Krytycy literatury od lat zachwycają się kolejnymi utworami
McCarthy’ego, uznawanego dziś za jednego z najzdolniejszych
amerykańskich pisarzy. Czy słusznie okrzyknięto Krwawy południk arcydziełem, porównywalnym
do dokonań Melville'a czy Faulknera? Figuruje bądź co bądź na nieformalnej liście pięciu najwybitniejszych powieści
amerykańskich drugiej połowy XX wieku.
Dla mnie Krwawy południk był pierwszym spotkaniem z tym autorem, dlatego szczególnie wnikliwie szukałam powodów, które wpłynęły na tak niezwykłą siłę
przyciągania jego prozy. Poza Ameryką tego typu literatura chyba nie mogłaby powstać, choćby dlatego, że to właśnie w USA rozwinął się z nieprawdopodobną mocą nurt surwiwalizmu (i przekonanie o rychłej apokalipsie), przy jednoczesnym prawie masowym powstawaniu prądów, które można uznać z przejaw nadzwyczajnej wiary w nadejście kolejnego złotego wieku. Pozornie przeciwstawne te dwa prądy jakoś współgrają w swojej głębokiej wierze w to, że człowiek, jako jednostka coś może i coś znaczy: albo żyć wiecznie w świecie nanotechnologii, albo przetrwać zagładę świata, jeśli tylko zdoła się do tego zawczasu przygotować.
McCarthy nie ma złudzeń i w kolejnych powieściach z goryczą przedstawia mądry obraz ludzkiej kondycji, z cała jej bezsilnością wobec horroru świata - który człowiek sam sobie przecież zgotował. Czyżby nowa, gnostycka w duchu powieść poświęcona Złu? Jego źródłom i istocie? Samotności człowieka wobec wrogiego świata, który poraził swoją obcością nawet samego Boga? To byłoby dość banalne, zważywszy ile razy ten koncept poddawano już literackiemu recyklingowi.
Suchy język powieści, poświęconej straszliwym rzeziom na pograniczu meksykańsko-amerykańskim w latach 40. XIX wieku sprawia, że przedstawione w niej tragedie, ból i przerażenie w przedziwny sposób zostają pozbawione wymiaru ludzkiego cierpienia. To migawki, przedstawiane krótko i beznamiętnie jak sprawozdania dzienników telewizyjnych z oddalonych rejonów świata, których jesteśmy świadomi, ale które przecież nas nie dotyczą. Budzą lęk nie dlatego, że pojawia się realne zagrożenie, ale dlatego, że w naszym bezpiecznym świecie sygnalizują istnienie czegoś potwornego, do czego zdolny jest człowiek, co może uwolnić się w każdej chwili tuż za miedzą.
Nie sposób zarazem uciec od porównań - losy ziem pogranicza są podobne we wszystkich częściach świata. Kresy wschodnie Rzeczpospolitej czy Mandżuria na Dalekim Wschodzie - wszędzie pełnią rolę buforu, a skazani na życie w tej strefie albo igrają z ogniem, albo nie mają nic do stracenia. Amerykański bufor to miejsce przeklęte do tego stopnia, że wędrówka od jednej rzezi do innej staje się swoistą drogą przez kręgi piekielne Dantego.
Kanwę opowieści stanowią losy osieroconego chłopaka wędrującego po pustyniach pogranicza. Przez chwilę towarzyszy nam złudną nadzieja, że dzieciak udowodni swoją siłę i zaradność i stanie na nogi. Nie jest to jednak powieść inicjacyjna, w której główny bohater dorośnie, dojrzeje, dostosuje się lub wywalczy sobie pozycję w grupie. W tej powieści nie ma ludzi władnych kontrolować swój los.
Chłopca najpierw przygarnia oddział
flibustierów (amerykańskich najemników uczestniczących w militarnych
ekspedycjach na obcych terytoriach), a potem banda łowców
skalpów (McCarthy sięgnął do
historii - podobno każdy
epizod powieści znajduje zakorzenienie w historycznych dokumentach). Wspomniana banda istniała
naprawdę: najmowała się meksykańskim gubernatorom i świadczyła usługi
mające polegać na ochronie miejscowej ludności przed napadami Apaczów.
Dowodem wykonania zadania były naszyjniki skalpów -
nierzadko zdejmowanych z głów
pokojowo nastawionych Indian, a nawet amerykańskich osadników i
meksykańskich chłopów.
Ale McCarthy rozprawia się też z mitem kata i ofiary. Ten dualizm, do którego nawykliśmy rozprawiając o roli białych osadników i rdzennych mieszkańców obu Ameryk, okazuje się dość naiwnym obrazem ówczesnych wydarzeń. Atakowani Indianie nie pozostają dłużni i z zaciętością odpłacają najeźdźcom za okrucieństwa i przemoc. Nie ma zatem w tej powieści ani samobiczowania, anie mitu wielkiej Ameryki rodzącej się w chwalebnym trudzie osadników. Jest za to ohydna prawda o człowieku, który mimo wpływu cywilizacji, upaja się własną mocą i anarchią. Ci ludzie nie chcą wyjść z hobbesowskiego hipotetycznego stanu natury - wojny każdego z każdym (łac. bellum omnium contra omnes). Nie szukają gwarancji swojego bezpieczeństwa za cenę umowy społecznej - nie tylko nie chcą się zrzec prawa do używania przemocy, ale odwracają bieg historii: w imieniu państwa metodycznie niszczą ludność pogranicza.
Krwawe opisy ataków ran, rozłupywanych czaszek szokują może przez pierwszych 50 stron powieści, a potem to straszliwe zwyrodnienie staje się na wskroś symboliczne, coś jak obrazy Boscha. Natłok scen nie pozwala ich zbyt mocno rozpamiętywać, pozostawia tylko wrażenie rozszalałego, ale bezimiennego zła. Jest to zabieg kompletnie inny niż odwoływanie się do emocji czytelnika poprzez skupienie uwagi na jednostkowym losie, dotkliwym nieszczęściu, z którym empatyzujemy i które wywołuje w nas bunt i chęć niesienia pomocy.
U McCarthy'ego zagęszczenie obrazów zaczyna w pewnym momencie nużyć, prowadząc do zobojętnienia i wyciszenia odrazy moralnej. Kiedy zaczynamy sobie uświadamiać ten proces, dociera do nas cała głębia zła, do jakiego zdolny jest człowiek. Nie ten człowiek pełen buntu, sprzeciwu i zdolności do empatii, ale człowiek, który ma już dość patrzenia na rzeź i nieszczęścia i pragnie tylko, żeby nikt mu już o tym nie mówił, nie przypominał, nie zawracał głowy.
Dodatkowym zabiegiem jest płynne przechodzenie od pięknych opisów zachodów słońca nad pustynią do rysowania sugestywnych obrazów krwawej posoki na piasku, od obrazu kłębowiska chmur do widoku ciał martwych dzieci wiszących na drzewie. Ta szczególna estetyka - upiorna w swoim wyrazie - jeszcze silniej podkreśla, jak silnemu zobojętnieniu jesteśmy w stanie ulec. Jak łatwo naszą uwagę można przesunąć z poziomu emocji do koncentracji na walorach estetycznych. szczególnie widać to w scenie wypoczynku morderców przy ognisku: blask ognia, iskry, światło odbijające się w ich twarzach i dłoniach. Jest w tym opisie coś epifanicznego...
Nawiązań do Biblii jest zresztą sporo - bądź to w sferze językowej, bądź metaforyce obrazów, co nadaje powieści dodatkowy walor alegoryczny. Najbardziej alegoryczna okazuje się jednak postać sędziego Holdena, nietzscheańskiego nadczłowieka, którego wypowiedzi rażą zadęciem, pseudoelokwencją i pseudofilozofią, ale przywodzą na myśl podobne wypowiedzi całkiem współczesnych merytokratów, polityków a nawet naukowców, dzierżących stery władzy nad oszalałym, bezradnym tłumem powierzonych im ludzkich stad.
Holden nawiązuje zresztą do postaci Kurtza z filmowej wersji Jądra ciemności, czyli w Czasie apokalipsy (w adaptacji Coppoli, z niesamowitą rolą Marlona Brando). Pozbawiony zahamowań i skrupułów, świadom swojej władzy i podporządkowania otaczających go ludzi, postrzegający niezliczone okrucieństwa i akty niesprawiedliwość jako naturalny porządek świata. Skojarzenie postaci conradowskiego Kurtza i sędziego Holdena niewątpliwie jest zabiegiem zamierzonym także i z tego względu, że pozwala powiązać tragedię kolonializmu z imperialną polityką rodzących się Stanów Zjednoczonych.
Zaszokował mnie fakt, że tę książkę wyszukałam w... bibliotece dla dzieci i młodzieży. Może to okładka, albo jakiś niewłaściwy opis sprawiły, że uznano ją za powieść westernową o wdzięcznych przygodach XIX-wiecznych zabijaków na Dzikim Zachodzie? Nic bardziej mylnego - może poza słowem "dziki", które tutaj nabiera szczególnie straszliwych konotacji. To powieść o dramatycznej pustce: dzieciak, którego losy obserwujemy od początku powieści zmierza do nikąd nie dlatego, że jest biednym, niewykształconym sierotą, lecz dlatego, że w świecie nie ma nic, do czego można by zmierzać. W tej samej pustce żyje sędzia Holden, z całym swoim nadzwyczajnym umysłem i umiejętnościami. Podłości wyrządzane przez bandę wydają się wypadkową przeróżnych zjawisk, ale trudno komukolwiek przypisać winę za ich dokonywanie. Brak jakiejkolwiek etycznej wykładni sprawia, że zaczynamy zastanawiać się, czy w tych warunkach można mówić o istnieniu dobra i zła...