmie) i o kryzysie epoki wielkich narracji. W zamian zapowiada oczyszczone, i tym samym głębsze, odczytanie oryginalnej myśli św. Tomasza.

Św. Tomasz został ukazany jako zapoznany prekursor postmodernizmu i zdecydowany wróg wszelkich doktrynalnych ujęć absolutnej prawdy. Szczególnie gorzkie słowa Bartoś kieruje pod adresem tomistów (od których jednoznacznie się odżegnuje). Staje za to w pozycji przewodnika w zgłębianiu tekstów Akwinaty i dokonywaniu ich właściwej interpretacji, w opozycji do ujęć, które czynią z myśli Tomasza narzędzie ideologicznej walki.

Nie oznacza to, że Bartoś ulega bez zastrzeżeń "głębi" tekstów św. Tomasza. Podkreśla, że „wiele wskazuje, iż Tomaszowa synteza na głębszym poziomie jest porażką”, a myśl Anielskiego Doktora można uznać nie tyle za „wielką syntezę”, ile raczej „wielką kompilację”, a w niektórych kwestiach (np. stosunek do kobiet, karania heretyków) występuje Akwinata raczej jako "pasywny i bezrefleksyjny propagator obiegowych opinii”.

Zabrakło mi trochę w tej skądinąd ciekawej opowieści zapowiadanego przez Autora odniesienia myśli Akwinaty do kultury czasów w których tworzył. Śmieszne, a nawet komiczne stwierdzenia Ojca Kościoła z perspektywy dzisiejszych czasów w oczywisty sposób nie mogą być sensowne, ale lepsza znajomość realiów XIII-wiecznych niewątpliwie złagodziłaby ocenę dzisiejszego czytelnika.

Tytułowe hasło „Koniec prawdy absolutnej” jest wieloznaczne. Czasem, mówiąc o prawdzie, Bartoś odnosi ją do Boga, a czasem do religijnych doktryn, które postrzega jako źródło przemocy. Głosząc koniec prawdy absolutnej, Bartoś postuluje przede wszystkim konieczność uznania radykalnej niepoznawalności Boga, a od czasu do czasu daje na kartach swojej książki wyraz moralnej powinności rewolucyjnego zniesienia wszelkich sztywnych doktryn i instytucji religijnych.




środa, 4 stycznia 2012

Wysten Hugh Auden "Gare du Midi"

 Nieokreślony ekspres, który nadjechał z Południa,
Tłum przy barierce, gdzie sprawdzają bilety i twarz,
Na której powitanie mer nie wymyślił
Ani trąb, ani wstęgi: coś wokół ust
Zakłóca przygodne spojrzenie litością i niepokojem.
Śnieg pada. Chwytając mała walizkę
Odchodzi szybko, by zarazić miasto,
Którego straszna przyszłość może właśnie nadeszła.

 


 

wtorek, 3 stycznia 2012

Szczepan Twardoch "Morfina"

 

„Jestem Konstanty Willemann. Lubię kobiety, lubię tańczyć i nie lubię koni, wolę samochody, lubię szkockie tweedy i letnie garnitury z cienkiego tropiku, lubię rajdy samochodowe i obrotowy parkiet  w Adrii (…), nie lubię wojska ani mundurów"

Ta fraza raz po raz będzie wracała na łamach powieści, w tej czy innej formie, jako swoisty manifest człowieka, który chce się wyrwać ze szponów matki, kochanek, żony, a przede wszystkim - Historii. Brzmi to obrazoburczo, ponieważ wydarzenia opisane w książce mają miejsce w Warszawie, tuż po zajęciu miasta przez Niemców, jesienią 1939 roku, kiedy mieszkańcy stolicy nie zdołali jeszcze się oswoić z traumą życia w okupowanym mieście… 

Konstanty Willemann to jederman, który jednocześnie jest do bólu polski. Nie unikniemy więc odczytywania książki na tle takich zagadnień jak patriotyzm, służba ojczyźnie, obowiązki wobec państwa, powinności względem narodu. Co nie oznacza, że mamy do czynienia z próbą demitologizacji polskiej historii narodowej.

Powieść jest bardzo ciekawą gatunkową hybrydą, bowiem obcujemy z elementami powieści historycznej, psychologicznej, a nawet sensacyjnej. Nietrudno dostrzec w niej także wzorzec pisarstwa romantyczno-martyrologicznego - potraktowany jednak z szyderczym dystansem. Co prawda główny bohater walczył w Kampanii Wrześniowej w polskim mundurze, lecz nie wsławił się ani walecznością, ani ofiarnością, a fakt, że przeżył wojenne starcie z armią Wehrmachtu, znaczy tylko tyle, iż uniknął „chwalebnej” śmierci w obronie ojczyzny. Dokładał wszelkich starań, by nie angażować się w walkę na pierwszej linii. Po kapitulacji bez celu włóczy się ulicami podbitej stolicy Polski, marząc o zapomnieniu i ukojeniu w objęciach swojej kochanki Salome i zażyciu stosownej dawki morfiny. Salome staje się symbolem zapomnienia i ucieczki w świat majaków, halucynacji oraz narkotycznych, rozmytych wizji. 

Niezwykle ciekawa jest gra ze stereotypami: matka Polka i zmysłowa Żydówka, piłsudczycy i endecy. Wszyscy inni niż się początkowo wydają. Gombrowiczowską walkę na słowa i postawy, wazwalana jest przez pojęcia "Polski” i „zdrady”. Kostek został wychowany przez matkę na Polaka, ale w równym stopniu włada językiem polskim i niemieckim. Polskość i niemieckość na płaszczyźnie jego zachwianej i rozmytej tożsamości współistnieją w tym samym stopniu. Zdawać by się mogło, iż warunki jakie zaistniały w Warszawie po wybuchu wojny skierują Willemanna w stronę jego niemieckości, że zwycięstwo nazistów obudzi ukryte w nim podłoże kultury germańskiej, obudzi niemiecką część duszy. Nic bardziej mylnego. Zamiast polskości czy niemieckości wybiera on morfinę wspartą sferą doznań zmysłowo-cielesnych oferowanych mu przez ponętną kochankę, dzięki którym może wypełnić pustkę swojego wnętrza i zapomnieć o rzeczywistości oraz wynikających zeń skomplikowaniach swojej egzystencji.

Twardoch jest mistrzem detalu: pieczołowicie odtwarza rzeczywistość Warszawy z pierwszych dni wojny, kiedy jeszcze jest ciepła woda w kranie, kawa, a w kawiarni można obserwować nową wojenną modę – eleganckie towarzystwo nosi buty narciarskie i plecaki, żeby być gotowym do drogi. Fantastyczny jest rytm języka, świetne dialogi (z przekupkami i z generałami), dbałość o szczegóły. Powieść odurza nie tylko językowo, ale i konceptualnie. Autor w błyskotliwy sposób rozkłada proporcje, udzielając głosu to Kostkowi, to narratorce (Mojra?), która w podejrzanie pieszczotliwy sposób zwraca się do bohatera, zdradzając co rusz czytelnikom przyszłe losy niektórych postaci drugoplanowych.

Wilemann jako bonvivant i kobieciarz dostosowuje swoją osobowość do otoczenia i kobiet wokół siebie – w zasadzie jest we władaniu kobiet. Jego relacje z żydowską kochanką Salome, żoną Helą, dawną przyjaciółką Idą, panią Dzidzią i wreszcie niezwykle wyzwoloną matką) odzwierciedlają miotaninę i wewnętrzna niespójność bohatera. Tożsamościowe zawiłości stanowią najważniejszy trop interpretacyjny „Morfiny”. 

Motyw kobiet ważny jest z wielu powodów. Twardoch zobrazował opozycję żony Konstantego do wspomnianej już prostytutki. Reprezentują one dwa skrajnie odmienne typy kobiecości. Hela wyraża szlachetną, choć anachroniczną ideę patriotyzmu (jest córką endeka Peszkowskiego, a Kostek utożsamia ją z ojczyzną, wiecznie poświęcającą się Polską). Chłód, dystans, seksualna oziębłość, quasi-romantyczna figura Matki Polki przeżywającej cierpienie narodu. Salome z kolei uosabia dziką, nieokiełznaną, żywiołową seksualność (jej kochankami są nawet niemieccy oficerowie), toteż jawi się Kostkowi jako kobieta-demon, typowa femme-fatale. 

Kobiety w „Morfinie”, w przeciwieństwie do Konstantego (i jego ojca), posiadają wyraziste cechy osobowości, są niemal archetypiczne, pozwalają wyraźnie zaznaczyć różnice pomiędzy kobiecością i męskością, ale burzą stereotypy dotyczące płci (Twardoch ukazuje silną kobiecość i słabą męskość). One mają zdolność kształtowania świata wokół siebie, natomiast Kostek jest bezwolny i skazany na ich dominację (władza matriarchalna, zniewalająca kochanka) oraz nieustanne potwierdzanie swego poczucia wartości w ich oczach. 

Relacje z kobietami są okazją do sportretowania zależności między oczekiwaniami a odpowiedzią na owe oczekiwania - w towarzystwie żony Heli bohater wkłada uwierającą maskę patrioty, przebywając z Salome wciela się w kochanka, który łączy seks z morfinistycznym odlotem, gdy spędza czas z Igą rodzi się w nim kochanek romantyczny i nostalgiczny. W końcu pojawia się Dzidzia - dziarska i dzielna konspiratorka o tragicznej przeszłości i przyszłości, pełna wdzięku i daleka od taniego kabotyństwa. To ona, która nikomu nic nie musi udowadniać i która z pobłażliwym uśmiechem odmawia Kostkowi wspólnej nocy, okaże się postacią kluczową w życiu bohatera. Katalizatorem, który sprawi, że w Kostku zacznie rodzić się coś, co będzie można nieśmiało nazwać tożsamością.

Twardoch unika czarno-białego, uproszczonego postrzegania problemu narodowej identyfikacji. A nieoczywistość i niejasność potęgują narkotyczne halucynacje bohatera. Główny bohater ma problem z rolami społecznymi, które przyszło mu pełnić. Nie spisuje się jako mąż, ojciec, ponosi klęskę również jako żołnierz i konspirator. Zarówno wojna, której istoty kompletnie Willemann zdaje się nie rozumieć, jak i polskość jawiąca mu się jako gra pozorów i teatr złudzeń, są dla niego nie do przyjęcia. Mimo, że Konstanty jest w gruncie rzeczy kanalią, trudno nie poczuć sympatii do tego antybohatera. Twardoch nakreślił udany portret człowieka, który owszem, nijak ma się do mitu żołnierza AK, ze swoim irytującym brakiem konsekwencji oraz z całą tą psychiczną szamotaniną, ale nie sposób traktować go jednoznacznie.

Warszawa, do której Kostek wraca po przegranej kampanii wrześniowej, to już nie stolica artystów, Adrii, Paradiso i Ziemiańskiej. Zniknęły kryształowe żyrandole, jazz i tweedowe marynarki, przez co i punkty odniesienia w sposób bolesny uległy zmianie. Miasto nie otrząsnęło się z druzgocącej klęski i jednocześnie nie przeczuwa nadchodzącego dramatu. Twardoch w sugestywny i niesłychanie szczegółowy sposób oddaje klimat tamtych dni, kiedy na ulicach można było spotkać polskich oficerów. Wobec tych ostatnich Kostek jest bezlitośnie ironiczny, choć w końcu trafia do polskiej konspiracji, pod ich komendę.

Nie ma zatem w tej historii ani przesady, ani publicystycznego zacięcia, ani łatwego kwitowania charakterystyk postaci, ani przewidywalnych relacji, w które wikła się bohater. Jest za to fabularny rozmach, sugestywne operowanie groteską i ironią, psychologiczna wiarygodność. Brawurowy język, szaleńcza narracja i łatwość, z jaką autor poddał sobie żywioł materii słownej, idzie w parze ze świetnie skonstruowaną fabułą. 

Dodam jeszcze, że jest to jedna z nielicznych książek, której słuchałam - a nie czytałam - w mistrzowskiej adaptacji Macieja Stuhra. Arcydzieło!