wtorek, 29 września 2020

Jacek Dehnel "Ale z naszymi umarłymi"

 

Tytuł książki pochodzi od słynnego zdania (i tytułu esejów) Marii Janion z 2001 r.: „Do Europy tak, ale z naszymi umarłymi”. Tym razem „nasi umarli” potratowani zostali dosłownie - to po prostu żywe trupy, zombie, a wśród nich Piotr Skarga pochowany w letargu, który, jak głosi wieść, obudził się w trumnie. 

Dehnel pokazuje podbicie Europy przez polskie wartości i polskich zombie w sposób dojmująco dosłowny. "Zgniłki" kąsają początkowo cudzoziemców, ale z czasem nikt nie jest bezpieczny. W powieści Dehnela Polaków zżerają, najzupełniej dosłownie, ich własny kult przeszłości, duma narodowa i porażająca krótkowzroczność. O ile zatem początkowo "rdzennie polskie zombie" stanowią mniejszość, którą należy chronić – godni szacunku „antenaci”, którzy wstali z grobów, by nieść polską chwałę, o tyle zagrożenie, jakie ostatecznie wywołują, skłania prezydenta do ogłoszenia, że mamy do czynienia z „problemem z pogranicza nielegalnej emigracji i metafizyki”. 

Dehnel znakomicie wykorzystał moty zombie do zainicjowania dyskusji o polskości i Polsce, żyjącej przeszłością, kompensującej sobie historyczne traumy zrodzonymi w romantyzmie wyobrażeniami o wielkości swojego ducha i szlachetności narodowego cierpienia – co wielokrotnie analizowała wspomniana Maria Janion. Pogryzieni cudzoziemcy zmieniają się nie tylko w zombie, ale co gorsza w polskie zombie! To prosta i czytelna metafora zwrotu w kierunku tradycji i patriotyzmu pojmowanych jako związki krwi i ziemi. Dehnel łączy satyrę na media i politykę z ideą horroru jako gatunku zaangażowanego społecznie.

Z grobów powstają  przerażające elementy: narasta nacjonalizm, puchnie polska duma, żywe trupy zaczynają się przegrupowywać i zajmować coraz więcej przestrzeni, wypierając z niej żywych. Polskie zombie nie szwendają się byle gdzie - gromadzą się w początkowej partii powieści wokół miejsc takich jak Wawel czy Jasna Góra, wśród wskrzeszonych władców, ucieleśniają raczej czołobitny stosunek do historii w ogóle, przedkładanie przeszłości ponad teraźniejszość. Wędrują za przywódcami (Piłsudski, Kościuszko, Dmowski, Jan III Sobieski i hetman Żółkiewski, Chodkiewicz) w kierunku Niemiec, Rosji, Izraela, Turcji, Szwecji - nawet po śmierci podejmują bowiem trud walki z wrogami narodu i krzewienia polskości po całym świecie.  

Ze wszystkich materiałów przebijała duma, duma, narodowa duma, że to fenomen wyłącznie polski, że zwłoki wychodzą tylko z ziemi, tej ziemi, że oprócz Chopina, Kopernika i pierogów wreszcie jakiś nowy, rdzennie piastowski cud mamy, od filmowców tak czekany, od popkultur ogłoszony, od narodów upragniony, wieszczony przez hollywoodzką kinematografię i wysokonakładowe powieści, ukazujące się u nas wyłącznie jako przekłady, a tu proszę, proszę, jest zombi! Nasz ci on! Na całych pism szpaltach – my, na wszystkich kanałach – my, na biało – czerwono – my, od Paris po London – my.

Wielcy bohaterowie narodowi, których mamy obyczaj grzebać w kawałkach, wstają z grobów i ruszają, aby odzyskać pochowane osobno serca. Do mody wracają żupany i kontusze z poliestru obszyte sztucznym futerkiem, pasy słuckie z chińskich tkanin, stylizacje narodowe, podniosły język w rodzaju „Trylogii”. Całe to popkulturowo-narodowe imaginarium stanowi naturalną konsekwencję romantyzmu z jego Dziadami i rzeszami zjaw, narodowymi mitami, estetyką ekshumacji wyklętych, bezimiennymi mogiłami pod lasem, bohaterami zwalającymi sobie reduty i inne budynki na głowy w celu powstrzymania wroga, nieumiejetnością życia dla ojczyzny, dla której da się tylko umierać. 

Wraz z naszymi umarlakami wydobywają się spod ziemi polskie przywary, kompleksy i marzenia o wielkości. Dehnel ironizuje, ale wykorzystuje też z powieści przeróżne kalki fraz kształtujących opinię publiczną. groteskowego poczucia humoru.Kiedy „zombi” stają się „antenatami” lub „powróconymi”, próby ograniczania ich praw zaczynają być nazywane „antypolskim ekstremizm) Marii Janion z 2001 r.: „Do Europy tak, ale z naszymi umarłymi”. Tym razem „nasi umarli” potratowani zostali dosłownie - to po prostu żywe trupy, zombie, a wśród nich Piotr Skarga pochowany w letargu, który, jak głosi wieść, obudził się w trumnie. 

Kościół zwraca się ku fanatycznym sektom paraapokaliptycznym, po upadku Watykanu polski episkopat zamierza wybrać nowego papieża ze swojego grona, wszędzie jest Polska, w kraju prezenterzy telewizyjni z entuzjazmem opowiadają o sukcesach polskich zombich polonizujących kolejne tereny. Cytat z Marii Janion autor traktuje ze śmiertelną powagą – nasze trupy, nasza narodowa martyrologia, nasi martwi bohaterowie, którzy zamierzają się odgryźć. 

Popsuty język dziennikarzy okazuje się narzędziem utrwalania bądź narzucania hierarchii społecznej poprzez ograniczenie możliwości nawiązywania autentycznych więzi (w ten sposób konserwatyzm unicestwia to, czego teoretycznie broni, jak pokazuje istniejące już wyłącznie na papierze małżeństwo pani Loli), a ostatecznie także: narzędziem dehumanizacji żyjących. 

To była prawdziwa żyła złota i nawróceń, czy też, jak twierdził pewien wpływowy proboszcz, nasz skarbiec duchowy, a także wspaniały dar zmarłych naszych antenatów, którzy w tym trudnym czasie laicyzacji niosą nam nasiona nieskalanej wiary z czasów sarmackich, kiedy byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa.

Żywe trupy to pretekst do gorzkich rozważań o współczesnej Polsce. Trudno tę powieść uznać za dystopię: Jeśli wziąć pod uwagę moc figury ożywionych zmarłych oraz ich kilka symbolicznych znaczeń, możemy mieć do czynienia z powieścią z przerażającym realizmem odwzorowującą polską rzeczywistość XXI wieku.


 

niedziela, 27 września 2020

Andrzej Dragan "Kwantechizm, czyli klatka na ludzi"


W swojej pracy naukowej autor próbuje połączyć teorię względności i teorię kwantów, czy dwie najciekawsze teorie fizyczne: teoria kwantowa mówi, że na poziomie mikroskopowym dzieją się dziwne rzeczy, że możliwa jest teleportacja i obecność w wielu miejscach naraz, podczas gdy z drugiej strony, w skalach kosmicznych, istnieją galaktyki i ekstremalne obiekty - czarne dziury - do których możemy wpaść i już nigdy nie wypaść. zeń i czas zmieniają swoje właściwości, a suma kątów w trójkącie przestaje wynosić 180 stopni. To jest pasjonujące i o tym uwielbiam czytać. Jeżeli ktoś uznaje, że wiedzę trzeba podlać żartem, anegdotą, ironią - to chętnie to kupuję. Ale...

No właśnie. Spodziewałam się chyba czegoś na wzór Pan raczy żartować, Panie Feynman przez co zafundowałam sobie zawód. Niby mamy anegdoty ze świata fizyki, niby ciekawą porcję wiedzy podanej w przystępny sposób, przeplatanej osobistymi wstawkami autora - ale ta sałatka okazała się dla mnie dziwnie niedokończona i pozbawiona majonezu. Nie sposób odmówić autorowi swady w sposobie prowadzenia narracji, każdy składnik jest na swoim miejscu i może nawet we właściwych proporcjach, ale razem nie tworzą nowej wartości. Zabrakło synergii, której oczekuję od takich eklektyczych opracowań. Autor sam (fishing czy autentyczna autoironia?) nazwał tę książkę "zupą-śmietnikiem", ale fakt faktem, że usunięcie kilku nudnawych opowieści o przypadkach z jego życia, przyjemnie oczyściłoby tę gawędę.

Nie da się ukryć, że zraziły mnie osobiście do autora dwa wątki z jego osobistych doświadczeń, w których z dumą opowiada o tym jak kradł (lub kraść próbował). Może był w młodości kujonkiem, któremu koledzy moczyli czuprynę w sedesie i dzisiaj - mimo że osiągnął status popularnego naukowca - nadal boryka się z niedosytem "bycia fajnym". Może te nieudolne próby zyskania sympatii i akceptacji oceniam zbyt surowo, ale chwalenie się faktem, że za młodu kradło się ludziom karty telefoniczne, jest dla mnie zwyczajnie żałosne. Podobnie jak kmiotkowaty pomysł oszukania holenderskiej policji, bliźniaczo podobny do jednego z wątków filmu Ile waży koń trojański?. Te detale mocno zaważyły na dalszym odbiorze książki.

To nie znaczy, że nie warto jej przeczytać. Wyjąwszy wymienione wątki, jest to lektura przyjemna, dająca do myślenia, a dla osób nie mających na co dzień z fizyką, zapewne także odkrywcza. Objaśnienie jak działa rower trafi do łba nawet osobie średnio inteligentnej, co świadczy o talencie dydaktycznym autora (znanego zresztą z dość popularnych filmów edukacyjnych na YT, które warto polecić, mimo że kilka z nich skutecznie zepsuł swoimi sucharami Szymon Majewski). Nawet zaprzysięgły humanista, alergicznie przyjmujący wiedzę ścisłą i wzory matematyczne nie powinien odczuć dyskomfortu czytając Kwantechizm. Nie ma tu wzorów ani tabel, z sporadycznie zamieszczane odręczne rysunki znakomicie uzupełniają niełatwy skądinąd przekaz.

Nie oznacza to wcale, że nagle po lekturze Kwantechizmu ogarniesz fizykę kwantową. Ale uzmysłowisz sobie jak złożony i trudny do ogarnięcia umysłem jest świat, który postrzegamy zbyt często jaki oczywisty, opisany i wymierzony. Zrozumiesz, dlaczego znajomość fizyki klasycznej nie wszystko objaśnia, a nawet może prowadzić na manowce. Pozbędziesz się iluzji, że fizyka jest w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania - zauważysz, że raczej uświadamia nam ona, czego jeszcze nie wiemy. Ale też docenisz fakt, że człowiek potrafi już wskazać pola własnej niewiedzy, akceptując fakt, że nie tylko daleko mu do pana stworzenia, ale pomarzyć może nawet o komforcie jaskiniowca, który - uzbrojony w kij  i pięściak - z dumą zyskiwał kontrolę nad otoczeniem. 

Na szczęście dla laików zdecydowana większość opisywanych w Kwantechiźmie rzeczy nie wymaga znajomości fizyki - wystarczy ogólna erudycja, otwartość na wiedzę, zdolność kontestacji i odrobina ciekawości świata. A także rozmiłowanie w trafnych porównaniach i relatywizacji zjawisk.

„Z punktu widzenia Ziemi (…) gatunek ludzki jest najwyżej niesfornym epizodem. Podczas jego trwania niemal cała aktywność intelektualna naszej populacji orbitowała wokół kwestii przydatności do spożycia okolicznej fauny i flory. Warto jednak pamiętać, że wszystko, co człowiek kiedykolwiek zbudował, z piramidami, wieżą Eiffla oraz Jezusem ze Świebodzina włącznie, zmieściłoby się wewnątrz kostki sześciennej pięć na pięć na pięć kilometrów”.

Jest to niewątpliwie książka światopoglądowa - stąd wymóg wspomnianej otwartości. To element, który podziwiam u autora - umiejętność wsparcia własnych poglądów trafnymi argumentami naukowymi. Co ciekawe, autor podkreśla, że:

„pod karą smoły i pierza, powinno się zabronić używania absurdalnego określenia »udowodnić naukowo«, które jest nie tylko zwykłym oksymoronem, ale bezczelnym zaprzeczeniem samej idei nauki. Nauka niczego nie »udowadnia«, a jedynie bada konsekwencje hipotez, które dotąd nie zostały przez nikogo skutecznie podważone. A jeśli zostały, to nikt się nie obraża, tylko wszyscy zaczynają szukać od nowa”

Interesujący jest pomysł tytułu - nawiązujący do zbioru dogmatów, jakim jest katechizm, a jakim nigdy nie powinna być nauka, a także do słynnej klatki Skinnera, czyli eksperymentu behawioralnego służącego obserwacji zwierząt. Zamknięte w klatce muszą one wykonać odpowiednią czynność (np. nacisnąć przycisk), aby otrzymać jedzenie. Dragan wskazuje, że cała uwaga zamkniętych zwierząt skoncentrowana jest na tym, żeby dostać więcej pożywienia, bez najmniejszej refleksji, czy próby ustalenia, skąd pochodzi żywność. Jak pisze autor: 

„oczekiwanie od tych biednych zwierząt czegokolwiek ponad to byłoby zbyt wygórowane, zważywszy, jak niewiele możliwości do działania było im danych. Zwróciłem jednak uwagę, że w zachowaniu ludzi da się zaobserwować dość podobny schemat” 

To fakt. Nasz świat, czyli klatka, w której żyjemy, niezwykle rzadko jest badana. Zazwyczaj staramy się po prostu wygodnie w niej egzystować. Naukowcy i myśliciele, to nieliczni przedstawiciele naszego gatunku, którzy używają opartej na wątpieniu i sceptycyzmie metody, próbując zrozumieć otaczające nas zjawiska. Próbkę tego, co udało się ustalić oraz ogrom tego, co przed nami - otrzymujemy w postaci Kwantechizmu.

Nieco mniej porywa mnie epatowanie cytatami znanych ludzi, ale w czasach mediów społecznościowych chyba jest to nieodzowny element popularyzacji wiedzy: bonmoty i "trafne podsumowania" zapadają w pamięć, a poparte nazwiskami "naukowych celebrytów" mają zdolność wiralowego rozprzestrzeniania się. Zapewne nie służy to pogłębionej refleksji - ale na płytszym poziomie jakoś tam działa. Czy to pozwoli czytelnikom zapamiętać, czym jest grawitacja, jaka jest natura światła i na czym polega dylatacja czasu - szczerze wątpię. Ale może chociaż same te terminy zapadną im w pamięć i pozwolą czasem błysnąć w towarzystwie ;-)

 


PS: o kompromitacjach Dragana bezlitośnie...

piątek, 25 września 2020

Jarosław Mikołajewski "Cień w cień"


Zauroczona postacią Ginczanki chętnie sięgnęłam po książkę Mikołajewskiego. Poetka od dawna fascynuje mnie swoim leśmianowskim językiem i nadzwyczajnym poczuciem humoru, a reprodukcje zdjęć, które łatwo wyszukać w necie, nie pozostawiają wątpliwości co do jej nadzwyczajnej urody.

Polsko-żydowska poetka, urodzona w Równem na Ukrainie, przyjaciółka Gombrowicza z kawiarni Ziemiańska, w czasie wojny – z powodu swojej wybitnej, lecz semickiej urody – musiała się ukrywać. Wydana gestapo w Krakowie, została rozstrzelana w 1944 r. w obozie w Płaszowie. Mikołajewski - zgodnie z tytułem książki - usiłuje podążać jej śladem, odszukując dawnych przyjaciół spierających się o kolor jej oczu, o dom rodzinny, relacje z rodzicami. Wyjeżdża na Ukrainę, żeby gdzieś znaleźć resztki wspomnień, domy, uliczki... Tekst przeplata fragmentami jej wspaniałej poezji, z której zachowały się wyłącznie wiersze przedwojenne. Te, które powstały w ukryciu, nie odnalazły się do dzisiaj.

Autor nie kryje zauroczenia Ginczanką - wspomina pierwsze wiersze, fotografie, na które udaje mu się natrafić, oczarowany jest nawet skomplikowanym życiorysem Zuzanny. Nie przejmuje się faktem, że różnorodne, pełne dziur i wątpliwości wspomnienia rozmówców nie pozwalają odtworzyć żadnej spójnej całości. Sam także przeskakuje od formy epistolograficznej (prowadzi ożywioną korespondencję z włoskim przyjacielem, który wkrótce zacznie promować Ginczankę we Włoszech), przez reportaż, do swoistego dramatu, w którym próbuje wyobrazić sobie, co dzieje się z Ginczanką w ukryciu, w ostatnim mieszkaniu przy ul. Mikołajskiej w Krakowie. 

Ginczanka była postacią nadzwyczajną, inspirującą i urzekającą. Obdarzona niecodzienną urodą i darem przyciągania ludzi. W wieku dwudziestu kilku lat swobodnie obracała się w literackim światku Warszawy, mając za przyjaciół Tuwima czy Gombrowicza. Zdobywała serca czytelników i uznanie poetów. Żydowskie pochodzenie i “zły wygląd” w czasie wojny sprawiły, że została zdegradowana do roli podczłowieka. Najważniejsze stało się przeżycie. 

Jej wiersze odzwierciedlają silną osobowość, niezależność i nadzwyczajną w tym wieku (27 lat) dojrzałość. A jednak po wojnie długo nikt jej nie pamiętał. Jej twórczość docierała do nielicznych. Dopiero w latach 90. pojawiły się pierwsze publikacje i filmy jej poświęcone. 

Mikołajewski eksploruje historię Ginczanki z nieskrywaną miłością. Jego pogoń za bohaterką okazuje się pretekstem, by opowiedzieć o fascynacji literaturą, jej figurami mitycznymi, legendą. Emocjonalność książki i autentyczne zaangażowanie czynią Mikołajewskiego drugim bohaterem opowieści. Niestety dla mnie to wyeksponowanie postaci i uczuć autora okazało się nużące. 

Zazdrość? ;-)




czwartek, 24 września 2020

Faworyta (reż. Yorgos Lanthimos)

 

Wspaniały, pyszny, wielowarstwowy film, w którym walka o władzę i walka o o prawo do samostanowienia w świecie jasno podzielonych praw i granic, stają się chwilami tożsame. Wspaniałe trio: Olivia Colman jako królowa Anna, Rachel Weisz jako jej faworyta księżna Marlborough Sarah Churchill i Emma Stone jako Abigail, krewna Sarah, a potem kolejna faworyta - wspaniale komponuje się i zarazem walczy o aktorskie przywództwo. W tej walce zdecydowanie wyróżnia się Olivia Colman - to jest jej film! Jednak pozostała obsada jest tak fantastyczna, że dwugodzinne widowisko po prostu wbija w fotel.

Pomimo że seksualna relacja raczej nie mogła mieć miejsca między pruderyjną i "zawsze sypiającą u boku męża" Anną i jej służącą (o faktach szerzej tutaj) o tyle prawdopodobne są relacje platoniczne, które równie silnie mogły wpłynąć na skuteczność wywierania wpływu na królową. Ale ten element filmu jest wbrew pozorom drugorzędny. Fantastycznie za to zilustrowana została moralna degeneracja najwyższych warstw społecznych, którą obnażali już wcześniej tacy mistrzowie, jak Fellini, Buñuel czy Lars von Trier.

Scenarzyści (debiutantka Deborah Davis) oraz pracujący wcześniej głównie w telewizji Tony McNamara) z XVIII-wiecznej opowieści o konflikcie na dworze królewskim, wspaniały, trzymający w napięciu i absolutnie ponadczasowy traktat o władzy, cynicznym wykorzystywaniu przyjaźni i bezwzględnej walce o miejsce w strukturze społecznej (fakt, że główne bohaterki są kobietami, czyni tę opowieść jeszcze bardziej poruszającą). Colman jako królowa Anna jest na przemian bezradna i wyrachowana, infantylna i buzująca agresją, budząca współczucie i postrach. Jej mimika w tym filmie po prostu oszałamia - zmienność nastrojów jest tak wielka, że z trudem można sobie wyobrazić sytuację obu faworyt, które w ciągu sekund musiały umieć dostosować się do nastrojów swojej władczyni.

Obawiając się utraty uprzywilejowanej pozycji, Sarah próbuje pozbyć się krewnej, która zyskuje coraz większy wpływ na królową - nie zdaje sobie jednak sprawy, że trafiła na nie lada przeciwniczkę. Napięcia na linii Sarah – królowa – Abigail są niemal fizycznie odczuwalne: nigdy do końca nie wiadomo, kto tu kim naprawdę manipuluje, kto jest ofiarą, komu należy współczuć, kogo potępić? Pożądanie jest równie skutecznym narzędziem kontroli jak przemoc, a czułość podszyta jest groźbą.

Znakomite jest także tło opowieści: na dworze królewskim infantylizm "mężów stanu" kroczy pod rękę z okrucieństwem, formalizm salonowych rytuałów często ustępuje miejsca wulgarnym rozrywkom i perwersji. Całość fantastycznie podkręca rozpisana m.in. na organy i instrumenty smyczkowe przeszywająca muzyka Komeila S. Hosseiniego. 

W ostatniej scenie zamyka się cały tragizm filmu: obojętny, przygaszony wzrok królowej i powolnie wpełzająca na twarz Abigail trwoga z powodu braku reakcji monarchini... Chyba najlepiej wtedy uświadamiamy sobie, że walka o władzę nie dotyczy tylko dworu, a jej orężem straszliwie często staje się umiejętne wzbudzanie pożądania.

Czuć w tym filmie fascynację "Barrym Lyndonem" (czy szerzej - Stanleyem Kubrickiem), ale są też wizytówki Yorgosa Lanthimosa: obłędne wprost zdjęcia (Robby Ryan), realizowane wyłącznie przy świetle naturalnym lub przy świecach, mikroświat ciasnych komnat i ciemnych korytarzy, zjadliwy, satyryczny styl i szczególny rodzaj humoru, żonglerka absurdem, wysublimowane karykatury, balansowanie na granicy nonsensu.

Szczególnego uroku dodaje temu obrazowi odwrócenie konwencji, której należąłoby sie spodziewać w filmie kostiumowym: rozdające w tej historii karty kobiety są w pełni samowystarczalne (i politycznie, i seksualnie), nie noszą nawet makijażu, podczas gdy łatwo manipulowani mężczyźni malują się, stroją w monstrualne peruki i wymyślne kreacje, folgując wszystkim hedonistycznym popędom. 


 

 


środa, 23 września 2020

Majgull Axelsson "Pępowina"

 

Nie da się nie kochać prozy skandynawskiej, ale tak się złożyło, że dopiero przez książki, wywiady i wielką pasję Katarzyny Tubylewicz (Własne miejsca, Bardzo zimna wiosna, Moraliści) dotarłam do szwedzkich autorek - wcześniej dominowali mężczyźni (ze Stiegiem Larssonem na czele) i wyśmienite skandynawskie kryminały. 

Książek Majgull Axelsson zaczęłam szukać w zasobach biblioteki, kiedy usłyszałam, że specjalizuje się w ciekawych postaciach kobiet. I muszę przyznać, że mało która autorka potrafi tak subtelnie i zarazem otwarcie pokazać życie wewnętrzne swoich bohaterek. W Pępowinie najważniejsze jest chyba - zgodnie z tytułem książki -  przekazywanie sobie w rodzinie ciemnego wzoru losu. Głębokie rany zadane człowiekowi w dzieciństwie pozostają w nim na zawsze, nieledwie przypieczętowując jego los. Z kolei ci, którzy nie zostali nauczeni miłości, zapewne nie zyskają tej umiejętności nigdy w życiu, co staje się przyczyną szalonych cierpień ich samych i ich bliskich. Dysfunkcyjna rodzina przestaje być oparciem, dom staje się wrogim terytorium, z którego trzeba uciec za wszelką cenę. Nieznajomość dobrego wzorca staje się przekleństwem i dotyka najmłodsze pokolenie, które, nie potrafiąc wprowadzić zmiany, sięga po drastyczne środki.

“Ale to właśnie wtedy (…) zrozumiałam, że tego przyjaciela i wroga noszę w sobie. Że najbardziej godna miłości i zarazem najbardziej potworna osoba, jaką kiedykolwiek spotkałam, zbudowała sobie w moim ciele gniazdo, w każdej komórce, w każdym chromosomie. Że już nigdy nie będę wolna. Że moje życie jest dla niego.”

Jesienny sztorm zamienia restaurację "U Sally" w schronienie i zarazem więzienie dla kilku, pozornie w żaden sposób niepowiązanych osób, oczekujących na jakąś pomoc. Kiedy dochodzi do tragedii, uruchomiony zostaje łańcuch zdarzeń, prowadzący do odkrycia skrzętnie ukrywanych faktów z przeszłości obecnych osób. Minnie usiłuje pogodzić się z tragedią z przeszłości, Marguerite próbuje zrozumieć, co powinna zrobić dla dobra siebie i swojego syna, Tyrone dzięki swoistemu katarsis – docenia znaczenie tego, co posiada, Anette - konfrontuje się z rzeczywistością, Sofia ma szansę zaznać ukojenia, a cierpiąca matka dostaje szansę spojrzenia w oczy oprawcy córki i wyrzucenia długo tłumionego bólu.

Ocean wewnętrznych napięć i problemów staje się kanwą przygnębiającej opowieści, której atmosfera nie zagęszcza się z powodu samego zamknięcia i poczucia izolacji, ale z powodu stopniowo ujawnianych konfliktów i dusznej refleksji. Szalejący sztorm dodatkowo podnosi poziom napięcia. Wybuch, który następuje w ostatniej scenie pozwala jednak wierzyć, że nie wszystko jest z góry zapisanie - nawet jeśli masz pecha być kobietą podporządkowaną swojemu mężczyźnie, szefowi, bratu czy nawet synowi....



wtorek, 22 września 2020

Halina Poświatowska *** (lubię tęsknić)

lu­bię tę­sk­nić
wspi­nać się po po­rę­czy dźwię­ku i ko­lo­ru
w usta otwar­te chwy­tać ­za­pach zmar­z­nię­ty

lu­bię moją sa­mot­ność
za­wie­szo­ną wy­żej
niż most
rę­ko­ma obej­mu­ją­cy nie­bo

mi­łość moją
idą­cą boso
po śniegu

 


 

niedziela, 20 września 2020

Magdalena Parys "Książę"

 

Podchodziłam do tej książki z pełnym zaufaniem i nie zawiodłam się ani trochę. Chyba nawet mogę uznać, że Książę pobił Magika

Jak zwykle u Magdalena Parys świetna warstwa sensacyjna powieści idzie w parze z uważnym spojrzeniem na współczesne problemy i ich historyczne korzenie. W Księciu wyczuwalny jest nie tylko lęk przed odradzającymi się ruchami faszystowskimi, ale przede wszystkim przed kryzysem demokracji, która okazała się niezwykle krucha i wrażliwa.

Co jednak wspaniałe u tej autorki, to brak skłonności do lamentu - opowieść o sprawach trudnych i niepokojących potrafi ona zręcznie przeplatać humorem i pełnymi swady opisami berlińskich policjantów - czasem nieco niezgrabnych i komicznych, choć bywa że przejmująco smutnych. Wtedy znowu włącza nam się obawa o świat, którego prawości strzegą ludzie tak beznadziejnie ludzcy...

Niezwykle udana okazała się analiza rzeczywistości politycznej, w tym odradzania się ruchów neonazistowskich i ich powiązań z polityką. Parys plastycznie pokazała, jak partie faszystowskie wygrywają najpierw wybory w małych regionach, o silnej potrzebie autonomii, posługując się przy tym hasłami proekologicznymi, co pozwala przyciągnąć młodych wyborców.

Książę to przede wszystkim jednak dobra rozrywka, w stylu nieco bondowskim, przerysowanym, ale za to wciągającym (grubaśna księga na jeden wieczór!). Szczegóły historyczne są tam wyważone w znakomitych proporcjach tak, żeby dać nam złudzenie precyzyjnie prowadzonego śledztwa, ale ani na chwile nie zamęczyć. Dodatkowym smaczkiem są reprodukcje bezpowrotnie zaginionych w czasie wojny dzieł sztuki z polskich kolekcji.

Miłe wrażenie robi też sprawność językowa, naturalność dialogów i obyczajowo-historyczny sztafarz, nierzadko ciekawszy niż główny wątek opowieści.


 

sobota, 19 września 2020

Tomasz Różycki "Miłość"


Miłość, wojna chemiczna w organizmie.
Hipotalamus, część międzymózgowia
wyprowadza kohortę za kohortą
hormonów w wielkiej samobójczej misji
rozśmieszenia cezara. Stąd żywsza krew,
pot, drżenie dłoni itepe itede.
Stąd swąd, gdy już cię nie chce, kiedy odchodzi.
Ciało pracowicie zbiera drzazgi,
szczapy z zatrzaśniętych drzwi, by ułożyć
z nich stos żałobny, na którym się spali.
Stąd też splątanie. To, że tam daleko
odgarniasz włosy, a ja jestem ręką.

piątek, 18 września 2020

Marcin Meller "Nietoperz i suszone cytryny"

 

Bardzo nierówna, choć muszę przyznać, że niektóre felietony są dość udane. Niestety mam wrażenie, że mimo upływu lat autor nie do końca wie kim chce zostać ;-) Dziennikarz, redaktor, felietonista, korespondent wojenny. We wszystkim próbuje swoich sił - wszędzie daje radę, ale jednak bez wdzięku i pełnego zaangażowania. Komentarze do rzeczywistości politycznej rażą ciężkim kalibrem, który nie bardzo pasuje do stylu felietonów (ach gdzież mu do Mizerskiego). Z kolei opowieści rodzinne i zachwyt nad potomstwem skutecznie mnie zniechęca (nie wiem, czy to dlatego, że własnych dzieci mam aż nadto, czy też właśnie jeszcze za mało - ale staram się innych nie zamęczać zachwytem nad ich geniuszem). Najlepsze pozostają zatem kawałki o jedzeniu - czyli około jednej trzeciej tej publikacji.

Można - ale czy warto?



czwartek, 17 września 2020

Bolesław Leśmian ***(Gdy domdlewasz na łożu)

Gdy do­mdle­wasz na łożu, ca­ło­wa­na prze­ze mnie,
Chcę cię po­siąść na za­wsze, lecz da­rem­nie, da­rem­nie.

Już ty wła­śnie — nie moja, już nie wi­dzisz mnie wca­le.
Oczy mgłą ci za­cho­dzą, ślep­ną w szczę­ściu i sza­le!

Za­po­dzie­wasz się na­gle w swo­im wła­snym po­mro­czu,
Mam twe cia­ło po­słusz­ne, ale cia­ło — bez oczu!...

Za­po­dzie­wasz się na­gle w nie­wia­do­mej ot­chła­ni,
Gdziem nie by­wał, nie śni­wał, choć ko­cha­łem cię dla niej!

 


 

wtorek, 15 września 2020

Zygmunt Niewidowski "30 lat życia z Madzią"

Książka wyłącznie dla fanów rodziny Kossaków oraz - w szczególności - Magdaleny Samozwaniec, której drugim mężem był autor owego opus.

Dodajmy, że działko to mizerne - Niewidowski pisać zanadto nie potrafi, przynudza dość solidnie, a książka, która być może w założeniu miała być zbiorem uroczych ciekawostek z życia Magdaleny i jej rodziny - ostatecznie okazuje sie czymś na kształt zramolałego "Pudelka".

Szkoda czasu :-(



poniedziałek, 14 września 2020

Wisława Szymborska "Miłość szczęśliwa"

 Mi­łość szczę­śli­wa. Czy to jest nor­mal­ne,
czy to po­waż­ne, czy to po­ży­tecz­ne -
co świat ma z dwoj­ga lu­dzi,
któ­rzy nie wi­dzą świa­ta?

Wy­wyż­sze­ni ku so­bie bez żad­nej za­słu­gi,
pierw­si lep­si z mi­lio­na, ale prze­ko­na­ni,
że tak stać się mu­sia­ło - w na­gro­dę za co?
za nic;
świa­tło pada zni­kąd -
dla­cze­go wła­śnie na tych, a nie na in­nych?
Czy to ob­ra­ża spra­wie­dli­wość? Tak.
Czy to na­ru­sza tro­skli­wie pię­trzo­ne za­sa­dy,
strą­cą ze szczy­tu mo­rał? Na­ru­sza i strą­ca.

Spójrz­cie na tych szczę­śli­wych:
gdy­by się cho­ciaż ma­sko­wa­li tro­chę,
uda­wa­li zgnę­bie­nie krze­piąc tym przy­ja­ciół!
Słu­chaj­cie, jak się śmie­ją - ob­raź­li­wie.
Ja­kim ję­zy­kiem mó­wią - zro­zu­mia­łym na po­zór.
A te ich ce­re­mo­nie, ce­re­gie­le,
wy­myśl­ne obo­wiąz­ki wzglę­dem sie­bie -
wy­glą­da to na zmo­wę za ple­ca­mi ludz­ko­ści!

Trud­no na­wet prze­wi­dzieć, do cze­go by do­szło,
gdy­by ich przy­kład dał się na­śla­do­wać.
Na co li­czyć by mo­gły re­li­gie, po­ezje,
o czym by pa­mię­ta­no, cze­go za­nie­cha­no.
kto by chciał zo­stać w krę­gu.

Mi­łość szczę­śli­wa. Czy to jest ko­niecz­ne?
Takt i roz­są­dek każą mil­czeć o niej
jako skan­da­lu z wy­so­kich sfer Życia.
Wspa­nia­le dziat­ki ro­dzą się bez jej po­mo­cy.
Prze­nig­dy nie zdo­la­ła­by za­lud­nić zie­mi,
zda­rza się prze­cież rzad­ko.

Niech lu­dzie nie zna­ją­cy mi­ło­ści szczę­śli­wej
twier­dzą, że ni­g­dzie nie ma mi­ło­ści szczę­śli­wej.

Z tą wia­rą lżej im bę­dzie i żyć, i umie­rać. 



piątek, 11 września 2020

Ferdinand von Schirach "Sprawa Colliniego"

Zaszufladkowanie tej prozy w obszarze "kryminału" i "sensacji" czyni jej wielka szkodę i niesprawiedliwość. Opowieść o zemście ustępuje tu bowiem miejsca obezwładniającemu dramatowi jednostki, której odmówiono prawa do dochodzenia sprawiedliwości.

Podobno Sprawa Colliniego stała się równie wielkim wydarzeniem literackim w Niemczech, jak swego czasu Lektor Bernharda Schlinka. Tu także nazistowska przeszłość okazuje się kluczem do rozwikłania tajemnicy morderstwa. Co więcej, nasuwa się skojarzenia z biografią rodziny Ferdinanda von Schiracha (dziadek autora, Baldur, był przywódcą Hitlerjugend i wiernym wyznawcą Hitlera, skazanym w Norymberdze na dwadzieścia lat więzienia). 

Opowieść otwiera zbrodnia, która wkrada się w pozornie sielankową codzienność. Obrońcą z urzędu zostaje młody, niedoświadczony adwokat, który stopniowo odkrywa nie tylko skomplikowane motywy, jakie skłoniły mordercę do zabicia sędziwego człowieka, ale także absurdalne przepisy prawne, które sprawiły, że zbrodnie z przeszłości nie zostały wcześniej rozliczone. Dylematy dotyczące kary, przewiny, zadośćuczynienia, sprawiedliwości i zemsty sprawiają, że ofiara i jej zabójca zamieniają się stopniowo miejscami.

Autor sięgnął w tej książce do jednej z najciemniejszych kart historii Niemiec - sprawy doktora Eduarda Drehera, który w czasach III Rzeszy sprawował urząd pierwszego prokuratora przy Sądzie Specjalnym w Innsbrucku. Zasłynął wówczas z wyjątkowego okrucieństwa i bezwzględności w ściganiu najdrobniejszych choćby przestępstw. Po drugiej wojnie światowej rozpoczął praktykę adwokacką, a już w roku 1951 został zatrudniony w Ministerstwie Sprawiedliwości RFN, jako dyrektor departamentu prawno-karnego, a tym samym jeden z twórców współczesnego prawa. W roku 1968 dokonał on cichego przełomu w prawodawstwie niemieckim, w którym mu nikt nie przeszkodził, a którego następstwa odczuwalne są do dziś. Dzięki niemal kosmetycznej zmianie w zapisach kodeksu, nowe prawo zmieniało kategorię zbrodni wojennych "pomocników", dzięki czemu ulegały one natychmiastowemu przedawnieniu. Praktycznie z dnia na dzień załamało się potężne postępowanie przeciwko Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy, gdyż zbrodnia, która raz uległa przedawnieniu, nigdy nie mogła być ponownie rozpatrywana.

Znakomita książka do pochłonięcia w jeden wieczór i znacznie dłuższych przemyśleń. Napisana w nieco oschłym stylu, przywodzącym na myśl prozę Henninga Mankella, co jednak znakomicie służy pobudzeniu emocji, jakie towarzyszą nam z miarę jak poznajemy dramat rozgrywający się w umysłach bohaterów. Fizyczne i psychiczne okaleczenie ofiar wojny i zachłanne poszukiwanie sposobu poradzenia sobie z osobista tragedią sprawiają, że trudno tej książki nie przeżywać.

 



czwartek, 10 września 2020

Zuzanna Ginczanka "Przepis na prostotę życia"

Brukom ulic się dziwić przez okna, liczyć wrony i łykać dzisiejszość,
wszystkie myśli odrzucać od siebie i zostawiać jedynie najmniejszą,
nie nazywać niczego słowami, nie wyplatać ze wzruszeń określeń,
nie wpisywać w zeszyty spostrzeżeń, definicji nie sączyć z uniesień. –

Nie ozdabiać się rzewnowzdychliwie w beznadziejność twarzowo przezłotą,
rozczochranych, cygańskich tęsknotek nie nazywać liliową tęsknotą,
nie przyjmować odwiedzin wspomnienia, które łzawi się zwykle półpłacząc,
nie hodować w doniczce miłości i nie skrapiać snów wonną rozpaczą. –

Łapać muchy i ziewać szeroko; nie odnawiać skończonych rozdziałów –
i nie zbierać kolekcji ze spleenów, autografów i zgasłych zapałów – –
– – łykać ranki hałaśną radością i na dłoniach podawać im serce,
a wieczorem zasypiać w prostocie, jak w dziecinnej mięciutkiej kołderce.



 

środa, 9 września 2020

Åsa Larsson "Burza z krańców ziemi"

Zagmatwana, ciekawa historia zabójstwa, mroczny, solidny, szwedzki kryminał z interesująco zarysowanymi postaciami kobiet - głównych bohaterek.

Ale nic ponadto :-)



wtorek, 8 września 2020

Thomas Bernhard "Partyjka"

 

Szalony, nieokiełznany monolog człowieka pogrążonego w obłędzie. Przytłaczający, chwilami aż fizycznie bolesny.

 



sobota, 5 września 2020

Paolo Bacigalupi "Wodny nóż"

 

Wizja świata, w którym woda stała się dobrem luksusowym - jej ceny rosną, a ludzie na ulicach umierają z pragnienia. Opisy powszechnej suszy i trawiącego ludzi pragnienia są tak sugestywne, że odczuwalne nieomal fizycznie. Gangsterzy i politycy decydują o dostępności wody, budując mury już nie tyko na granicy USA, ale między poszczególnymi stanami. W obliczu katastrofy świat staje się dramatycznie niebezpieczny, a moralność przestaje się liczyć. Oportunizm - trochę jak z prozy Meyera lub McCarthy'ego. Do tego bezradność najsłabszych i przygnębiająca wizja nierównej walki o przetrwanie. Setki i tysiące ludzi ciągną drogami, aby dostać się do sąsiedniej krainy i tam poprawić nieco swój los; na granicach trwa ostra walka, a ludzie giną dziesiątkami; część mieszkańców zmienia osiadły tryb życia na wędrowny, panuje dezinformacja i totalny chaos. 

Nie trzeba wielkiej przenikliwości, żeby w tym koszmarze dostrzec ilustrację świata, z którym mamy do czynienia już dzisiaj, choć na razie uchodźcy klimatyczni koncentrują się na granicach światowej Północy. Wodny nóż odwołuje się do codziennych i świetnie nam znanych niepokojów: zmiany klimatyczne, władza skoncentrowana w rękach jednostek, rosnąca polaryzacja społeczeństwa, migracje i gangi przejmujące władzę na terenach porzuconych przez rząd. Rozpad więzi międzyludzkich przeraża nie mniej niż zmiany klimatyczne i walka o wodę.

Książka utrzymana jest w stylu porządnego czytadła - wątek kryminalny i sensacyjny sprawia, że czyta się to jednym tchem. Nie jest to może wielce ambitna literatura, ale znakomity sposób na relaks - nie całkiem bezmyślny, ale jednak eskapizm. 



czwartek, 3 września 2020

Arturo Perez-Reverte "Terytorium Komanczów"

 

Brutalnie szczera, ale nie cyniczna, opowieść o rzeczywistości pracy/życia korespondenta wojennego - rzeczywistości znanej autorowi z własnych, dwudziestoletnich doświadczeń. Przytłaczająca mimo tego, że po codziennych wiadomościach trudno chyba mieć złudzenia co do obrazu dzisiejszych konfliktów z jednej strony i wrażliwości dziennikarzy z drugiej...

Jest to zarazem opowieść z gruntu antywojenna - podobnie jak inna znakomita powieść Pereza-Reverte - Huzar. Tam jednak okrucieństwo i bezsens wojny otulone zostały urokiem powieści historycznej. W Terytorium Komanczów nie ma znieczulenia - to świat dzisiejszy, codzienny, znany nam z ekranów TV, prawda o Europie i każdym innym zakątku znanego (?) nam świata....

Wyczuwalne w niej jest także oskarżenie pod adresem mediów i fotoreporterów, którzy w pogoni za dobrym ujęciem zdają się zapominać, co jest tematem kadrów. Jeszcze silniej oskarżenie to wybrzmiewa w Bataliście. Lakoniczne krótkie zdania sprawiają, że bezduszność ludzi i sytuacji staje się jeszcze bardziej wyrazista.

Hiszpanie z niebieskich hełmów znani byli jako "Japończycy", bo przyjeżdżali, robili sobie zdjęcia i odjeżdżali jak najszybciej.

Ten sam poziom suchości i lakoniczności osiągnęła także Oriana Fallaci. A może to po prostu styl tych, którzy musieli krótko i szybko uwiecznić cokolwiek, zanim padnie ten ostatni strzał...

Warto dodać, że Perez-Reverte przez 21 lat (1973-1994) relacjonował konflikty zbrojne. Znalazły się wśród nich wojny na Cyprze, w Libanie, w Erytrei, na Saharze (1975), Malediwach, w Salwadorze, Nikaragui, Czadzie, Libii, Sudanie, Mozambiku, Angoli, Tunezji, Rumunii (1989-1990), Zatoce Perskiej (1990-1991), Chorwacji (1991) i Bośni (1992-1994). 

Miał świadomość, że oglądalność programu zależała od ilości przedstawianych ludzkich tragedii i okrucieństwa. Przyznał później, że praca przy tym programie godziła w wartości, które wyznawał i że wstydzi się wielu ze zrealizowanych dla telewizji reportaży. Nie potrafił zaakceptować propagowanej wyższości widowiska nad treścią, nie chciał zamieniać reportażu wojennego w narzędzie do podnoszenia oglądalności danej stacji. W 1995 roku zakończył karierę dziennikarską i niemal całkowicie poświęcił się literaturze.