poniedziałek, 31 lipca 2023

Tomasz Stawiszyński "Ucieczka od bezradności"


Na poły filozoficzny, na poły psychologiczny esej(?),w którym redaktor-filozof (uwielbiam jego audycje w tok.fm) Tomasz Stawiszyński mierzy się z fundamentalnymi pytaniami o miejsce smutku, żałoby, słabości i lęku we współczesnej kulturze uwielbienia dla tempa, efektywności, nieustannego wzrostu, permanentnej konkurencji i pogardy  - lub przynajmniej odwracania wzroku - od słabych i bezradnych.

Książkę rozpoczyna najmocniejszy akcent - wyparcie myśli o śmierci. Wyparcie tak silne, że wręcz odmawiamy - sobie i innym prawa do przeżycia żałoby. Wolimy zdać się na farmację, która możliwie szybko przywróci nam zdolność "normalnego" (cokolwiek to znaczy funkcjonowania), bo przeżywanie głębokiego smutku nie licuje z radosnym tempem świata.

Przesiedlamy zatem śmierć "na kozetki starannie ukryte za szpitalnymi parawanami, zostawiamy lekarzom, medykalizujemy. Jej nadejście traktujemy jak efekt zaniedbań, bolesne memento o konieczności regularnych badań i odpowiedniego reżimu treningowego, nie zaś konsekwencję niezbywalnej dyspozycji do nieistnienia wpisanej w nasze indywidualne i gatunkowe DNA. Postrzegamy ją tym samym jako błąd wymagający korekcji, współczesne wcielenie boskiej kary. Z tą jedynie różnicą, że aktualnie w zestawie najcięższych grzechów zamiast pychy czy chciwości znajdują się takie występki, jak palenie papierosów, niedostatek aktywności fizycznej, nieodpowiednia dieta albo złe emocje połączone z nie dość pozytywnym nastawieniem do rzeczywistości."

Stawiszyński (za Ehrenreichem) podkreśla, że w radykalnej medykalizacji śmierci, a także w rozwijającej się na Zachodzie od lat siedemdziesiątych kulturze wellness i fitness dostrzec można "nowe wcielenie średniowiecznego chrześcijańskiego moralizmu, w myśl którego nieszczęścia dotykające człowieka zawsze są zawinione, nigdy przypadkowe. W średniowiecznym uniwersum rządzonym niepodzielnie przez wszechmocne bóstwo nic nie dzieje się bez jego woli, a przynajmniej bez biernego przyzwolenia. Wyznawcy - zobowiązani do przestrzegania określonych reguł i podtrzymywania rytuałów - w obawie przed wieczną karą gorliwie wypełniają swoje powinności. Jeśli dotrzymają zobowiązań i zadowolą bóstwo, mogą nieśmiało liczyć na łaskę, a gdy dotyka ich nieszczęście lub katastrofa, postrzegają to jako konsekwencję własnych zaniedbań czy sprzeniewierzeń".

W efekcie współczesny totalny lęk przed śmiercią oraz idący z nim w parze kult życia i zdrowia generują sytuację analogiczną. "Jednostka staje się bowiem odpowiedzialna za dobrą kondycję swojego ciała dokładnie tak samo, jak kiedyś zobowiązana była troszczyć się o zbawienie duszy. Obawa przed śmiertelną chorobą - absolutnym końcem biologicznego życia - równa się obawie przed wiecznym potępieniem. W niezauważalny dla współczesnego człowieka sposób (gdybyśmy go bowiem zapytali, ochoczo odżegnałby się od wszelkich religijnych inklinacji) doszło więc do specyficznego przemieszczenia w jego świadomości. Troska o duszę - wehikuł do nieśmiertelności w zaświatach - zamieniła się w troskę o ciało, wehikuł do nieśmiertelności tu i teraz. W tym sensie wellness i fitness to właściwie nowe religie, zespół doktryn i praktyk mających funkcje transcendentne: przekroczyć immanentny rozpad, uodpornić się na siły entropii".

Na pół komicznym, na pół strasznym, modelowym przejawem tego przemieszczenia stała się nowa gałąź na pograniczu nauki i futurologii, czyli immortalizm (niezwykle popularny zwłaszcza wśród wizjonerów z Doliny Krzemowej). Takie postacie, jak biogerontolog i założyciel Fundacji Matuzalema Aubrey de Grey czy Ray Kurzweil - człowiek zażywający dziennie kilkadziesiąt tabletek, żeby doczekać momentu, kiedy uda się przetransportować jego tożsamość na jakiś krzemowy nośnik - inwestują dzisiaj potężne pieniądze, czas i wysiłek w wynalezienie nowoczesnego eliksiru nieśmiertelności. I chociaż naukowcy zajmujący się procesami starzenia wprost twierdzą, że są to przynajmniej na razie wyłącznie fantazje i że nie jesteśmy nawet o centymetr bliżej rozwikłania zagadki przemijalności, niż byliśmy, powiedzmy, pięćdziesiąt czy sto lat temu - de Grey i Kurzweil nic sobie z tego nie robią. A rzesze odbiorców i odbiorczyń ich przekazu (eksponowanego na okładkach czasopism, w witrynach internetowych oraz setkach tysięcy filmików na YouTube) zasypiają codziennie z nadzieją, że podobnie jak całą masę innych problemów tak i ten z pewnością uda się „amerykańskim naukowcom" prędzej czy później rozwiązać.

Na gruncie indywidualnej odpowiedzialności za własny los, życie, zdrowie, szybko pojawia się i umacnia przekonanie o obowiązkowej samodzielności w przeżywaniu najtrudniejszych chwil życia - w tym także żałoby. Już nie ma wspólnoty, która mogłaby nam w tym towarzyszyć, odciążyć nas na czas smutku, pozwolić się w nim zatopić, poczekać na ukojenie bólu. Świat pędzi do przodu i my także musimy sprostać oczekiwaniom otoczenia. Medycyna i psychoterapia chętnie nas w tym wesprze. 

"Śmierć ukochanej osoby czy członka rodziny nie jest już wydarzeniem wspólnotowym, to znaczy takim, które dotyka i konkretnego człowieka, i skupionej wokół niego społeczności. Jak nigdy dotąd w dziejach śmierć stała się sprawą wyłącznie indywidualną. Co więcej, społeczność poddaje jednostkę pogrążoną w żałobie - rozumianej już tylko jako stan wewnętrzny - swoistej kwarantannie. Z kimś takim się nie rozmawia, nie zaprasza go na zbiorowe uroczystości, nie udziela się mu gremialnej pomocy. Człowieka doświadczonego śmiercią bliskiej osoby otacza dzisiaj milczenie. Ta swoista presja każe nam szybko stanąć na nogi - nawet jeśli nie jesteśmy na to gotowi.

Tymczasem Stawiszyński podpowiada nam za Hillmanem: ”kiedy jestem pogrążony/a w rozpaczy, nie chcę słuchać o odrodzeniu, kiedy się starzeję i rozpadam, a świat wokół mnie cierpi z powodu obsesji na punkcie wzrostu, nie chcę słuchać o „wzrastaniu”; kiedy zaś gubię się w złożoności własnego doświadczenia, nie jestem w stanie znieść kompulsywnie uproszczonych mandal ani sentymentalnej wizji rozwoju jako jedności i pełni. Tego rodzaju myślenie oparte jest na fantazji przeciwieństw, w myśl której odpowiedzią na dezintegrację powinna być integracja (…). Tymczasem ja domagam się właściwego ujęcia błędu tkwiącego w samej naturze życia".

To książka ważna i potrzebna nie dlatego że usprawiedliwia nieudaczników, jak sugerują co poniektórzy "recenzenci", ale dlatego, że pokazuje, jak mechanizm nieustannego wypiera chwilowych okresów smutku i żałoby mści się i nie pozwala funkcjonować w przyszłości, nawet jeśli w krótkim okresie wydaje nam się, że nieoceniony mechanizm wyparcia zadziałał zbawiennie. Pokazuje, że wbrew pozorom można wiele zyskać pozwalając sobie od czasu do czasu na chwilę spowolnienia i wyciszenia. Że to właśnie słabość i wspieranie słabszych jest spoiwem społeczeństwa, a nie ciągły wyścig i konkurencja. I że jako cywilizacja więcej osiągniemy dzięki solidarności i nie utrzymywaniu stanu wojny i pełnej napięcia rywalizacji. Brzmi jak stek truizmów, ale jak to jest podane! Do przeczytania najpierw jednym tchem - a potem jeszcze kilka razy w coraz większym skupieniu...