niedziela, 31 stycznia 2021

Agnieszka Jelonek "Koniec świata, umyj okna"

 

Niewielka, niepozorna książka, która zostaje w głowie na długo. Każde zdanie trafione w punkt, bolesne i przejmujące. Zapis historii walki z lękiem (stanami lękowymi), bezowocnych prób zapanowania nad własna psychiką, poszukiwania pomocy ze strony najbliższych i niezbyt przydatnych lekarzy. Co ciekawe - w tak przygnębiającej narracji znalazło się miejsce na autoironię, szyderstwo i gorzki śmiech. Zaskakuje precyzja określeń, trafność sformułowań:

Chciałam, żeby mnie zobaczyli, i chciałam, żeby nikt mnie nie widział

Nie jest to prosty zapis zmagań z chorobą, ani rodzaj grafomańskiego rozliczenia z prywatnymi problemami, które nierzadko mamy chęć zrzucić na innych - książka zachowuje niezwykłą atrakcyjność językową, jest wysmakowana i trudno się od niej oderwać. Ta warstwa językowa najpiękniej zagrała we fragmencie poświęconym Czeczence za wszelka cenę pragnącej uchronić się przed deportacją. Krótkie, proste, cięte zdania i lakoniczny styl z wielka siłą budują napięcie i strach, jakie muszą towarzyszyć kobietom zmuszonym do ucieczki z własnego kraju, przerażonym wizją przymusowego powrotu.

Zestawienie strachu o własne życie i bezpieczeństwo fizyczne, ze strachem neurotycznym, towarzyszącym kobiecie żyjącej w Polsce, przynosi bardzo ciekawy efekt. Pozwala lepiej zrozumieć bezradność, jaka musi towarzyszyć stanom lękowym, w których jedyne, na co można liczyć, to sugestia "dasz sobie radę", albo naiwne uspokajanie "nic Ci nie jest".

Patrzę na męża i chcę mu wszystko opowiedzieć, ale powstrzymuje mnie jego irytacja.
– Weź się w garść – mówi.
– Boję się – odpowiadam. – Niedobrze mi.
– Może coś zjadłaś?
Może coś zjadłam? Ja właściwie nie jem od tygodnia.

Lęk istniejący w głowie (ciele? sercu?) jest równie przerażający i obezwładniający, jak ten, który towarzyszy uchodźcom, kobietom poddanym przemocy. A nakłada się na niego poczucie winy, że lęk wolnej kobiety, żyjącej w kraju pierwszego świata jest jakoś nieuprawniony, niewłaściwy.

Chciałam robić więcej. Dla świata. Angażować się, protestować i aktywnie uczestniczyć. Z czystego egoizmu. Oddałabym nerkę za poczucie sensu. Wszystko bym oddała. Mogłam tylko obojętnie gapić się na to, co mi się wyświetlało na ekranie telefonu: pożary, bomby, ludzi w kamizelkach ratunkowych łapiących oddech, ludzi w kamizelkach niełapiących oddechu. Jakim prawem to ja tonęłam?

 Tymczasem w tłumie ludzi żyjących w strachu można być nadal dojmująco samotnym.

Kiedy traci się kontrolę nad sobą, umyka jednocześnie coś bardzo pierwotnego – poczucie sensu. Nie wiesz, po jaki kij są ci potrzebne związek, praca, nauka, życie towarzyskie, a potem również wstawanie i jedzenie. Tonie się na oczach wszystkich i przy brzegu. Atak paniki nie jest ani atakiem, ani paniką. Atak brzmi jak coś skończonego, krótkiego. Nie jak kilkanaście miesięcy lub rok wyczerpującego, bolesnego i mrocznego stanu. Nie ma jak tego wytłumaczyć. Panikować w salonie meblowym? Przecież tam jest względnie bezpiecznie. Tak jak w tramwaju, bibliotece miejskiej numer czterdzieści dwa, dużym pokoju teściów, pod twoim własnym prysznicem, w twoim własnym śnie.

Książka bez recepty na depresję i samotność. Uświadamiająca co najwyżej, jak wiele osób żyje za karę w poczuciu, że nawet nie wolno się do tego przyznać.

sobota, 30 stycznia 2021

Lot nad kukułczym gniazdem (reż. Milos Forman)

 

Porywam się na arcydzieło, ale choćbym miała skompromitować się płytkością analizy, to nie mogę pominąć filmu, który wywarł na mnie gigantyczne wrażenie i sprawił w dużej mierze, że postępuję w życiu tak, a nie inaczej... W 1975 r. ten film ustrzelił tzw. Wielką Piątkę (jako pierwszy od 1934 r.): za najlepszy film, najlepszą reżyserię, najlepszą rolę męską, najlepszą rolę żeńską i najlepszy scenariusz. Rozbił także bank: przy kosztach 4,4 mln $ zarobił 300 mln $. I nawet nie o to chodzi, że opowiada fascynującą historię (ta przecież opowiedziana jest także w książce Kena Keseya z 1962 r.), ani nie o genialne kreacje aktorskie (kwiat aktorstwa, jaki się w nim pojawia będzie jeszcze wielokrotnie święcił triumfy na srebrnym ekranie). Siłą tego filmu jest wyraziste świadectwo kształtowania się pewnej formacji kulturowej i ponadczasowa wymowa: mówi o wartościach w życiu człowieka najważniejszych.

Publikacja książki i powstanie filmu przypada mniej więcej na amerykańską epokę dzieci-kwiatów, okres pokoleniowego buntu przeciwko zastanym strukturom społecznym, sztywnym normom i autorytetom. Wpisując się ten nurt, Kesey stał się sztandarową postacią kontrkultury, co ustawiło bardzo wysoko poprzeczkę dla pracy Milosa Formana. Ta książka już była kultowa!

Reżyser w pierwszym rzędzie postawił na precyzyjną obserwację i przekonujący opis szpitala: spędził 4 tygodnie w zakładzie dla nerwowo chorych, analizując ich zachowania, a także obserwując rytm życia oddziału i styl pracy personelu. Zdjęcia także kręcił w prawdziwym szpitalu psychiatrycznym w Salem (Oregon State Hospital/Asylum), którego dyrektor dr Dean Brooks zagrał rolę jednego z lekarzy: dr. Spiveya. Poszukując odpowiednich odtwórców ról 18 pacjentów, Forman przesłuchał 900 aktorów. 
 

Scena otwierająca to sielankowy obraz szpitalnej rzeczywistości, w której każdy zna swoje miejsce w strukturze - jest ona ważna z perspektywy kolejnych wydarzeń, a w szczególności z poziomu oceny relacji jednostka-instytucja. W tej scenie kulturalna i fachowa obsługa na oddziale w pełni odpowiada na potrzeby pacjentów, którzy z kolei wydają się całkowicie akceptować swój los.

Pojawienie się na scenie Randle'a Patricka „Mac” McMurphy'ego (w tej roli genialny Jack "The King" Nicholson) jest wyraźnym zgrzytem, jego dynamiczne zachowanie, nieuzasadniona radość i energia, na tle snujących się pacjentów, zamiast sprawiać wrażenie czegoś ożywczego i normalnego, sprawia wrażenie zagrożenia. Mac odrywa innych od ich zajęć, burzy zastany porządek.

Elementy wyznaczające najważniejsze konflikty ideowe filmu pojawiają się zaraz w kolejnej scenie rozmowy McMurphy'ego z dr. Spivey’em. Mac trafił wcześniej do więzienia za stosunek z nieletnią, a lekarze mają stwierdzić, czy jest psychicznie chory, czy też symuluje. W jego aktach jest mowa o agresywnych zachowaniach, lekceważącym stosunku do pracy i odzywaniu się bez zezwolenia, podczas gdy Mac uważa się za zdrowego. Jego energiczne zachowanie na oddziale ma być potwierdzeniem tych obserwacji:

„Teraz wmawiają mi, że jestem świrem, bo nie zachowuję się jak warzywo. To bez sensu. Jeżeli to ma być szajba, to jestem kompletnym szajbusem”.

W przeszłości bohater był pięciokrotnie aresztowany za udział w bójce, co kwituje ważnym (z perspektywy wymowy filmu) stwierdzeniem:

„Pięć razy? Rocky Marciano bił się 40 razy i został milionerem”.
Dotykamy tu istoty konfliktu, w którym to społeczeństwo decyduje o ocenie człowieka i jego czynów: czyje cechy zostaną uznane za zalety, a czyje za wady, na ile miejsca, jakie człowiek zajmuje w hierarchii społecznej, wpływa na jego postrzeganie i ocenę. W jaki sposób społecznie narzucamy jednostce role, które musi odegrać w ramach powszechnej gry między człowiekiem i jego otoczeniem. 


McMurphy - trafiając na oddział - nie chce przyjąć do wiadomości, że ma dzielić los innych pacjentów i tak, jak oni, podporządkować się wszechmocnej siostrze Ratched (oscarowa kreacja Louise Fletcher). Konflikt między tą dwójką bohaterów jest siłą napędową fabuły i archetypiczną ilustracją walki dobra ze złem, słabych z przemocą, ale także ról męskich i żeńskich w społeczeństwie, choć postaci głównych bohaterów wyraźnie zostały osadzone w tej symbolice krzyżowo.

Oczywiście nie sposób i nie ma sensu omawianie każdej sceny tego filmu - choć każda ma swoją wyrazistą i ważną wymowę. Siła poszczególnych scen tkwi w znakomitym aktorstwie, świetnych dialogach i wybitnych kadrach. Każda ma tez własna symbolikę: gra w koszykówkę na szpitalnym boisku, porwanie autobusu z pacjentami, wycieczka kutrem rybackim. 


Dzięki scenie prezentacji uczestników wycieczki, w których nagle widzimy znanych profesorów, a nie wariatów, ja zdołałam przetrwać kolokwium habilitacyjne, a Forman zdołał oddać niezwykle ważne przesłanie książki i filmu: problem społecznego odbioru człowieka oraz jego zachowania nawiązującego do  teorii naznaczania społecznego, zgodnie z którą przestępczość i dewiacja są wytworami reakcji społecznej, a nie obiektywnymi właściwościami ludzkich zachowań (różnica między "ukradł" a "jest złodziejem"). 

Teoria naznaczania społecznego zwraca uwagę na dwa czynniki: społeczeństwo jako takie oraz reprezentujące społeczną mądrość postaci ekspertów. W filmie ekspertów symbolizują lekarze i personel szpitala, a w szczególności siostra Ratched, stojąca na straży dotychczasowego ładu, procedur i regulaminu szpitala, nawet jeśli narzuca on pacjentom sposób zachowania sprzeczny z ich pragnieniami. Ferment, jaki sieje McMurphy, jest wyrazem buntu społecznego, ale też troski o bezsilnych, którzy już przestali się upominać o swoje prawa (scena głosowania nad prawem do oglądania meczu).

Według przedstawicieli teorii naznaczania społecznego, ten rodzaj ukształtowania społecznej reakcji na dewiację i przestępstwo doprowadził do przekształcenia się polityki resocjalizacji w formę swoistej totalitarnej opresji kultywowanej w procesie orzekania kary, a następnie w obrębie zakładów karnych czy klinik psychiatrycznych. Działania państwa i jego instytucji stanowią w tym ujęciu formę uszczęśliwiania na siłę i traktowania dewiantów wyłącznie jako przedmiotu określonych działań i zabiegów zmierzających do ich resocjalizacji, osiągnięcia stanu ich przystosowania społecznego itp. Ich celem nie jest ani zrozumienie zachowań dewiacyjnych, ani wyjaśnienie sposobu postrzegania rzeczywistości przez poszczególne jednostki. 

Figura eksperta symbolizowana przez lekarzy i personel, staje się tym, który „wie lepiej”, co jest naprawdę dobre dla jego podopiecznych. Nie sposób uciec od myślenia o tragedii przymusowych sterylizacji w USA u Szwecji opisanych chociażby w Higienistach Zaremby Bielawskiego. Takie działania instytucji państwowych, podejmowane w otoczce naukowości i opiekuńczości, uznane zostały ostatecznie za próbę zabijania ludzkiej indywidualności i wolności, masowe „pranie mózgów”, którego celem było wyłącznie produkowanie posłusznych konformistów i nadzorowanie nieposłusznych członków społeczeństwa.

Pojawia się zarazem problem celu powołania takich instytucji: więzienia czy szpitale psychiatryczne z reguły zamiast zwalczać dewiacje, jedynie je podtrzymują, dając jednostkom w zamkniętych grupach okazję do uczenia się umiejętności i postaw przynależnych do kariery dewiacyjnej. W efekcie nasila się poczucia wyobcowania z reszty społeczeństwa. Nasuwają się też odniesienia do krytycznej analizy instytucji społecznych Michela Foucaulta.

Kiedy McMurphy dowiaduje się jak błędnie oceniał swoją sytuację, ma pretensje do innych pacjentów, że nie uprzedzili go o fatalnym położeniu. Myślał, że wyjdzie po upływie 68 dni (tyle zostało mu do zakończenia zasądzonej kary), ale w szpitalu psychiatrycznym lekarze mogą go przetrzymywać dowolnie długo. Bohater - widząc, że nie ma szans wygrać, postanawia wycofać się z gry i uciec. Nieprzewidziane zakończenie przyjęcia, które organizuje, kładzie kres tym planom: tragiczne wydarzenie sprawia, że rzuca się na siostrę Ratched, próbując ją udusić i w efekcie zostaje poddany lobotomii. Zakończenie i litościwy gest Wodza przypominają wydarzenia Czyż nie dobija się koni?.
 
 
Siłą filmu jest znakomita muzyka, wspaniale prowadzona kamera, ale przede wszystkim perfekcyjna gra aktorów odtwarzających role poszczególnych pacjentów: nieśmiałego, znerwicowanego Billego Bibbita (Brad Dourif), milczącego Indianina Chiefa Bromdena (Will Sampson) czy zawsze uśmiechniętego Martiniego (Danny De Vito).

Odrębnej interpretacji można byłoby poddać każdą jedną - w tym ostatnią - scenę tego filmu. McMurphy uświadomił Wodzowi potrzebę wolności oraz zaszczepił poczucie wartości, jaką jest wolność sama w sobie. Dlatego Chief Bromden zabija poddanego lobotomii, martwego umysłowo głównego bohatera, leżącego na szpitalnym łóżku. Bromden czuje, że McMurphy nie chciałby żyć pozbawiony własnej woli i zależny od szpitalnego personelu.

piątek, 29 stycznia 2021

Hanna Dikta "Znaki"


tego lata czytałam Kena Wilbera
zła lektura na wczasy mówiłeś
mimo to spakowałam książkę

w lesie za Wierzchucinem potrąciliśmy sarnę
a po pani Alinie zostały w pensjonacie tylko fotografie

tego lata wieś była pełna duchów
muszle na plaży bielały jak kości

 


 

czwartek, 28 stycznia 2021

Juan Gabriel Vásquez "Sekretna historia Costaguany"


Po Sekretną historię sięgnęłam pod wpływem zauroczenia Kształtem ruin. W obu powieściach Vásquez odcina się od realistyczno-magicznych tradycji literatury południowoamerykańskiej, które z perspektywy europejskiej powiązaliśmy z nią pod wpływem Marqueza. Vásquez wspaniale pokazuje, że latynoamerykańskich autorów stać na coś nowego. Dlaczego w ogóle powstała ta książka. Jak pisze autor:

"Wydało mi się nieprawdopodobne, że nikt nie napisał tej powieści wcześniej..."

W Sekretnej historii Costaguany nie ma Macondo ani Márqueza. Jest za to wyśmienity sarkazm, mnóstwo ironii i przepiękny język, jakiego trudno szukać we współczesnych skrótowych formach komunikacji podporządkowanych tempu zmian godnemu kinu klasy B. Tutaj czas płynie powoli, można smakować każde zdanie - czasem wielokrotnie złożone i ciągące się przez pół strony. Narrator żartuje sam z siebie i ze swoich bohaterów, pokpiwa sobie z tradycji literackich, a zarazem flirtuje z literatura światową. Powieść jest niezwykle intertekstualna: Nostromo Conrada, Gracz Dostojewskiego, Czarodziejska góra Manna to tylko część inspiracji, jakie wykorzystał autor. Podobnie jak postaci Victora Hugo, Ferdynanda de Lessepsa czy Paula Gauguina. 

Pojawiające się w tej powieści opisy - kwieciste i zabawne zarazem przypominają czasem teatralne didaskalia, w innych zaś miejscach przywodzą na myśl styl brukowców lub policyjne kartoteki. Autor smakuje w detalach i ich tak różnorodnym przedstawieniu.

Nie wiem, kto pierwszy przyrównał historię do teatru (nie do mnie należy dbałość o podobne szczegóły), ale jedno jest pewne: temu światłemu umysłowi obcy był tragikomiczny charakter naszej kolumbijskiej fabuły, kreacji przeciętnych dramatopisarzy, dzieła scenografów partaczy, produkcji pozbawionych skrupułów impresariów. Kolumbia jest sztuką w pięciu aktach, którą ktoś próbował zamknąć w metrum klasycznego wiersza, rezultat okazał się jednak wulgarną prozą, odgrywaną przez aktorów o egzaltowanych gestach i fatalnej dykcji…

Dwaj główni bohaterowie powieści to Joseph Conrad i José Altamirano. Historia rozgrywa się bowiem dwutorowo – z jednej strony obserwujemy losy Altamirana na tle rodzącej się Republiki Panamy, z drugiej – życie i twórczość Conrada:

Wielkiego Powieściopisarza języka angielskiego, Polaka z pochodzenia, bardziej marynarza niż literata, który z niedoszłego samobójcy stał się żywą legendą, z pospolitego przemytnika broni – Perłą Brytyjskiej Korony.

Trudno uznać Sekretną historię Costaguany za biografię Conrada, ale opowieść faktycznie obejmuje okres od narodzin pisarza, przez jego burzliwe życie i intensywną pracę nad pierwszymi powieściami, po śmierć pisarza. Najdokładniej pokazany jest wątek marynistyczny tej biografii – morskie podróże po Ameryce Łacińskiej i Karaibach, które stanowią punkt styczny w biografiach Polaka i (fikcyjnego) Kolumbijczyka. Przede wszystkim jednak ten okres w życiu Conrada zaowocował powieścią Nostromo, która sto lat później zainspirowała Vásqueza, a uznawana za jedną z najlepszych powieści 

politycznych. Nostromo opowiada o losach Giambattisty Nostromo i burzliwych dziejach karaibskiego, fikcyjnego państwa (Costaguana) – o walce o polityczną kontrolę nad regionem Sulaco i kierujących tą walką niedostrzegalnych mechanizmach historii.

Na kartach Sekretnej historii Costaguany, Nostromo okazuje się być tylko przetworzeniem historii życia Joségo Altamirana – zapisem jego opowieści o jego przeszłości, jego zdradzie wobec Kolumbii i przepełniającym go poczuciu winy. Nostromo staje się w Sekretnej historii Costaguany świadectwem człowieka, który powierzywszy swoje życie Conradowi, został z niego zupełnie ograbiony. Usunięty w niebyt, wykluczony ze swojej własnej historii, został zastąpiony dziwnym Włochem, a jego piękna, wybijająca się na niepodległość Panama i targana nieustającymi wojnami domowymi Kolumbia – zepsutą, politycznie i moralnie zbutwiałą republiką.

Vásquez udziela głosu Altamiranie, który może teraz podzielić się własnymi obserwacjami: historia conradowskiej Costaguany jest bliźniacza do dziejów Stanów Zjednoczonych Kolumbii (wcześniej i później występujących pod innymi nazwami), a zwłaszcza jednej z jej licznych prowincji - Panamy. Jest przekonany, że to on sam stanowi inspirację dla Conrada, którego poznaje gdy ten cierpi na twórczą niemoc. Altamirano czuje się zatem współautorem Nostromo.

Sam Altamirano - nieślubny syn rozczarowanego rewolucjonisty, stojący z boku obserwator i cynik - jest postacią nietuzinkową. Trzeźwy osąd rzeczywistości miesza z poczuciem wyższości, kpinę z patosem, wykształcenie z zaślepieniem.

środa, 27 stycznia 2021

Arktyka (reż. Joe Penna)

 

Przepiękny, niezwykły film, wbijający w fotel, niemal fizycznie odczuwalny. Mads Mikkelsen wyczarował tak sugestywną postać, że przez pierwsze pół godziny filmu człowiek nawet nie rejestruje, że nie padło jeszcze żadne słowo. Wbrew pozorom nie jest to film o przetrwaniu, ale potrzebie zachowania człowieczeństwa nawet w ekstremalnych warunkach.

Bohater Arktyki, Overgård, najprawdopodobniej pilot ocalały z katastrofy lotniczej, to zagadkowa postać. Nie wiadomo, jak doszło do katastrofy, ani ile dni spędził we wraku samolotu. Jednak powtarzalny rytm dnia, precyzyjna organizacja podstawowych zadań zapewniających przetrwanie oraz dyscyplina sugerują, że na lodowym pustkowiu jest już od jakiegoś czasu i nauczył się egzystować - zapewne w oczekiwaniu na pomoc.


Kiedy katastrofie ulega także lecący mu na pomoc helikopter - człowiek oczekujący na pomoc staje się jedyną nadzieją poszkodowanych w wypadku. Odwracają się role i cały wektor opowiadanej obrazami historii - to już nie jest walka o przetrwanie, ale nadzwyczajna lekcja człowieczeństwa. Historia opowiedziana wspaniałymi kadrami w jakiś sposób przypomina klimat wspomnień Saint-Exupery'ego i jego słynne "tego co dokonałem, nie zrobiłoby żadne zwierzę".

Nie bez powodu Joe Penna (reżyser) często pokazuje Overgårda na tle arktycznej przyrody – rozległe plany, z ledwie dostrzegalną sylwetką ludzką, zepchniętą na peryferia kadru, dobitnie pokazują relację sił w tym starciu i wizualizują skalę wyzwania, którego podejmuje się pilot. Godna podziwu jest umiejętność przełożenia ekstremalnych warunków pogodowych na filmowe doświadczenie widzów: dosłownie marzłam oglądając ten film a intensywna eksploatacja bieli, błękitów oraz szarości i czerni skał, rozszerza spektrum odczuć filmu, przenosząc je do sfery bardzo zmysłowej.

Mikkelsen, dźwigający cały ciężar tego filmu, doskonale wyczuwa niuanse postaci, budując jej niezwykłą, szorstką szczerość. Ta kompleksowa kreacja oparta jest na całym wachlarzu skrajnych emocji: od rezygnacji, przez samotność, determinację, wysiłek, strach, aż po największą rozpacz.

 


 


Małgorzata Oliwia Sobczak "Kolory zła. Czerń"

 

Dość przeciętny kryminał. Nie jest to zła książka, ale po Czerwieni - jednak rozczarowanie :-(

 


wtorek, 26 stycznia 2021

Jonathan Safran Foer "Klimat to my"

Niezwykle osobista książka, której poszczególne wątki nieustannie krążą wokół zagadnienia klimatu. Foer skupia się nad istotnością przejścia na dietę wegańską przy ratowaniu Ziemi. Nie robi tego jednak w sposób agresywnie propagandowy - podkreśla, że zamiast z dnia na dzień rzucać dotychczasową dietę - warto rozważyć na początek wprowadzenie kilku dni bezmięsnych w tygodniu, zużywać mniej mleka, od czasu do czasu odmówić sobie masła.

Zdaniem Foera drobne zmiany nawyków żywieniowych z czasem pozwolą na znaczące ograniczenie wyniszczania klimatu: hodowla przemysłowa odpowiada za lwią część emisji CO2 do atmosfery, ogromne zużycie wody, tlenu i zbóż. By wyprodukować 1 kg mięsa, potrzebujemy średnio 28 kg paszy. Podpierając się danymi, wypowiedziami naukowców i aktywistów, autor przekonuje nas, jak ważne są nasze codzienne wybory. 

 

poniedziałek, 25 stycznia 2021

Stanisław Barańczak "Pan tu nie stał"

 Pan tu nie stał, zwracam panu uwagę,
że nigdy nie stał pan za nami
murem, na stanowisku naszym też
pan nie stał, już nie mówiąc, że na naszym czele
nie stał pan nigdy, pan tu nie stał, panie,
nas na to nie stać, żeby pan tu stał
obiema nogami na naszej ziemi, ona stoi
przed panem otworem, a pan co,
stoi pan sobie na uboczu
wspólnego grobu, panie tam jest koniec,
nie stój pan w miejscu, nie stawiaj się pan, stawaj
pan w pąsach na szarym końcu, w końcu
znajdzie się jakieś miejsce i dla pana 


 

niedziela, 24 stycznia 2021

Barbara Sadurska "Mapa"

Aż trudno uwierzyć, że to debiut literacki Barbary Sadurskiej. W tej misternie skonstruowanej opowieści o złu, pobrzmiewają echa dzieł Dantego, Goethego, Manna, Borgesa, Eco i Cabrégo.  Zachwyca niezwykle kunsztowna forma łącząca powieść i serie opowiadań w jednym. Krótkie fabuły, odrębne z pozoru historie, opowiadane niezależnie od siebie, składają się jednak na większą całość, powiązane nadzwyczajnymi przypadkami tytułowej mapy oraz multiplikowanymi losami osób, które powracają raz po raz w tej nielinearnej opowieści, w nowych wcieleniach, nowych wariantach imion i nazwisk, pozostając wszak tymi samymi ludźmi, niosącymi ładunek dobra lub zła. Jakby upływ czasu nie zmieniał człowieka i ten sam narrator w pierwszej osobie lub partnerujący mu aktorzy pełnili stale te same role

Mapa ma skomplikowaną strukturę i dzięki temu jest fascynująca, wymaga rozszyfrowania i skupienia. Wszystkich bohaterów, wszystkie miejsca zdarzeń, wszystkie epoki – od średniowiecza do współczesności – łączy przedmiot wyjątkowy i godny pożądania. Mapa, której pragną możni, królowie, papież, złoczyńcy, mordercy, czasem ludzie szlachetni. To zarys lądów prawdziwych i wyobrażonych, z zaznaczonym na antypodach Edenem oraz wejściem do piekieł, drogą do zatracenia. Żądza posiadania tej mapy to dążenie do wolności marzeń i myślenia.

W ślad za poszukiwaczami mapy wędrujemy między klasztorami, pracownią Rembrandta, leśną dróżką w Italii, przedwojennym Gdańskiem (Danzig), szpitalem w Bydgoszczy i jedną z krakowskich uczelni, dworcem kolejowym i restauracją, Bałkanami, Stanami Zjednoczonymi, Niderlandami, watykańskimi stajniami i komnatami. Na tej drodze spotykamy inkwizytorów i hitlerowskiego zbrodniarza, handlarzy niewolników, łotrów, mnichów, mistrza Rembrandta i jego kochankę, Fra Mauro, Fausta, lekarza SS i pracownika SB.

We wszystkich miejscach powraca zło, przemoc i okrucieństwo - przez wieki niepokonane, zaślepiające, wykluczające jakąkolwiek możliwość uczenia się z historii. Przeplatają się obrazy torturowanych przez Inkwizycję i współczesne reżimy, dręczenie kobiet ma wiele twarzy, ale stale ten sam ból, bezimienne szczątki niewolników są tak samo wstrząsające jak zbiorowe mogiły ofiar wojny czy prześladowania Żydów. Wielkim tematem powieści, raz silniej raz słabiej przezierającym się przez warstwę tekstu – jest Zagłada.

W tle całej opowieści przewija się motyw faustyczny. Tajemnicza akwaforta stworzona przez Rembrandta, na której uwiecznił i Fausta, i ową tajemniczą mapę, nie pozwala zapomnieć o tej niezwykłej postaci, która zna przyszłość, której właściwe jest nienasycenie poznawcze i nieustanne dążenie do przezwyciężania nowych wyzwań, buntu przeciwko wszelkim ograniczeniom stającym na drodze do odkrycia zagadek wszechświata.

Mapa Barbary Sadurskiej to zadziwiająca powieść gęsta od znaczeń i splatanych ze sobą wątków. I choć czytanie jej wymaga namysłu i sporego wysiłku, jest to trud wart podjęcia. A drugie czytanie (bo Mapę warto przeczytać więcej niż raz) – choć jesteśmy przygotowani na niespodzianki – to nadal przygoda. Fascynująca przygoda.

Przemoc polityczna dominująca w jednych opowieściach, w innych przechodzi płynnie do rodzinnych relacji i roli głowy rodziny, która tak w przeszłości, jak i współcześnie nie dopuszcza dyskusji o swoich decyzjach. Nad tym wszystkim chwilami zaczyna dominować obraz kobiety w czerni, symbolu ofiary męskiego despotyzmu w czasach wojny i pokoju. Nadzwyczajne jak ten straszliwy ładunek emocjonalny opowieści Sadurska połączyła z jej subtelną, delikatną, oniryczną formą, wrażliwością językową i nowatorskim prowadzeniem fabuły.

I jakoś tak te mapy zaczynają się nakładać na siebie: ta Fra Mauro, i ta Wisławy Szymborskiej i wreszcie Mapa i terytorium Houellebecqa.

sobota, 23 stycznia 2021

Fra Mauro i jego mapa świata


Czytając Mapę Barbary Sadurskiej nie mogłam nie wyszukać dzieła Fra Mauro w zasobach netu. Jego monumentalna mappa mundi jest jednym z najpiękniejszych i najważniejszych dzieł w historii kartografii. Powstała w klasztorze na weneckiej wyspie Murano. Przedstawia najpełniejszy znany w połowie XV w. obraz kosmosu i chrześcijańską wizję świata rozpowszechnianą we wczesnym renesansie. Jednocześnie zapowiada schyłek średniowiecznych mappae mundi, których zadaniem było nauczanie geografii biblijnej. Mapa zawiera prawie wszystkie znane nam dzisiaj obszary świata i choć nie może być zgodna z dzisiejszym stanem wiedzy, to jest czytelna nawet dla bardzo słabego geografa.

Fra Mauro wykorzystał najnowsze ówczesne techniki sporządzania map i oczywiście uwzględnił najświeższe odkrycia, choć wiele z nich przeczyło poglądom klasycznej i chrześcijańskiej geografii. Ziemia została wpisana w tradycyjną formę koła, ale stanowi element szerszej wizji kosmologicznej, ujętej w ramy kwadratu i obejmującej również raj i kosmos (ukazany w postaci trzech diagramów astronomicznych).

Wyróżnia tę mapę jej orientacja południowa (odrzucenie orientacji północnej stosowanej od czasów Ptolemeusza oraz wschodniej, charakterystycznej dla średniowiecznych mappae mundi). Tym samym Jerozolima trafiła na obrzeże świata. Mapa wyraźnie wskazuje, że da się opłynąć południową, mimo że Portugalczycy - jako pierwsi Europejczycy - dokonali tego dopiero w 1488r.

Fra Mauro umieścił na mapie 3000 napisów podających m.in. najświeższe wiadomości zaczerpnięte z relacji ludzi podróżujących do Afryki i Azji: szczegółowe informacje na temat obu tych kontynentów, w tym najstarszy sporządzony przez kartografa z Zachodu opis Japonii. 


Do wykonania mapy użyto najdelikatniejszy welin, najlepszych znanych pigmentów oraz złota o czym pięknie, literacko pisze Sadurska w swojej opowieści. Nad mapą oprócz Fra Mauro pracował duży zespół kartografów, artystów i kopistów. Kiedy czytam o kunszcie jej wykonania od razu łatwiej pojąć zachwyt, jaki może ogarnąć na widok map: pisał o tym i Michel Houellebecq i Wisława Szymborska.

Nie wiadomo jak wyglądał sam Fra Mauro. Wiemy, że zmarł w 1459 r., był mnichem weneckim z zakonu kamedułów, kosmografem i kartografem. Jego imieniem nazwano jeden z największych kraterów Księżyca:

piątek, 22 stycznia 2021

Marcin Napiórkowski "Kod kapitalizmu. Jak Gwiezdne Wojny, Coca-Cola i Leo Messi kierują Twoim życiem"

Imponują mi zawsze badacze-intelektualiści, którzy w pozornym chaosie zjawisk i pojęć potrafią dostrzec i wskazać pewien porządek, rozszyfrować ukryte wzory, opisać trendy, a potem każdy okruch rzeczywistości i doświadczenia wpisanie w te rozpoznane wzorce, układając świat w pudełkach i pozwalając nam ogarnąć całość od rzutu oka. Kultura korporacyjna, w której żyjemy, jest kulturą marek, logotypów. Tworzą one otaczające nas specyficzne wirtualno-realne uniwersum. Marcin Napiórkowski jest w nim świetnym przewodnikiem. Dzieli się z nami szeroką wiedzą związaną z (nieuchronną?) obecnością tych znaków w otaczającym nas świecie i wskazuje, jak pod wpływem ich obecności zmienia się nasza rzeczywistość oraz my sami. 

Kod kapitalizmu… podsuwa oryginalną i nietuzinkową perspektywę ujmowania kapitalizmu. Z jednej strony stanowi trudną do opanowania siłę, z drugiej zaś uwidaczniają się w nim nasze zachowania będące podporą całego systemu. Właśnie to spostrzeżenie obnaża przebiegłość kapitalizmu – jest niewidoczny, dostarcza symboli, które ostatecznie uważamy za własne. Bez wernakularnych praktyk, otwarcia na odbiorców oraz dawania im aktywnej roli w kreowaniu rzeczywistości sukces kapitalizmu nie byłby ani możliwy, ani tak spektakularny. Postawienie nacisku na sytuacje komunikacyjne uzmysławia nam, za pomocą jakich metod kapitalistyczne wyobrażenia przedostały się nie tylko do naszego języka i stylu życia, lecz także do sposobów naszego myślenia, niezwykle trudnych do wychwycenia lub wyrugowania.

Kod kapitalizmu to ambitna próba wyjaśnienia porządku współczesnego świata, jego niewidzialnej gramatyki i semantycznych zagadek. Niezwykle udana, choć nie tak łatwa w odbiorze, jak opisywani już na tym blogu Turbopatrioci (wyjaśnić należy, że chronologicznie to kod kapitalizmu jest starszą pozycją i na bazie jego krytyki Napiórkowski w kolejnych książek złagodził "dyscyplinę formalną" na rzecz przystępności przekazu). Tu niestety mamy do czynienia z pracą o wyraźnie akademickim sznycie, co akurat w moim przypadku jest atutem (wprost wskazane źródło każdego zapożyczenia).

Nawet jeśli uważamy się za świadome jednostki, gardzące wszem i wobec bezmyślną konsumpcją, nie jesteśmy wolni od jej przemożnego wpływu. I choćby z tego powodu tę książkę wypada przeczytać: jeśli nawet nie wyzwoli nas ona z przemożnego wpływu marek i kolorowych etykiet, to przynajmniej kupując kolejną niepotrzebną rzecz albo śmieciowe jedzenie dla dziecka, będziemy lepiej rozumieć dlaczego to robimy i jak przekonać dziecko do zjedzenia brukselki przywołując na pomoc superbohatera.

Według Napiórkowskiego nie istnieje już obszar, który nie byłby zawłaszczony przez kapitalistyczne symbole dyktujące nam konkretne sposoby mówienia i pisania, a także warunkujące naszą codzienną egzystencję. Nie ma wyjścia z tej matni, jednak Kod kapitalizmu… jest wolny od fatalistycznego tonu. Dokonała się po prostu kolejna komunikacyjna zmiana.

Żyjemy w czasie przejścia od cywilizacji opartej na towarze do cywilizacji opartej na kodach korporacji, marek i franczyzy, co ma określone konsekwencje. Współcześnie źródłem największych zysków są nie surowce naturalne, ziemia, czy fabryki, ale ulotne i symboliczne korporacje ze swoimi logotypami, markami i możliwością użyczania znaku towarowego. Napiórkowski przygląda się więc m.in. fenomenowi „Gwiezdnych wojen" i „Krainy lodu". Wyjaśnia, o co tak naprawdę chodzi w wielkich widowiskach piłkarskich i zastanawia się, czy Polska potrzebuje marki. Przygląda się patriotycznej modzie i temu, jak Powstanie Warszawskie stało się silnym, powszechnie rozpoznawalnym brandem. Dowodzi, że wiele naszych codziennych czynności – np. to, jak pijemy kawę – zostało ukształtowanych przez „kod kapitalizmu".

Kapitalizm tworzy znaki, za pomocą których opowiadamy sobie świat. Powstają marki, które budują nasze tożsamości. Logotypy na ubraniach pozwalają nam – niczym symbole totemiczne u ludów pierwotnych – orientować się w społecznej hierarchii i wyceniać wartość każdego z nas. Napiórkowski z pasją opowiada o wychowywaniu dzieci bombardowanch przez telewizyjnych idoli reklamujących absolutnie wszystko – od czipsów po zdrową żywność.

"Nie sprzedajemy już konkretnych produktów, ale styl życia oraz sposobność przynależenia do pewnej grupy. Redukujemy nadmiar, wybierając określoną metkę, nie zastanawiając się nad rzeczywistą jakością danego przedmiotu. Nie fetyszyzujemy rzeczy, lecz pożądamy konkretnych wyobrażeń. A przede wszystkim używamy określonych form komunikacji, aby pozostać w pełni zrozumiałymi."

Celem Napiórkowskiego nie jest jednak ponowne biadolenie nad tym, jak kapitalizm wyzyskuje bosonogich biedaków w krajach globalnego południa i niedowartościowanych specjalistów w dawnych demoludach, jak marnuje codzienny nasz trud i wszelkie zasoby planety. Autor nie ocenia, nie moralizuje, nie wysuwa oskarżeń, lecz bada, jak kapitalizm działa na poziomie semiotycznym, jak przenika naszą świadomość, aspiracje, marzenia. Udowadnia, że sposób organizacji ekonomicznej rządzi nie tylko naszymi portfelami, ale też językiem i emocjami, w tym miłością. 

Późnokapitalistyczna gospodarka oparta na wiedzy to gospodarka „nieważka” i „umarkowiona”. Autor przytacza wiele przykładów znanych nam z codzienności, znakomicie odczytuje ich kod i analizuje mechanizmy przechodzenia ze świata rzeczy to świata marek. Marka tworząca „wartość dodaną” to najpotężniejsze narzędzie wpływu, kształtujące nasze wybory, system wartości, a nawet samoocenę. Budzi to uzasadnione emocje, tworzy społeczne wyobrażenia składające się na współczesną kapitalistyczną mitologię. 

Od tego „kodu" nie sposób uciec - zbyt głęboko siedzi w naszej wyobraźni. Nawet jeśli nie jesteśmy fanami piłki nożnej, to kojarzymy, kim jest Messi. Podobnie bez wahania rozpoznamy gadżety uniwersum "Gwiezdnych wojen", a nierzadko sami stajemy się nośnikami reklamowymi. 

Miłośników teorii spiskowych traktujemy z dobrotliwym dystansem. Śmieszą nas skomplikowane koncepcje bez dziur, w których za upadek dzisiejszego świata odpowiadają kosmici, reptilianie albo bardziej tradycyjne siły (masoni, iluminaci itd.). Tłumaczenie każdego elementu rzeczywistości za pomocą jednego punktu odniesienia wydaje się absurdalne. Czasami wywołuje śmiech, a innym razem słuszny lęk. Jednak co z sytuacją, gdy to wszystko okazuje się… prawdą? Wtedy, gdy istnieje wszechpotężna, globalna organizacja rządząca naszym życiem. Jej tajemny kod odnajdujemy dosłownie wszędzie – począwszy od reklam aż po organizację instytucji politycznych; dzięki jej symbolom wyobrażamy sobie przeszłość, poruszamy się w teraźniejszości, snujemy plany na przyszłość. Właściwie nawet jesteśmy świadomi jej istnienia, gdyż ta organizacja to dobrze nam znany i oswojony już kapitalizm.
Napiórkowski udowadnia, że kapitalizm wpływa na postrzeganie świata nawet jego najbardziej zagorzałych przeciwników. Feministyczny bunt przeciw sztucznie tworzonym kanonom urody lub lewicowa niechęć do międzynarodowych korporacji nie pozwalają odciąć się od środowiska, w jakim przyszło nam żyć. Kapitalizm jest jak gramatyka, a my mówimy językiem kapitalizmu, nie zwracając uwagi na rządzące nim reguły (tak jak nie zastanawiamy się nad składnią mówiąc po polsku). Dorastamy w systemie, który - poprzez kreowanie wyobrażeń i horyzontów - przysposabia nas do określonych zachowań.

Trudno dziś wytyczyć wyraźną linię między światem wirtualnym (symbolicznym) i rzeczywistym, podobnie, jak nie sposób oddzielić reklamy od informacji, fabuły filmu od ujęć służących pozycjonowaniu produktu. Reklamowy „matrix” tworzymy jednak  my sami. Zazwyczaj dostrzegamy to jedynie u innych: nieuchwytne są zwłaszcza granice między osobą pokazującą się „prywatnie” a osobą-marką, celebrytą, której postrzeganie zawsze związane jest z jakimś (komercyjnym) komunikatem: by przytoczyć Cristiano Ronaldo czy Lance Armstronga.

Interesujące semiotyczne analizy balansują między pojęciami rozdzielania i spajania. Korporacja rozczłonkowuje struktury zarządzania i własności, marka zaś ujednolica złożoność produktu do określonego symbolu graficznego, gdzie jakość samego wytworu schodzi na bardzo daleki plan. Natomiast franczyza odseparowuje własność intelektualną od konkretnych przedmiotów handlu, np. sprzedając prawa do uniwersum takiego jak Gwiezdne Wojny, nie będących już po prostu książkami lub filmami, lecz rozdrobnioną przestrzenią motywów, kolejnym podmiotem produkującym odzież, produkty żywnościowe, komiksy itd. Właśnie dzięki tym tworom kapitalizm przeobraża się od realnych form industrialnych w coś przezroczystego i nieważkiego.

Tak jak w XVIII w. snuto wizje człowieka-maszyny, tak obecnie snute są koncepcje człowieka-marki. Kapitalizm jest dużo bardziej żywotny i kreatywny, niż się wydaje jego krytykom. Przewrotnym przykładem tej kreatywności są koszulki z komunistycznym watażką Ernesto „Che" Guevarą, sprzedawane milionom ludzi na całym świecie. Ludzie ci zwykle nie mają pojęcia, że noszą T-shirt z psychopatą, który wsadzał młodych ludzi do obozów pracy za słuchanie muzyki rockowej.

Zajmującą ilustracją przemian późnego kapitalizmu jest również rozdział dotyczący odzieży patriotycznej, w którym porównano amerykański oraz polski sposób celebrowania przeszłości. Stany Zjednoczone wypełnione flagami, białymi gwiazdkami, hymnem, choć w nieznośny sposób atakują poczucie estetyki statystycznego Europejczyka, to przynajmniej starają się konsolidować swoich obywateli wokół wspólnych wartości. Koszulki z Żołnierzami Wyklętymi, wilkami czy Powstaniem Warszawskim, wyróżniające daną osobę z tłumu, poza potwierdzeniem marketingowym sukcesu w pisaniu historii konkretnych środowisk są również manifestacją czegoś zupełnie innego od patriotycznych uczuć. Zamiast łączyć – dzielą, w przeciwieństwie do paradoksalnie niewidocznej amerykańskiej miłości do ojczyzny.

Jeden z ciekawszych rozdziałów („Kraina nieudanych zabawek”) autor poświęcił podróbkom znanych wizerunków czy znaków towarowych. Jednak wątki dotyczące dzieci należą zarazem do najsmutniejszych fragmentów Kodu kapitalizmu

"Dzieciństwo jest stopniowym procesem uświadamiania sobie własnej niemocy. Dorastając w kapitalizmie (lub ucząc się go w procesie transformacji), od rzeczy zrobionych, wymyślonych, narysowanych, uczymy się woleć te kupione. Najlepiej, oczywiście, oryginalne, odpowiednio ometkowane, naznaczone błogosławieństwem franczyzy. W setkach czy tysiącach drobnych, codziennych interakcji uczymy się kochać logotypy, wstydzić podróbek, wyśmiewać samoróbki."

Te gorzkie spostrzeżenia zyskują dopowiedzenie w rozdziale poświęconym symbolice państwowej, pamięci historycznej oraz „markom narodowym” i w wieńczącym książkę eseju Koszulka z Žižkiem, czyli ostateczna perwersja kapitalizmu. Otóż:  

"Dawny kapitalizm sprzedawał produkty. Na przykład koszulki. Nowy kapitalizm sprzedawał bunt, czyli koszulki z Che Guevarą mówiącym, że kapitalizm jest zły. Ale dopiero w trzecim kroku dokonuje się ostateczny akt perwersji (Hegel dostrzegłby tu pewnie syntezę). Dziś kapitalizm sprzedaje koszulki ze Slavojem Žižkiem mówiącym, że kapitalizm podporządkował sobie już nawet Che Guevarę."

Niewątpliwym plusem „Kodu kapitalizmu" jest to, że autor często sięga po przykłady z polskiej transformacji gospodarczej. Jeśli chodziliście do podstawówki w pierwszej połowie lat 90., z pewnością pamiętacie, jak dzieciaki uczyły się wówczas , że noszenie podróbek markowych ciuchów to coś obciachowego. Pamiętacie też pewnie, jak lokalny biznes próbował zarabiać na popularności „Wojowniczych żółwi ninja". Napiórkowski wyjaśnia mechanizmy, które za tym stały. Mechanizmy świadczące o naszym coraz większym integrowaniu się ze zglobalizowaną gospodarką kapitalistyczną. Napiórkowski interesująco tłumaczy nam, jakie mechanizmy rządzą budowaniem przekonania, że „zupa szrekowa” będzie smakować dzieciom bardziej niż identyczna, ale przyziemnie nazywająca się – jarzynowa. Że koszulka z logo np. Star Wars sprzeda się szybciej niż koszulka bez żadnego znaku. Że swoich wyborów i określania preferencji dokonujemy na podstawie sympatii do (rzeczywistych lub fikcyjnych, np. kreskówkowych) idoli. Autor pisze:

„Nasza codzienność składa się z kapitalizmu. Żyjemy w świecie, w którym niemal wszystko może się nagle okazać wynikiem badań fokusowych, starannie przygotowaną pułapką na naszą uwagę. Za każdym rogiem może czaić się okazja, przypadkowy rozmówca może w każdej chwili ujawnić swą prawdziwą naturę domokrążcy. Już nigdy nie będziemy pewni, czy ktoś po prostu jest dla nas miły, czy akurat chce nam coś sprzedać. A nawet »bycie po prostu miłym« okazuje się w tym nowym świecie »inwestycją w relację«, »doskonaleniem siebie (np. w technikach sprzedaży«, »tworzeniem marketingowego potencjału«.”

Wszechobecność kapitalizmu skutecznie przesłoniła jego ukryty kod. Marcin Napiórkowski, sięgając po założenia semiotyki kulturowej, ukazuje wielowarstwowe powstawanie nowych nośników znaczenia. To właśnie one, dzięki swojej przezroczystości, stają się tak oczywiste i niepodważalne, że odciskają piętno na naszym myśleniu. Nagle nie potrafimy już komunikować się w inny sposób. Podążając za Maksem Weberem, Claude’em Levi-Straussem i Pierrem Bourdieum, Napiórkowski podejmuje próbę opisania wernakularnych (oddolnych) praktyk kulturowych, które są warunkowane przez takie formy przejawów kapitalizmu jak: korporacja, marka i franczyza. To właśnie ich wszechobecność sprawia, że niezależnie od oceny sytuacji, prawdopodobnie nie jesteśmy już w stanie uciec od serwowanych nam symboli.

Globalne rynki wyznaczają metody uprawiania polityki, gdy drobny handel ginie pod naporem korporacyjnych molochów. Kapitalizm wytworzył nowy styl życia, doprowadził do upadku pewnych form egzystencji społecznej, zniszczył oryginalność na rzecz masowości. Wiele stron poświęcono drobiazgowym analizom jego historycznego wpływu, stosowanych w nim ekonomicznych innowacji lub wypływających z niego zagrożeń. Dla niektórych jest najgorszym wrogiem, dla innych zaś ukochanym, niemal wytęsknionym, przyjacielem. Z tych wszystkich powodów wydaje się, że kapitalizm to najbardziej wyświechtany temat, jaki w ogóle można dziś podjąć. 

Napiórkowski, zamiast wikłać się w roztrząsanie polityczno-ekonomicznych zależności, proponuje spojrzeć na kapitalizm w ramach systemu wyobrażeń będących pochodną pewnej mitologii. To właśnie dzięki niej wytwarzana jest nie tyle treść komunikatów, co sam język, gdzie użytkownicy, pełnoprawni współtwórcy kapitalistycznej rzeczywistości, redukują jej złożoność oraz nieustannie powielają narzucony przez system sposób opisywania świata. I nie tylko świetnie sobie z tym radzą, lecz także są wyjątkowo zadowoleni, zaprzęgając do tego zadania nowoczesne technologie.


czwartek, 21 stycznia 2021

Leopold Staff "Kochać i tracić..."

Kochać i tracić, pragnąc i żałować,
Padać boleśnie i znów się podnosić,
Krzyczeć tęsknocie „precz!” i błagać „prowadź!”
Oto jest życie: nic, a jakże dosyć...

Zbiegać za jednym klejnotem pustynie,
Iść w toń za perłą o cudu urodzie,
Ażeby po nas zostały jedynie
Ślady na piasku i kręgi na wodzie.

 


 

środa, 20 stycznia 2021

Igor Jarek "Halny"


Podobno, kiedy wieje halny, to się dzieją złe rzeczy. Podobno to wcale nie jest prawda, ale i tak obiegowa mądrość jest ważniejsza. A w książce Igora Jarka dzieje się dużo złych rzeczy - w rytmie hiphopu. Ten rytm jest szczególną wartością i nowością - nie sposób odłożyć książki, dopóki nie skończy się cały utwór.

Gorzej jest z sama opowieścią - wrażenie odgrzewanych kawałków ze Smarzowskiego i Pasikowskiego z dodatkiem lukru (płaczący gansgsterzy) i intelektualnych wtrętów, które osłabiają fantastyczną warstwę językową, niecodzienną frazeologię, która świadczy o niebywałym słuchu do slangu i wyczuciu kulturowym. Ta sprawność językowa jest genialną siłą Jarka, a nadmiar emocji i melodramatyzmu niepotrzebnie ją osłabia.

Książka nie jest całkiem nowa, bo Królowa została opublikowana w Dialogu (10/2018), a Nowohucka kolęda w Twórczości (grudzień 2018). Z tego względu określenie debiut nieco mnie zaskakuje.



poniedziałek, 18 stycznia 2021

Zygmunt Miłoszewski "Kwestia ceny"


Ponad 500 stron, które połknęłam cięgiem, zawalając różne zawodowe dedlajny. 

Jest tu oczywiście obowiązkowy wątek sensacyjny, ale jest i lewicowe pojękiwanie nad losem świata, któremu sama wtóruję w poczuciu bezradności i bezsensu jednocześnie. Jest kpina z polityki i sympatyczne docinki pod adresem Adriana Zandberga, nad którymi uśmiałam się jak norka. Jest całe mnóstwo wątków etycznych, dylematów moralnych i innych smaczków, które pozwalają oswoić guilty pleasure, żeby nie było, że człowiek poważny nagle czyta powieść sensacyjną zamiast uczciwie na chleb zarabiać. Jest wreszcie - nie wątpię, że specjalnie dla mnie wzruszające i nagłe wspomnienie zachwytu nad Wzgórzem Błękitnego Snu Newerly'ego. Siła tego skojarzenia okazała się zasadna, kiedy przeczytałam posłowie, w którym Miłoszewski wprost odwołuje się do tej książki.

Nie sposób uciec także od innych czytelniczych wspomnień - nie przypadkiem postać Benedykta Czerskiego skojarzyła mi się z Bronisławem Piłsudskim (Akan Pawła Goźlińskiego), a losy zesłańców ze Wspomnieniami z Domu Umarłych Dostojewskiego. Miłoszewski w posłowiu przywołuje zresztą tak długą listę inspiracji książkowych, że teraz czeka mnie niezły czytelniczy maraton. Uruchamia także masę moich osobistych skojarzeń - morskie przygody Profesorki musiały przypomnieć mi chociażby o bezsennych nocach z czasów liceum, kiedy pod wpływem Thora Heyerdahla (Wyprawa Kon-Tiki) czy Andrzeja Radomińskiego (Okrakiem przez Atlantyk) planowałam porzucenie dalszej nauki i samotną wyprawę przez oceany.

Szczególne wrażenia związane są rzecz jasna z pandemią, która z jednej strony zapewne zmobilizowała autora do pisarskiej roboty, z drugiej - domaga się przygód w obrębie mieszkania, w którym człowiek siedzi uwięziony, a z trzeciej - wyziera gdzieś z kart powieści. Kwestia ceny to podróż nie tylko w czasie, ale i przestrzeni, więc stanowi naturalne antidotum na klaustrofobię pandemiczną. Miłoszewski nie ogranicza miejsca akcji do jednego miasta, czy nawet kraju: najpierw z Czerskim, a później z towarzystwie Smugi i Lorentz czytelnik podróżuje po całym świecie. Od syberyjskich stepów, przez paryskie uliczki i warszawską Saską Kępę, aż po pokład statku-widmo dryfującego po ocenie.

Ponowne spotkanie z przebojową historyczką sztuki, prof. Zofią Lorentz, w żaden sposób nie obliguje, aby zachować chronologiczny porządek czytania Bezcennego i Kwestii ceny. Ale niewątpliwie miło było powrócić wspomnieniami do poprzedniej książki - a jakże :-)

Mistrzowskie do utraty tchu ze śmiechu są zakończenia niektórych rozdziałów: 

"- A co zrobisz? Wyrzucisz mnie za burtę?

Naprawdę się zdziwiła, kiedy to zrobił."

Ciężar gatunkowy miejscami trochę przytłacza wątek sensacyjny, który powinien stanowić oś powieści. Thriller ma sens, kiedy napięcie utrzymuje się stale na wysokim poziomie - tymczasem zaginiona kultura, trudy życia naukowców oraz ich dyskusyjna etyka, zmiany klimatyczne, polityka i religia oraz tysiąc innych kwestii, sprawiają, że czasem odpuszczamy sobie sensację i dumamy nad losem planety. Losem zapewne ważnym, ale jednak rozpraszającym tak pożądane napięcie. 

Pomimo tego najbardziej żałuję, że teraz znowu przyjdzie poczekać na kolejną książkę Miłoszewskiego - Kwestia ceny pochłonęła trzy lata, więc gotów teraz odpoczywać...

 


sobota, 16 stycznia 2021

Jonathan Haidt "Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli religia i polityka"

Jonathan Haidt publicznie wyrażał swoje zadowolenie, kiedy Barack Obama wygrał nominację Demokratów w wyścigu prezydenckim w USA w 2008 roku. Po kandydatach o wyglądzie do wewnątrz, wybranych w poprzednich wyścigach, w drodze do Białego Domu pojawił się człowiek, który mógł przemówić do centrum i zabić kilka świętych krów. Ale w miarę upływu czasu Haidt zaczął się martwić, że kandydat jego partii znowu rozmawia tylko ze swoimi zwolennikami.

Jako psycholog społeczny napisał zatem esej o tym, dlaczego ludzie głosują na republikanów. Esej wyewoluował i tym sposobem powstał Prawy umysł (The Righteous Mind), który wywołał poruszenie zarówno w Waszyngtonie, jak i Westminster.

Haidt przygląda się powszechnym sposobom, w jakie psychologowie tłumaczyli dotychczas konserwatyzm – upatrywali jego przyczyn w surowości rodziców lub bezwzględnym strachu przed zmianą. Autor doszedł natomiast do skrajnie odmiennego wniosku: konserwatyści nie są ofiarami złego dzieciństwa, ani nie posiadają szczególnych cech osobowości. Równie szczerze jak liberałowie pragną tego, co najlepsze dla społeczeństwa.

Brzmi zaskakująco, ale wielu przedstawicieli lewicy jest nieskończenie zdumionych tym, że wyborcy z klasy robotniczej wydają się działać wbrew własnym interesom, wspierając konserwatywnych polityków, w tym znienawidzonych promotorów wielkiego biznesu i obniżek podatków dla bogatych. Zakładają, że tacy wyborcy są głupi, albo dają się oszukiwać.

Jednak prawdziwym problemem lewicy, według Haidta, jest to, że nie rozumie ona motywacji prawicy. Opierając się na wszystkim, od reklamy po antropologię, dowodzi, że liberałami kieruje moralność opartą na współczuciu, pragnieniu walki z uciskiem i do pewnego stopnia uczciwości. Konserwatyści mają szerszy zestaw „drogowskazów moralnych”, obejmujących m.in. lojalność, szacunek dla autorytetów i świętości.

Lewica usiłuje walczyć o przejęcie pojęcia patriotyzmu (nowego jego rozumienia) i negację religii, postrzegając tradycyjne instytucje i hierarchie jako przeszkody w walce o wolność i równość. Haidt wskazuje, że zachodni postępowcy poszukujący świeckiego, racjonalnego społeczeństwa nie podążają za ogromną większością ludzi na planecie. Pokazuje, że liberalne wartości mogą być postrzegane jako „dziwne”, a tym samym popierane są głównie przez ludzi Zachodu (bogatej Północy?), wykształconych, uprzemysłowionych, bogatych i demokratycznych państw. Opiera się na badaniach, aby pokazać, jak dziwni i nie-dziwni ludzie inaczej myślą i inaczej widzą świat, podczas gdy liberałowie kładą nacisk na indywidualizm.

W istocie jednak Prawy umysł to staromodny, liberalny apel o tolerancję. Haidt chętnie przyznaje, że postanowił wykorzystać psychologię moralną, aby pomóc „partyzantom politycznym” zrozumieć i szanować się nawzajem. Podejmuje próbę walki z polaryzacją w czasie, gdy polityka schodzi w dysfunkcjonalny trybalizm, proces przyspieszony przez technologię i zmieniające się wzorce mieszkaniowe. Wystarczy jeden rzut oka na sklep spożywczy, aby określić dominującą politykę danego miasta w Stanach Zjednoczonych: jeśli oferuje on przegląd produktów z całego świata, w dziewięciu na dziesięć przypadkach trafiłeś do ostoi Demokratów.

To, co sprawia, że ​​książka jest tak fascynująca, to płynne połączenie erudycji i rozrywki oraz oczywista przyjemność Autora w podważaniu konwencjonalnej mądrości. W jednej chwili korzysta z eksperymentów psychologicznych, by bronić Glaucona, cynika z Republiki Platona, który argumentował, że ludzie zachowują się dobrze tylko dlatego, że bali się, że zostaną złapani. Zaraz potem przywołuje szkockiego filozofa Davida Hume'a, by rzucił wyzwanie naszym „racjonalistycznym złudzeniom”. Zadaje serię dziwnych pytań - czy źle jest zjeść psa, którego przypadkowo przejechałeś? albo odbyć stosunek seksualny z martwym kurczakiem? Prowokując w ten sposób udowodnia, jak ludzie polegają na intuicji poszukując odpowiedzi, a następnie przedstawiają pozornie racjonalne argumenty, aby je uzasadnić. Rozum, konkluduje Haidt, jest jak rzecznik prasowy rządu, który ma bronić twoich decyzji: „Każdy, kto ceni prawdę, powinien przestać wielbić rozum”. Zaskakujące są wnioski z badań na gruncie ewolucji moralności: nasza zdolność odróżniania dobra od zła w dużej mierze zakodowana jest w mózgach od urodzenia, sprawiając, że spaja społeczeństwo, ale zaślepia nas na różne (odmienne od naszej) konfiguracje moralności. Jesteśmy zarówno samolubni, jak i zdolni do altruizmu (jak to ujął Autor: dziewięć części szympansa na jedną część pszczoły). Ale nie jesteśmy stworzeniami z gruntu samolubnymi, pomimo tego, co wmawiano nam przez ostatnie pół wieku rozwoju psychologii. Musimy tylko „zachęcić pszczołę do lotu i trochę ciężej pracować nad budowaniem wzajemnego zaufania”, poszukiwać podobieństwa a nie różnic.

"To emocjonalny pies macha racjonalnym ogonem, a nie odwrotnie" – takim mniej więcej stwierdzeniem Jonathan Haidt streszcza własny, kilkusetstronicowy wywód. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że moralność − jako sfera życia i punkt wyjścia do podejmowania wielu decyzji − była przez lata pomijana w naukowej psychologii. Lekceważenie zagadnień łączących się z moralnością może wiązać się z generalną filozofią funkcjonowania współczesnego świata – ponowoczesnością – w której przytłaczającą ilość aspektów naszego życia uważa się za „płynne”, niezdefiniowane i podatne na zmiany. Nie ma obiektywnej prawdy, Boga czy sprawiedliwości. Coraz popularniejsze staje się patrzenie na moralność jako przeżytek dawnych czasów. Czy jednakże takie zaprzeczanie moralności i jej aksjomatom samo w sobie nie jest badawczo ciekawym  przypadkiem z zakresu psychologii, socjologii  i wreszcie ewolucji moralności?

Pamięć nasza ma pewną cechę, mianowicie mamy tendencję, by pamiętać rzeczy zgodne z naszymi przekonaniami, jednocześnie zapominając te niezgodne. Efekt ten występuje u każdego z nas, czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy nie. Słuchamy tych, z którymi się zgadzamy, a tych, którzy mówią coś niespójnego, staramy się jedynie obalić, a jak się nie da, to zignorować. Taką wizję człowieka przedstawia nam Haidt, taka też jest prawda o nim samym i jego książce. W jego rozumieniu człowiek myślący wcale nie chce poznać prawdy – on chce mieć rację; myśli po to, by przekonywać innych, by inni mu ulegali, by mieć dobrą reputację u innych.

Haidt analizuje genezę moralności i tego, w jaki sposób wykształcają się zasady moralne. W pasjonujący sposób opisuje różnice pomiędzy liberałami, konserwatystami a libertarianami oraz dowodzi, z czego owe różnice wynikają. Jednocześnie wskazuje, że – mimo niektórych obiegowych opinii – to właśnie ta dywersyfikacja przekonań sprawia, że świat się rozwija. Zdaniem Haidta taka różnorodność zapobiega stworzeniu się jednolitej, scalonej grupy, a w konsekwencji polaryzacji poglądów, która zdecydowanie nie sprzyja postępowi.

Dzisiejsze (bynajmniej nie tylko polskie) problemy polityczne Haidt tłumaczy powstaniem dwóch grup. Są to z jednej strony przychylni „sekularno-racjonalnym” wartościom, takim jak emancypacja, postęp czy autoekspresja, „globaliści”, z drugiej – zwracający się w stronę bardziej tradycyjnych wartości, jak rodzina, religia, hierarchia, „nacjonaliści”. Zdaniem Haidta, globaliści, zamiast krytykować nacjonalistów za ich domniemany rasizm i egoizm, powinni raczej zrozumieć, że ich głos jest wołaniem o wyraźne granice wspólnoty, prawdziwą solidarność i bezpieczeństwo. Głos uwarunkowany kulturowo i ewolucyjnie.

Bazując na badaniach 30 tys. ludzi z różnych stron świata, Haidt wykazał, że społeczeństwa prawicowe, konserwatywne, większą wagę przywiązują do takich wartości jak Bóg, ojczyzna, wsobność i szacunek do władzy, podczas gdy społeczeństwa liberalne są w znacznie większym stopniu uwrażliwione na drugiego człowieka, na problem sprawiedliwości społecznej. Polska to kraj w znacznie większym stopniu prawicowy niż liberalny. U nas nawet lewica jest prawicowa (rozmawiając o sytuacji imigrantów, powinniśmy o tym pamiętać).

Można byłoby spojrzeć na argumentację Haidta sceptycznym okiem, pytając np., jakie są granice wzajemnego zrozumienia i czy nie jest utopijne założenie, że doprowadziłoby ono między „globalistami” a „nacjonalistami” do zaniku zasadniczych różnic. Niemniej w tych polityczno-emocjonalnych opisach „wielkiego podziału” odnajduje się przynajmniej część czytelników, którzy w pierwszej kolejności zapytają o utracone poczucie bezpieczeństwa, w świecie ekspresowych przemian technologicznych, których obywatele chcą i obawiają się jednocześnie. Powyższe analizy mogą być dla nas przydatne, jednak tylko pod warunkiem, że zgodzimy się, że w naszym własnym kontekście sprawa narodowa – na tle tsunami globalizacji – okazuje się jednak bardziej zawiła.

Opierając się na sformułowanej przez siebie teorii fundamentów moralnych Haidt wyróżnia pięć filarów moralności, na których opiera się myślenie moralne. Pierwszy z nich to „krzywda-opieka” – odczuwamy złość wobec tych, którzy krzywdzą słabszych. Kolejny to „sprawiedliwość-wzajemność” – odwzajemniamy altruizm. Dalej Haidt wymienia „lojalność wewnątrzgrupową” – jesteśmy przywiązani do własnej społeczności. Wymiar „autorytet-szacunek” – uznajemy pewną hierarchię społeczną i podchodzimy do niej z należytym szacunkiem. Ostatni z filarów to „czystość-świętość” – odczuwamy awersję do rzeczy czy zachowań, które uważamy za nieczyste.

Liberałowie określają swoją moralność na pierwszych dwóch filarach, konserwatyści zaś ujmują ją na pozostałych trzech. Z tej różnicy perspektyw na to, co jest moralne, a co nie, wynikają rozliczne – duże i małe – konflikty. Można by mnożyć tu setki przykładów, także i z polskiej rzeczywistości. Czy aborcja jest po prostu wolnym wyborem kobiety czy zabójstwem dziecka? Czy należy unikać płacenia podatków? Odmienne odpowiedzi na te pytania zależą właśnie od rodzaju moralności.

Aby obrazowo wyłożyć swoją teorię, Haidt tworzy metaforę jeźdźca (procesy kontrolowanie, rozum, poznanie racjonalne) i słonia (procesy automatyczne, emocje, poznanie intuicyjne): „Wybrałem słonia, a nie konia, ponieważ słonie są bez porównania większe – i bardziej inteligentne – niż konie”. Ujmując rzecz cokolwiek skrótowo, procesy automatyczne kierują procesami kontrolowanymi, rozum podąża za instynktem, choć sam ma poczucie własnej autonomii i dominacji – błędnie uznaje się za podmiot własnych działań. „Intuicje pojawiają się pierwsze, strategiczne rozumowanie drugie”, strategicznie powtarza raz po raz autor. Oraz: „Rozumowanie (i Google) mogą cię zaprowadzić, dokąd tylko zechcesz”. Jeździec bowiem zawsze kieruje się w tę stronę, ku której z jakichś powodów skłania się słoń. Po czym uruchamia swoją niezawodną racjonalną maszynerię, aby wyszukiwać argumenty potwierdzające słuszność tego wyboru. I argumenty takie znajdzie bez względu na wybór, jakiego by nie dokonał. Pozwala to autorowi na sformułowanie efektownej formuły: „Każdy, kto ceni prawdę, powinien przestać czcić rozum”.

Haidt wspiera swój model m.in. na H. Mercierze i D. Sperberze (2011), którzy twierdzą, że rozumujemy tylko po to, by obalać argumenty innych oraz by jednocześnie potwierdzać swoje racje. Człowiek, a raczej słoń, to bezwładna masa pchana inercją własnych wrodzonych mechanizmów, bezkrytyczna i praktycznie niesterowalna wolicjonalnie. Haidt w ten sposób dokonuje skrajnego redukcjonizmu, wracając do wizji człowieka jako istoty, której zadaniem jest uleganie własnym impulsom i wrodzonym bądź nabytym kulturowo wartościom, niezdolnej, czy też niechętnej, by kierować swoim życiem za pomocą świadomej woli.

Jakkolwiek by nie było, społeczno-intuicjonistyczna teoria Haidta jest jedną z wielu, które podważają podmiotowość racjonalnie zorientowanego umysłu człowieka. Jest kolejnym sposobem na wyrażenie zdania, iż rozum nie jest panem własnych myśli. Amerykański psycholog mówi jednak coś więcej. Oto rozum potrzebuje emocji jak kania dżdżu. Inaczej bowiem nie jest w stanie normalnie funkcjonować: „Bez pomocy serca głowa nie radzi sobie nawet z zadaniami, które są jej domeną. Do tych przypadków najlepiej pasuje więc model Hume’a: kiedy pan (namiętności) nagle umiera, sługa (rozum) nie przejawia zdolności ani chęci dalszego kierowania państwem. Wszystko popada w ruinę”.

Dobre i moralne zdaniem słonia jest to, co wrodzone, naturalne, automatyczne i intuicyjne, zdaniem Haidta zresztą też. Przykład? Proszę bardzo! Otóż wyobraźmy sobie, że pewien mężczyzna kupuje co sobotę mrożonego kurczaka, kopuluje z nim (na osobności) i następnie go zjada (sam). Pytanie: czy postąpił niemoralnie? Większość badanych uważa, że owszem, dokonał on występku moralnego. Solidnie przepytani przez dociekliwego rozmówcę badani mają jednak trudności, by podać argumenty popierające ich negatywną opinię. Na przykład kryterium szkody nie pozwala negatywnie ocenić tej osoby, gdyż nikomu nie szkodzi, mało tego – sobie sprawia przyjemność. Skoro nikt nie stracił, a pojawiła się czyjaś satysfakcja, to dlaczego należy potępiać takie zachowanie?

By utrzymać swoje opinie, badani podają wiele argumentów o „średniej sensowności”, np. że może zachorować po jedzeniu takich potraw, że może ktoś go nakryć itp. Zdaniem Haidta argumenty mają przekonać głównie samego badanego, że ma rację; w dalszej kolejności przekonać rozmówcę; w żadnym wypadku nie służą realnej ocenie danego czynu. Jest obrzydliwy, a zatem naganny moralnie, i już! Emocje górą.

Zdaniem Haidta racjonalne myślenie wyewoluowało nie po to, aby ułatwić nam docieranie do prawdy, lecz by pomagać nam efektywnie funkcjonować w środowisku społecznym, a po części też w biologicznym. Takie rozumowanie – choć obarczone licznymi błędami poznawczymi – najzwyczajniej w świecie nam się (cywilizacyjnie) opłaca.

O ile Haidt krytykowany jest przez filozofów za sugerowanie, że jedynie bardzo mała część naszych wyborów kontrolowana jest realnie przez refleksję, o tyle żadna ze stron nie dysponuje rzetelnym materiałem empirycznym w tym zakresie. Jednak ostatnie badania pokazują, że wzbudzone obciążenie poznawcze, które utrudnia refleksję, ma wpływ na dokonywanie wyborów moralnych (Białek, De Neys, 2016; Paxton, Ungar, Greene, 2012; Trémolière, De Neys, Bonnefon, 2012). Wydaje się zatem, że wbrew przypuszczeniom Haidta komponent refleksji jest zawarty w każdym, nawet najbardziej prozaicznym formułowaniu sądów moralnych.

Największym błędem, przed którym przestrzega nas Haidt, jest uznanie moralności za jedyną, która na miano „moralności” zasługuje. Jego zdaniem uświadomienie sobie różnych perspektyw etycznych jest bardzo trudne, ale niesie ze sobą ogromną wartość. Czy jest to wykonalne? Na pewno nie we wszystkich grupach społecznych – trudno sobie wyobrazić fundamentalistów religijnych uznających moralność libertyńską, według której nie ma żadnej moralności. Haidt przekonuje mimo wszystko, że warto spróbować, bo od tego zależy nasza przyszłość. Zwraca uwagę, że:

"moralność (…) wiąże nas w ideologiczne drużyny, które zwalczają się tak zaciekle, jak gdyby losy świata zależały od tego, czy nasza drużyna wyjdzie zwycięsko z każdej bitwy. Czyni nas ślepymi na fakt, że w skład każdej z drużyn wchodzą dobrzy ludzie, którzy mają coś ważnego do powiedzenia".

Wróćmy na chwile do kurczaka. Haidt badał także swoich kolegów z University of Pennsylvania (tzw. bluszczowa liga, jeden z najlepszych uniwersytetów świata), stosując przykłady takie jak powyższy z kurczakiem. Otrzymał zupełnie inne odpowiedzi: „to obrzydliwe, ale to jego kurczak i jego sprawa, co z nim robi”. „Nie ma krzywdy, nie ma złamania zasad moralnych” – mówili, pokazując odmienne kryterium oceny moralności zachowania. Kryterium to – utylitaryzm – oparte jest na użyteczności działania, porównaniu zysków i strat. Inni badani, spoza kręgów zachodnich, bogatych intelektualistów (WEIRD: western, educated, industrialized, rich, democratic), wykazywali się poleganiem na intuicyjnych zasadach oceny dobra i zła – deontologizmie. WEIRD różnili się od innych także zakresem empatii: jedni współczuli swojej rodzinie, znajomym i rodakom, inni – każdej ludzkiej istocie. Jednych cechował patriotyzm, drugich –
równość i powszechność.

Autor, choć wywodzi się z tradycji liberalnej, przeciwstawionej w jego wywodzie tradycji prawicowej, wypowiada się z pozycji neutralnego obserwatora, który potrafi dostrzec zalety i wady obu politycznych opcji. Podsuwa także praktyczne rady, których stosowanie zapewne polepszyłoby jakość naszego życia społecznego – i to bez względu na kulturę czy tradycję, w ramach której by się ono nie toczyło:

"Jeżeli naprawdę chcesz zmienić czyjąś opinię w kwestii moralnej lub politycznej, to musisz spojrzeć na ów problem zarówno z pozycji tej osoby, jak i z własnej perspektywy. A jeśli przyjrzysz mu się z punktu widzenia drugiej osoby – wnikliwie i intuicyjnie – to może się okazać, że i Twój umysł się otworzy. Empatia jest antidotum na naszą skłonność do moralizatorstwa, chociaż niezwykle trudno jest zdobyć się na empatię ponad podziałami moralnymi”. Słowem, „jeśli chcesz naprawdę otworzyć swój umysł, najpierw otwórz serce”.

Innym istotnym walorem Prawego umysłu jest język: precyzyjny, ale prosty; naukowy, ale zrozumiały. Ta książka po prostu wciąga. Jej lektura może stanowić wspaniałą intelektualną przygodę. I rzeczywiście daje do myślenia, zmuszając głównie do autorefleksji. 
 
Jonathan Haidt jest jednym z najważniejszych teoretyków psychologii moralności, jest też jednym z największych radykałów. Książka Prawy umysł to jego credo: przegląd badań i podsumowanie poglądów na temat człowieka, ujętych w niezwykle piękny językowo, przekonujący, pełen metafor i anegdot sposób. Haidt, autor kanonicznego artykułu Emocjonalny pies i jego racjonalny ogon, podsumowuje wszystko to, co odkrył, w sposób ciekawy, przystępny nawet dla laika. Robi to pięknie, sprawnie i nie nuży. Pod tym względem reprezentuje najwyższą klasę, na poziomie Stevena Pinkera, Dana Arielego czy innych mistrzów pióra.
 

 

piątek, 15 stycznia 2021

Antoni Słonimski "Dwie ojczyzny"

 


W twojej ojczyźnie karki się zgina
Przed każdą władzą,
Dla zwyciężonych – wzgarda i ślina,
Gdy ich na rzeź prowadzą.

W twojej ojczyźnie, gdyś hołdy składał –
Przed obce trony.
W ojczyźnie mojej, jeśli kto padał,
To krwią zbroczony

W twojej ojczyźnie do obcych w wierze
Bóg się nie zniża.
Moja ojczyzna świat cały bierze
W ramiona krzyża.

W twojej ojczyźnie sławnych portrety –
Tom w etażerce.
W mojej ojczyźnie słowa poety
Oprawne w serce.

Chociaż ci sprzyja ten wieczór mglisty
I noc bezgwiezdna,
Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej,
Jeśli jej nie znasz?


_________________________________________________

Musiałam sięgnąć po ten wiersz po przeczytaniu Turbopatriotyzmu Marcina Napiórkowskiego, który pisze: 

"polski patriotyzm jest pojęciem ufundowanym na sporze o własną definicję. Miłość do ojczyzny wyraża się u nas w dysputach między innymi o tym, jak właściwie powinno się kochać swój kraj. [W wierszu Słonimskiego] wbrew tytułowi, mowa jest nie tyle o dwóch ojczyznach, co o dwóch patriotyzmach, których konflikt jest tym bardziej tragiczny, że zmuszone są dzielić wspólną ojczyznę.

Jeden dom - dwa różne pomysły jak go urządzić."