czwartek, 20 lutego 2020

Yasmina Reza "Art" (reż. Eugeniusz Korin)


Jak zwykle zaczynam od zdjęcia dramatopisarki, a nie materiałów prasowych teatru, bo postać i sztuki Yasminy Rezy nieodmiennie mnie zachwycają. Pierwszy jej spektakl, który miałam okazje obejrzeć (także w formie adaptacji filmowej Romana Polańskiego) to oczywiście znakomity „Bóg mordu”. Ale światowy rozgłos przyniosła jej, napisana pod koniec ubiegłego wieku, sztuka „Art”, przetłumaczona na 35 języków i grana już wielokrotnie na Broadwayu, w Buenos Aires, Berlinie, Londynie czy w Tel Awiwie. Przez ostatnie dwie dekady „Art” była jedną z najchętniej wystawianych sztuk w polskich teatrach (blisko trzydzieści inscenizacji). 

Popularność tej sztuki nie dziwi - błyskotliwe dialogi, zróżnicowani charakterologicznie bohaterowie, spora dawka humoru. Partytura na trio, bo bohaterami sztuki jest trójka przyjaciół przeżywających kryzys wieku średniego. Na 6. Piętrze podjęli się tych ról Michał Żebrowski (Marc), Borys Szyc (Yvan) i Janusz Chabior (Serge). Katalizatorem nadzwyczajnych emocji staje się zakup abstrakcyjnego obrazu za niewiarygodnie wysoką cenę. Marc dosadnie określa obraz mianem "białego gówna”, co wyzwala lawinę wzajemnych pretensji i żalów, które - rzecz jasna - nie mają związku z samym obrazem. 



Eugeniusz Korin zapewne dołożył wszelkich starań, aby owe emocje możliwie najlepiej wydobyć z aktorów. Sprostał temu - jak zwykle bezbłędny - Borys Szyc. "Zwierzę sceniczne", jak go kiedyś określiła bileterka, uderzając w samo sedno. Całkiem ciekawie wypadł też Janusz Chabior w roli silącego się na znawstwo nuworysza. Powaga i namaszczenie z jakim prezentuje obraz i komentuje sztukę daje w efekcie komizm sytuacyjny i zarazem ciekawy komentarz do "klasy aspirującej". Poległ natomiast Marc w wykonaniu Michała Żebrowskiego - postać drewniana nie dlatego, że pozbawiony emocji inżynier nie radzi sobie ani z bliskością przyjaciół, ani w związku z kobietą. Drewniana, bo zabrakło aktora. Mimo sympatii dla Pana Żebrowskiego i podziwu dla jego dokonań menedżerskich (uwielbiam 6. Piętro) wiem już, że można darować sobie sztuki, w których obsadzie zechce się on pojawić. Kamienna twarz "Wiedźmina" chyba nie była grą. Niestety poza Wiedźminami, świat zapełniają też postaci emocjonalnie czytelne.

Nie można także nie wspomnieć o świetnej scenografii Justyny Elminowskiej - powściągliwa i oszczędna dawała pole do popisu aktorów. Zawsze wprawia mnie w podziw teatr i jego zdolność przenoszenia widza w świat skomplikowanych bytów przy pomocy nadzwyczaj prostych środków.

Czy warto wybrać się na Art? Mimo wszystko tak. Żebrowski nie zdołał zepsuć mi tego wieczoru, a Szyc zawsze kradnie szoł - więc wszystko jak należy ;-)



wtorek, 18 lutego 2020

Anna Maria Musz "Z pocztówek"

niektóre miejsca miały sporo szczęścia
czasami legenda
powstaje z jednego ostrożnego spojrzenia
za którym biegną inne

widzimy to tylko co już nam pokazali
pielgrzymujemy do katedr po jeden promień światła
który przetrwał w albumie
na zabytkowych schodach
po wieczność
będzie dla nas siedziała para zamglonych postaci
bo tak się nam objawiły na starej pocztówce

wyobraźnia jest trwalsza od widoku z okien
dlatego zachwyty nad zabytkową uliczką
wygrają z ciężkim powietrzem w zapleśniałych bramach
i szarym popołudniem które wybraliśmy sobie
na wyczekany spacer

zatroszczymy się o upamiętnienie
brudnych ścieżek skarlałych budowli
poszukamy jakiegoś lepszego ujęcia
napiszemy w wierszach i kartkach z podróży
że pięknie dech zapiera jednak warto było
i że nie da się tego opisać

 


 

niedziela, 2 lutego 2020

Wisława Szymborska "Mapa"

Płaska jak stół,
na którym położona.
Nic się pod nią nie rusza
i ujścia sobie nie szuka.
Nad nią – mój ludzki oddech
nie tworzy wirów powietrza
i całą jej powierzchnię
zostawia w spokoju.
Jej niziny, doliny zawsze są zielone,
wyżyny, góry żółte i brązowe,
a morza, oceany to przyjazny błękit
przy rozdzieranych brzegach.
Wszystko tu małe, dostępne i bliskie.
Mogę końcem paznokcia przyciskać wulkany,
bieguny głaskać bez grubych rękawic,
mogę jednym spojrzeniem
ogarnąć każdą pustynię
razem z obecną tuż tuż obok rzeką.
Puszcze są oznaczone kilkoma drzewkami,
między którymi trudno by zabłądzić.
Na wschodzie i zachodzie,
nad i pod równikiem –
cisza, jak makiem zasiał,
a w każdym czarnym ziarnku
żyją sobie ludzie.
Groby masowe i nagłe ruiny
to nie na tym obrazku.
Granice krajów są ledwie widoczne,
jakby wahały się – czy być czy nie być.
Lubię mapy, bo kłamią.
Bo nie dają dostępu napastliwej prawdzie.
Bo wielkodusznie, z poczciwym humorem
rozpościerają mi na stole świat
nie z tego świata.


sobota, 1 lutego 2020

Matthew Polly "Bruce Lee. Życie."



Tym razem warto zacząć może nie od samej książki, ale jej autora. Matthew Polly jako dziecko marzył, aby zostać... Brucem Lee.  Jego pierwsze "spotkanie" z aktorem było typową historią: chudy, wiecznie zastraszany, kujonkowaty 13-latek, nagle odkrył egzotyczny film z Hongkongu (Enter the Dragon), w którym równie mały, szczupły Azjata pokonał całą grupę ludzi wyższych i silniejszych od niego. Zafascynowany chłopiec dwa lata później zaczął uczyć się kung fu. Chciał być Brucem Lee.

Studia jakie rozpoczął, w jednym z uniwersytetów Ivy League, poświęcone były religii i studiom wschodnioazjatyckim na Uniwersytecie Princeton (m.in. filozofia buddyjska i taoistyczna). Urzekło go poczucie humoru i ironii filozofa Zhuangzi i wyobrażał sobie, że pewnego dnia dzięki medytacji może osiągnąć oświecenie. Po trzech latach studiów, znalazł idealną odpowiedź na swoje dążenie do sztuk walki i duchowości - Świątynię Shaolin, która oferowała obie te rzeczy (w Enter the Dragon Bruce Lee grał mnicha Shaolin).

Było to rok 1992 - Chiny w tych czasach stanowiły dla ludzi Zachodu wielka tajemnicę. Relacje rodzinne nie ułatwiały sprawy: matka Polly'ego płakała z powodu decyzji syna o opuszczeniu prestiżowego uniwersytetu, a jego ojciec nie rozmawiał z nim przez ponad pół roku. Co gorsza marzenia o poszukiwaniu duchowości - szybko zostały skonfrontowane z rzeczywistością typowej atrakcji turystycznej ze sklepami z pamiątkami i restauracjami. Polly konsekwentnie podjął jednak naukę w szkole sztuk walki obok świątyni (Shaolin Wushu Center) za równowartość 1300 USD miesięcznie (z czasem odkrył, że podana mu cena przekraczała o prawie 800 USD typową cenę dla azjatyckich studentów). Spędził tam dwa lata trenując z mnichami Shaolin przez siedem godzin dziennie i sześć dni w tygodniu, odizolowany od telewizji i rozrywek, a nawet zwykłych rozmów (dopóki nie opanował podstaw języka chińskiego). W 1995 roku, widząc ilu mnichów emigruje za granicę, aby tam utrzymywać się z lekcji kung-fu, Polly zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie wydał tyle pieniędzy. Wrócił do USA, również na studia. I wtedy podjął decyzję o pisaniu. Na bazie swoich doświadczeń i zgromadzonej wiedzy napisał wówczas bestseller "Amerykański Shaolin". Dopiero wiele lat później postanowił m.in. rozprawić się z mitami o aktorze w książce "Bruce Lee. Życie".

„Dzisiaj mieszkańcy Hongkongu są przekonani, że tak naprawdę to Bruce Lee umieścił Hongkong na mapie. Połączył Hongkong i Hollywood. Bez Bruce'a nie byłoby Jackie Chana ani Jet Li.” Historycy filmu zwracają uwagę, że Lee był jednym z trio gwiazd, które osiągnęły sławę w latach 70., rozgrywając niejako swoja etniczność (pozostali dwaj to John Travolta w Gorączce sobotniej nocy i Sylwester Stallone jako Rocky). Przed Brucem Lee, Azjaci w hollywoodzkich filmach byli ograniczeni do Fu Manchu, Charliego Chana lub okazjonalnej postaci kucharza z westernu. Lee grał prawdziwego mężczyznę: męskiego, twardego, seksownego. Od jego występów na ekranie filmy kung fu stały się jednym z kluczowych gatunków lat siedemdziesiątych (jednak nawet dzisiaj filmy hollywoodzkie z azjatyckimi postaciami są niezwykle rzadkie).

Polly zauważył w jednym z wywiadów, że większość - nawet całkiem przeciętnych aktorów - doczekuje się minimum trzech biografii, był więc zaskoczony, że nie powstała wcześniej ani jedna kompleksowa biografii Lee od czasu jego śmierci w 1973 roku. Co więcej, podejmując pracę nad biografią swojego idola, zauważył, że większość książek poświęconych Małemu Smokowi opisuje jego życie w Stanach Zjednoczonych. Dlatego cztery dekady po śmierci Lee, wybrał się do Hongkongu, próbując dowiedzieć się, kim był "azjatycki" Bruce Lee, przeprowadzając wywiady z tymi, którzy tak naprawdę znali jego i jego rodzinę.

Wśród rozmówców Mathhew Polly'ego znaleźli się potentat filmowy Raymond Chow Man-wai, Robert Chua Wah-peng (twórca popularnego programu telewizyjnego Enjoy Yourself Tonight), mistrz sztuk walki Ip Man, Ip Chun i Betty Ting Pei, kochanka Lee, która była z nim kiedy umarł w jej mieszkaniu. Ten ostatni wywiad podobno był najdłuższy: trwał siedem godzin, podczas których Ting pokazała przykładowe ruchy kung fu i wykonała śpiew buddyjski. Polly ze wzruszeniem wspomina ten wywiad, jako najbardziej wyjątkowy, jaki zdarzyło mu się przeprowadzić: „Myślę, że to pierwszy raz, kiedy powiedziała zachodnim dziennikarzom o swoim związku z Brucem. Przez wiele lat Betty Ting była nawet obwiniana za śmierć Bruce'a, więc myślę, że to dobrze, że w końcu zdecydowała się otworzyć i opowiedzieć swoją wersję historii”.
W swojej książce Polly opowiada historię brawurowego, pobudliwego dzieciaka, który kochał sztuki walki i nie mógł usiedzieć w miejscu praktycznie aż do śmierci, która nastąpiła prawie na granicy realizacji celu, jakim było osiągnięcie statusu gwiazdy większej niż Steve McQueen.

Matka Lee, Grace, należała do rodziny zamożnych eurazjatyckich kupców, chińskich biznesmenów i konkubin w środowisku handlowym Hongkongu, ale porzuciła to wszystko, aby poślubić Li Hoi-Chuen, który specjalizował się w grze w chińskiej operze, na czym nieźle zarabiała występując dla Japończyków w czasie okupacji miasta w 1941 roku. Lee urodził się w godzinie i roku Smoka, w dzielnicy Chinatown w San Francisco, podczas gdy jego rodzice koncertowali w Kalifornii z trupą aktorską. Wychowany w Hongkongu zasmakował w trzech rzeczach; aktorstwie, walkach i tańcu, co okazało się doskonałym treningiem gwiazdorstwa.

Dzięki kontaktom ojca wystąpił w filmie już jako dziecięcy aktor i nakręcił około dwóch tuzinów filmów! Ale jego drugim zainteresowaniem była walka - od bójek z kolegami ze szkoły po tworzenie walczących gangów i szukanie kłopotów. Rodzina znała go jako „Mr Never Sits Still”.

Młody Bruce podążał za wszystkimi najnowszymi modami, od Lindy Hop do boogie-woogie, od jitterbuga do jive'a, starając się opanować każdy ruch. Większość z tych stylów tanecznych pojawiła się w Hongkongu za sprawą stacjonujących na terenie kolonii amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz przeznaczonych dla nich rozgłośni radiowych, a także filmów hollywoodzkich. Ale w 1957 roku wszystkich opanowała moda na cza-czę, której nikt nie traktował z większą powagą niż Bruce Lee. Prowadził nawet notes z wymyślnymi krokami cza-czy, w którym zgromadził ich ponad sto. Wymyślił też kilka własnych kroków, łącząc kung-fu z cza-czą i tworząc własny, emanujący energią, świeży i unikalny styl.

Biografia nabiera przyspieszenia, gdy Lee zostaje wysłany do Stanów przez rodzinę, aby nauczyć się dyscypliny i pójść na studia - generalnie "zrobić coś z sobą" po tym, jak wielokrotnie zagrożony był wydaleniem ze szkoły w Hongkongu. Polly drobiazgowo - może nawet zbyt drobiazgowo - opisuje te najtrudniejsze lata, kiedy Bruce Lee marzy o założeniu własnej szkoły kung fu, podbiciu Hollywood, walce z ustanowionymi regułami bardzo konserwatywnych szkół walki kung fu, czasach szkoleniu McQueena i Jamesa Coburna i przede wszystkim nieludzko ciężkiej pracy, aby to wszystko osiągnąć.

Polly skrupulatnie rejestruje każdego nowego rekruta w przedsięwzięciach Lee, a nawet w sekwencjach walki, gdy przyszły gwiazdor rzuca wyzwanie istniejącym mistrzom karate, judo i kung fu dzięki autorskiej mieszance sztuk walki, wykorzystującej nadzwyczajną szybkość, zwinność, ładunek buntu i przekonanie, że żadna szkoła walki nie powinna mieć monopolu.

Czy więc Bruce Lee był znawcą kung fu, który kręcił filmy, czy aktorem, który miał obsesję na punkcie mieszanych sztuk walki? Polly preferuje to drugie ujęcie, choć w czasach,  gdy zaczyna się kariera Bruce'a Lee, jedyną azjatycką twarzą w amerykańskiej telewizji była Kam Fong grająca detektywa Chin Ho na Hawajach.


 Niestety od tego miejsca książka Polly'ego staje się trochę niemrawa. Jest kilka świetnych plotek, ale Polly za bardzo zagłębia się w szczegóły umów filmowych i przepychanek świata filmowego. Tempo akcji ginie w nawale mało znanych nazwisk producentów i agentów i przyznam, że tę drugą część książki - choć dotyczy znacznie bardziej znanych nam czasów (wielka kariera i spełnienie amerykańskiego snu) - czytałam głównie przez sentyment do własnych wspomnień i wielkiej fascynacji postacią Małego Smoka.

Gdy 3 października 1971 roku na ekrany wszedł Wielki szef, Bruce stał się nagle najsławniejszą osobą w Azji Południowo-Wschodniej. Początkowo czuł dreszcz zwycięstwa. Grał w filmach od dziecka i w końcu zdobył wymarzony status gwiazdy. „W Hongkongu jestem większy od pieprzonych Beatlesów" – przechwalał się przyjaciołom z Los Angeles. Po niecałym roku stres i brzemię niesłychanej sławy zaczęły jednak dawać mu się we znaki. Nie mógł spokojnie przejść ulicą, gdyż zaraz otaczał go tłum. Jeśli chciał kupić ubranie, trzeba było zamykać sklep, bo byłby oblegany. Kiedy szedł do restauracji, ludzie przyciskali twarze do okien, żeby mu się przyglądać.

Inne ciekawostki? W Grze śmierci, filmie, którego premiera miała miejsce rok przed Wejściem smoka, Bruce Lee ma na sobie kanarkowo żółty kombinezon. Polly dokopał się do informacji, o tym, że kilka lat wcześniej podobny strój, tylko w wersji narciarskiej, pożyczył Bruce’owi Roman Polański (wielbiciel Bruce'a Lee i jego przyjaciel). Podobny strój ma na sobie Uma Thurman w I części Kill Bill. Z drugiej strony zadziwia, że tak zdeklarowany estetyki filmów kung-fu z lat 70. i 80. jak Quentin Tarantino, negatywnie sportretował Lee w Dawno temu w Hollywood. Polly dementuje te pomówienia, przytaczając słowa legendy amerykańskiej koszykówki Kareema Abdula-Jabbara: „Pewien kaskader chciał wyzwać Bruce’a, gdy ten był w trakcie rozmowy. Bardzo szybko Bruce powalił go na ziemię. Ludzie uznali, że lepiej tego więcej nie próbować”.

Na temat okoliczności śmierci Lee powstało wiele mitów. Trudno było uwierzyć, że tak niesamowicie silny, wysportowany i wytrzymały organizm może po prostu przestać funkcjonować (oficjalną przyczyną zgonu, pod którą podpisał się koroner, był obrzęk mózgu). Przyczyn upatrywano w przedawkowaniu alkoholu, leków, narkotyków albo porachunkach zazdrosnych mężów i przedstawicieli innych nurtów w sztukach walki. Jaka jest opinia Matthew Polly'ego - warto przeczytać :-)