sobota, 31 sierpnia 2019

Zbigniew Herbert "Słoń"

Wła­ści­wie sło­nie są bar­dzo wraż­li­we i ner­wo­we.
Mają buj­ną wy­obraź­nią, któ­ra po­zwa­la im nie­kie­dy
za­po­mnieć o swo­im wy­glą­dzie. Kie­dy wcho­dzą do wody,
za­my­ka­ją oczy. Na wi­dok wła­snych nóg wpa­da­ją w
roz­draż­nie­nie i pła­czą.

Sam zna­łem sło­nia, któ­ry za­ko­chał się w ko­li­brze. Chudł,
nie spał i w koń­cu umarł na ser­ce. Ci, któ­rzy nie zna­ją na­tu­ry
sło­ni, mó­wi­li: był taki oty­ły.




piątek, 30 sierpnia 2019

Christopher Durang "Wania, Sonia, Masza i Spike"



(reż.  Maciej Kowalewski, Teatr Polonia)

Durang z wdziękiem i swobodą nawiązuje do sztuk Czechowa. Durang, laureat Pulitzera, autor m.in. granej u nas często Zwariowanej terapii, robi to jednak z ostentacją. Przenosi akcję w świat współczesny i robi z niej lekką komedię drogą prostego zabiegu - "czechowskie” myślenie zestawia z dzisiejszymi realiami. Oto w domu na wsi mieszkają podstarzali Wania (homoseksualista) i Sonia (adoptowana przez jego rodziców dziewczynka) oraz siostra Masza. Rodzice, rozkochani w Czechowie obdarzyli dzieci imionami z jego utworów. Podobnie jak w Wujaszku Wani przesiadują przed domem, plotąc o niczym, utrzymując jednak rozmowę nie w dramatycznej tonacji, ale lekko komediowym tonie. Przewija się nawet motyw marnych kilku drzewek (Wiśniowy sad) i dzikiej kaczki (tym razem nawiązanie do Ibsena). Postać służącej przywodzi z kolei na myśl Kasandrę.

Przyjazd nieobecnej na początku Maszy (Trzy siostry) jest jak powiew wielkiego świata, tym bardziej, że owa hollywoodzka gwiazda przywozi ze sobą rosyjskiego, znacznie od niej młodszego, kochanka Spike'a i szalony plan sprzedaży domu. Kochanka trzeba pilnować, jako że ugania się za młodziutką Niną (Mewa).

Jak opowiada sam reżyser "sztuka Duranga ma delikatność i misterność czechowowskich konstrukcji, tak bliskich polskiemu widzowi i jednocześnie rozmach brodwayowskich produkcji, które gwarantują sukces u każdej publiczności. Jedną z jej najważniejszych wartości są pełnowartościowe, dramatyczne i jednocześnie komediowe role, które w tej obsadzie zachwycą. Dla mnie jest to materiał na prawdziwe widowisko zrobione z dbałością o słowo, frazę i klarowną, linearną fabułę, dające szansę na pokazanie teatru w jego najszlachetniejszej współczesnej formie. To piękna sztuka o najważniejszych wartościach życia, wzruszająca, smutna, sentymentalna i bardzo, bardzo mądrze śmieszna".

Rzecz jest żartem, ale też hołdem złożonym Czechowowi. Durang skupia się wyłącznie na najważniejszych postaciach czechowowskich evergreenów (bohaterowie Czajki, Trzech sióstr, Wujaszka Wani), inteligentnie przepisując te typy na współczesność, uzasadniając zarazem, skąd ich imiona, tryb życia, emocje...

Wspaniale, że Kowalewski postawił na aktorów (choć nie sposób nie dostrzec świetnej scenografii - Arkadiusz Kośmider i kostiumów – Dorota Roqueplo). Najważniejszą postacią jest Masza Ewy Błaszczyk, która pociąga za wszystkie sznurki, jest zaborcza i ostentacyjna, ale zarazem schowana i introwertyczna. Femme fatale, która z łatwością rozsypuje się w kryształ. Na wyróżnienie zasługują jednak wszyscy: Dorota Landowska jako Sonia (najbardziej czechowowska ze wszystkich bohaterów), Maciej Kowalewski, grający powściągliwie, wrażliwie i delikatnie, Marianna Janczarska (delikatna, dziewczęca Nina), komediowy (wręcz slapstickowy) Wojciech Zieliński w roli Spike’a oraz Małgorzata Rożniatowska.

Jest w tej sztuce ironia, przenikliwość i poczucie humoru (duża zasługa świetnego przekładu Bogusławy Plisz-Góral).

wtorek, 27 sierpnia 2019

Stanisław Barańczak "Mieszkać"

 Mieszkać kątem u siebie (cztery kąty a
szpieg piąty, sufit, z góry przejrzy moje
sny), we własnych czterech
cienkich ścianach (każda z nich pusta,
a podłoga szósta oddolnie napiętnuje
każdy mój krok), na własnych śmieciach,
do własnej śmierci (masz jamę w betonie,
więc pomyśl o siódmym,
o zgonie,
ósmy cudzie świata, człowieku)


 

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

"Pewnego razu... w Hollywood" (reż. Quentin Tarantino)


Szalenie tarantinowski film (czy filmy tarantino moga być nietarantinowskie?) - szalona fascynacja reżysera kinem, muzyką filmową, gatunkami, scenami i wreszcie - w końcu to "ekslibris" Q. - damskimi stopami. Ale przede wszystkim hołd złożony światu, którego już nie ma, stylowi kinematografii i gwiazdorstwa, które już chyba bezpowrotnie odeszły do przeszłości. Rok 1969, koniec świata dzieci kwiatów i koniec złotej ery Hollywood.

Margot Robbie i Rafał Zawierucha zagrali tu parę, wokół której pozornie powinna rozegrać się cała historia (przecież od chwili lądowania pary na lotnisku i sceny spaceru w otoczeniu reporterów, mamy gdzieś w tyle głowy myśl o zabiciu Sharon Tate i jej przyjaciół przez bandę Mansona). Ale rzeź, jaka miałaby nastąpić w ich domu, w ogóle nie jest tematem filmu. Stanowi wyłącznie pretekst do wielkiego aktorskiego show, którego bohaterami pozostają Leonardo DiCaprio i Brad Pitt. Ich genialny pojedynek na role porównywalny jest chyba tylko z dwoma kinowymi duetami: Redford/Newman w filmie Butch Cassidy i Sundance Kid! oraz Nicholson/Brando w Przełomach Missouri.

Oczywiście Tarantino dopracował obsadę w szczegółach. Nie sposób pominąć brawurowego Ala Pacino (scena, w której wyjaśnia mechanizm eliminowania z kina tych, którzy zbyt często "grają złych" jest po prostu znakomita!) oraz całej plejady ulubionych aktorów Q.: Emile Hirsch, Timothy'ego Olyphanta, Kurta Russella, Bruce'a Derna, Damiana Lewisa (w roli Steve'a McQueen'a), Costy Ronina (w roli Wojciecha Frykowskiego), Dakoty Fanning oraz Luke'a Perry'ego. Cudownym kąskiem okazuje się przekomiczna scena starcia jednego z głównych bohaterów z Brucem Lee (w tej roli Mike Moh). O wyborze Zawieruchy do roli Polańskiego już wspomniałam - jest to miły smaczek dla polskiej publiczności ;-)


Podstawą tarantinowskiej wersji Hollywood końca lat 60. są dwie główne postaci: aktor i przygasająca gwiazda, Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) oraz kaskader i najlepszy przyjaciel Daltona, Cliff Booth (Brad Pitt). Pomimo że obaj są postaciami fikcyjnymi, Tarantino stworzył je miksując cechy prawdziwych przedstawicieli hollywoodzkiej branży.

Rick Dalton stanowi wariację opartą na postaciach Steve'a McQueena, Burta Reynoldsa, George'a Maharisa (Route 66), Eda Byrnesa (77 Sunset Strip) i przede wszystkim Ty'a Hardina (Bronco). Nie wiem, czy DiCaprio zdobędzie po tym filmie kolejną statuetkę - ale należy mu się jak psu micha! Niewiarygodne, jak poradził sobie ze wspomnianym powyżej miksem cech i umiejętności. Niepojęte też, jaki dystans ma do siebie ten aktor, czego najlepszym dowodem jest żenująca scenka z życia Ricka Daltona - wczesny występ z chórkiem piosenkarek ;-)


DiCaprio bezbłędnie wciela się w rolę gwiazdora przechodzącego kryzys, który wątpiąc w swoje umiejętności, zaczyna pić, ale w przebłyskach geniuszu na planie filmowym potrafi stworzyć mistrzowską kreację (scena do odtwarzania milion razy to "brutalny Hamlet" w barze na Dzikim Zachodzie!). Brad Pitt gra z kolei faceta z przeszłością, nieudacznika w innym wymiarze niż jego przyjaciel spadający do występów w spaghetti westernach. A że w tej roli wielu recenzentom spodobał się bardziej niż DiCaprio - wyścig o Oscara może być zacięty!

Podobno feministki (które?) oburzyła "nijaka" rola Margot Robbie. Jako feministka nie potrafię się z tym zgodzić. Kino nie jest od tego, żeby gadać (od tego jest radio). Kino operuje obrazem, który może mieć milion znaczeń: w pozornie nieistotnej scenie "spaceru po mieście" i "spontanicznego wypadu do kina" Robbie zagrała bardzo dużo: poczynając od onieśmielenia i niedowierzania gwiazdy, która początkowo nie jest fetowana, ani nawet rozpoznana przez obsługę kina, po alegorię hollywoodzkiego blichtru. Jest jednak i wzruszający akcent - filmowa Sharon (o twarzy Robbie) ogląda samą siebie (prawdziwą Tate z filmu Phila Karlsona - w ostatniej zresztą roli).

Zasadniczo rola Robbie nie miała w mojej opinii opowiadać o Sharon Tate, ale ewidentnej pustce hollywoodzkiego stylu życia. Gwiazdka, która sięgnęła po amerykański sen tylko po to, żeby móc bywać, bawić się na basenowych imprezach, mieszkać pod jedynie słusznym adresem po prostu bywa, bawi się i mieszka...



Posługując się poetyką baśni, Tarantino tworzy alternatywną rzeczywistość, w której miesza ze sobą fakty i fikcję. Wydarzenia i postaci, które są prawdziwe z tymi, które nie istniały i nie miały miejsca. Chyba tylko taki artysta, jak Tarantino mógł zbudować figlarną komedię wokół tragicznych wydarzeń, a potem jeszcze zmienić bieg historii, co zawsze wzrusza mnie i uruchamia dziecinne poczucie sprawiedliwości, pragnienie, żeby wreszcie zlać tych złych, których nikt nigdy nie ukarał! To nie komiksowa wendeta z Kill Billa czy Death Proof, ale zemsta za podłe krzywdy wobec słabych i bezbronnych - taka jak w Django czy Bękartach Wojny. Nie sposób jednak nie zauważyć, że rozdając te ciosy i karząc łajdaków Tarantino bawi się zarazem boskością i wszechmocą reżysera.

Jednym z najciekawszych zabiegów, jakie Tarantino zastosował w Pewnego razu… w Hollywood jest fenomenalna umiejętność zmiany klimatu. Gdy Cliff Booth trafia na ranczo, w którym kilka lat wcześniej spędził z filmowcami długie miesiące, a w którym obecnie rezyduje Rodzina Mansona, momentalnie znika beztroski, wakacyjny, zabarwiony erotycznie klimat, a w jego miejsce niepostrzeżenie wkrada się niepewność, napięcie i strach o głównego bohatera. Emocje w czystej postaci!


Podróż po krainie hollywoodzkiej Nibylandii odbywa się na warunkach reżysera, który ma świadomość, że w filmie wolno mu wszystko. Stworzył zatem cudowną wizję nieistniejącego już świata. Jednocześnie pozwolił sobie nawet na wyśmiewanie spaghetti-westernów, choć część z nich jest wielką miłością Tarantino, o czym świadczy sam tytuł filmu (nawiązujący do Dawno temu w Ameryce i Pewnego razu na Dzikim Zachodzie) - swoisty hołd złożony przez Tarantino Sergio Leone. W tej podróży jest mnóstwo przystanków  w nieoczekiwanych miejscach i dygresji, które nie zawsze znajdują swoje fabularne uzasadnienie, ale tworzą klimat zbliżony do gadulstwa Nienawistnej ósemki, albo wyciszenia i bezradności dwojga głównych bohaterów Jackie Brown.

Pewnym jest, że bez wspaniałej filmowej erudycji Tarantino taki film nie mógłby się udać! Lepiej operujący kodami kulturowymi i obeznani z toposami literackimi dostrzegą także w Pewnego razu… subtelne nawiązania do Szekspira (motyw „teatru w teatrze” przerobiony na „film w filmie”). Po amerykańsku i łopatą reżyser wskazuje widzowi ten trop przywołując w jednej ze scen postać Hamleta. Ilu symboli nie wyłapałam - nie mam pojęcia. Przyjdzie obejrzeć jeszcze kilka razy, co może okazać się nieuchronną koniecznością, jeśli Pewnego razu... okaże się, zgodnie z zapowiedziami reżysera, ostatnim filmem Tarantino.

środa, 21 sierpnia 2019

Tadeusz Różewicz "Ojciec"

Idzie przez moje ser­ce
sta­ry oj­ciec
nie oszczę­dzał w ży­ciu
nie skła­dał
ziarn­ka do ziarn­ka
nie ku­pił so­bie dom­ku
ani zło­te­go ze­gar­ka
ja­koś nie ze­bra­ła się miar­ka

Żył jak ptak
śpie­wa­ją­co
z dnia na dzień
ale
po­wiedz­cie czy może
tak żyć niż­szy urzęd­nik
przez wie­le lat

Idzie przez moje ser­ce
oj­ciec
w sta­rym ka­pe­lu­szu
po­gwiz­du­je
we­so­łą pio­sen­kę
I wie­rzy świę­cie
że pój­dzie do nie­ba


wtorek, 20 sierpnia 2019

Marian Hemar "Piękna Lucynda" (reż. Eugeniusz Korin, Teatr 6. Piętro)


Piękna Lucynda to najlepsza komedia wybitnego twórcy teatralnego i kabaretowego XX w. Mariana Hemara, który jest także autorem piosenek i muzyki. Prapremiera światowa sztuki odbyła się w 1967 r. na Scenie Polskiej w Londynie. Piękna Lucynda jest błyskotliwym pastiszem „Natrętów” Józefa Bielawskiego, pierwszej polskiej komedii napisanej w języku ojczystym w 1765 roku. 

Lucynda jest zabawą ramotką, ale ramotką ważną w dziejach polskiego teatru, nawiązuje bowiem do teatralnych poszukiwań Stanisława Augusta, który próbował upodobnić świat polskiej sztuki do Zachodu. Hemar pociął oryginalny tekst, wyrzucił część postaci natrętów nachodzących dom hrabiego Adama, zakochanego w pięknej Lucyndzie. Zamiast tego naszpikował sztukę XX-wiecznymi wstawkami, kupletami i słownymi zabawami. 

Kabarecista - jak sam siebie określał autor - wykorzystał oś banalnej w gruncie rzeczy historyjki, żeby pobawić się różnymi gatunkami komedii – od salonowej, poprzez wodewil po żarty rodem z rasowego kabaretu. Bawi się z formą, gatunkiem i tradycją, za którą skrywa się kunsztowne piękno i wzruszająca poezja minionych epok teatru literackiego. 

Spektakl w Teatrze 6. piętro to teatralny majstersztyk! Wypełniony przepięknymi arietkami i zabawnymi układami tanecznymi, stylizowany na XVIII-wieczną inscenizację z najprawdziwszą budką suflera (tu niespodzianka dla widzów na koniec przedstawienia), rampą, czerwoną kurtyną i malowanymi prospektami, dzięki którym na ciasnej scenie teatru udaje się stworzyć kilka miejsc akcji. Ta niezwykle pomysłowa scenografia to dzieło Wojciecha Stefaniaka (na zakończenie jest stopniowo odsłaniana, aby widzowie mogli poznać jej szczegóły). Całości dopełniają fantastyczne, utrzymane w operetkowej konwencji, kostiumy Beaty Harasimowicz. 

Ważnym bohaterem jest oczywiście muzyka (kierownictwo muzyczne - Tomasz Szymuś). Ta jednak nie jest wcale stylizowana na wiek XVIII, ale pod wodewilowe retro (komponował sam Hemar). Perfekcji wykonania partii wokalnych raczej bym się nie doszukiwała - ale uznałam to za jeden z elementów tworzenia dystansu do całej tej materii ;-)

Postaci - grane przez fenomenalnych aktorów - są niezwykle barwne, wręcz soczyste. Obok nestorów polskiego teatru (Magdalena Zawadzka, Dorota Stalińska, Hanna Śleszyńska, Kazimierz Kaczor, Krzysztof Tyniec, Piotr Gąsowski, Sylwester Maciejewski) wystąpili dobrze już znani aktorzy młodszego pokolenia (Joanna Liszowska, Adrianna Kalska, Rafał Królikowski, Jarosław Gajewski i Mikołaj Roznerski). 

Parodiując pociesznego starca, Podkomorzego, Piotr Gąsowski wciela się w postać z komedii dell arte, zachowując jednak lekkość, nie popadając w nieznośną błazenadę, która tak często utożsamiana bywa w teatrach z komedią. Podobną równowagę zachowuje fantastyczny Rafał Królikowski - niby szarżujący pajac, ale jednak zgrabnie bawiący się własną postacią, z zachowaniem stosownego dystansu. Muzy (Zawadzka, Stalińska i Śleszyńska) prowadzą nas przez całe przedstawienie niczym mistrzynie ceremonii, dając poczucie, że do tego widowiska zaglądamy niejako z zewnątrz. Dzięki nim zachowujemy dystans do całej sztuki, rozumiemy jej prześmiewczy charakter i jednocześnie innowacyjny zamysł Hemara, który potraktował całość jako żart sceniczny.

Lucynda czerpie głównie z kabaretowego międzywojnia, ale sięga też do literackiej przeszłości - na szczęście bez patriotycznego dydaktyzmu. Wzrusza jednak finał, w którym Muzy tłumaczą, że bez „Natrętów” nie byłoby teatralnego dalszego ciągu: oświeceniowego, romantycznego, postromantycznego...

Po raz pierwszy sztuka została wystawiona w Polsce przez Eugeniusza Korina w Teatrze Nowym w Poznaniu. Był grana przez 13 sezonów, oklaskiwany na stojąco w kraju i zagranicą, między innymi w Niemczech, Rosji, Holandii i Anglii, stanowiąc kolejny rekord frekwencyjny. Profesor Aleksander Bardini określił tę realizację jako „arcydzieło gatunku”. Teraz Eugeniusz "Żenia" Korin wystawia Lucyndę w Warszawie. I wie, jak to zrobić - ostatecznie jest nie tylko jednym z kilku już Rosjan tworzących kulturę teatralną w Polsce, ale też jednym z lepszych, od dawna już, naszych reżyserów. Do współtworzenia 6 Piętra przystępował z deklaracją, że teatr bez widzów nie ma sensu.

***

Autor sztuki - Marian Hemar (ur. 6.04.1901 we Lwowie, zm. 11.02.1972 w Dorking) - poeta, satyryk, dramaturg, tłumacz poezji, autor tekstów ponad dwóch tysięcy piosenek - stał się Mickiewiczem emigracji polskiej XX wieku. Przed wojną uważany był za człowieka niepoważnego, kabareciarza; jego teksty powojenne, prócz tych lekkich, należały do najważniejszych dokonań polskiej literatury emigracyjnej. To on stworzył takie przeboje, jak: "Upić się warto", "Mały gigolo", "Kiedy znów zakwitną białe bzy" i "Czy pani Marta jest grzechu warta". W czasach PRL znali go ci, którzy słuchali RWE, gdzie przez ponad 20 lat miał swoją 15-minutową audycję "Kabaret Mariana Hemara". Jego ważną część stanowiła zawsze aktualna fraszka polityczna, zjadliwa i świetnie napisana, która w dużej mierze sprawiła, że Hemar długo pozostawał na indeksie.

sobota, 17 sierpnia 2019

Andrzej Bursa "Sylogizm prostacki"

Za darmo nie dostaniesz nic ładnego

zachód słońca jest za darmo
a więc nie jest piękny
ale żeby rzygać w klozecie lokalu prima sorta
trzeba zapłacić za wódkę

ergo
klozet w tancbudzie jest piękny
a zachód słońca nie
 

a ja wam powiem że bujda
widziałem zachód słońca
i wychodek w nocnym lokalu
nie znajduję specjalnej różnicy. 



Andrzej Bursa

piątek, 16 sierpnia 2019

Bernard MacLaverty "Przed końcem zimy"


Jest w tej powieści jakaś surowość, emocje nie wybuchają jak fajerwerki, ale powoli sączą się w nasze głowy, z każdym kolejnym słowem i sceną. Jest w niej coś niezwykle skupionego - o jej sile stanowią szczegóły, setki drobnych obserwacji dotyczących samych bohaterów, ich gestów, otoczenia, detal, które akurat znajdują się w ich polu widzenia, albo których nie dostrzegają zajęci własnym wnętrzem. Stella i jej mąż. Żyjący niby razem, ale według odmiennych schematów, odmiennego rytmu dnia, w kręgu własnych zamiłowań, nałogów, kultywowanych zachowań i pielęgnowanych potrzeb. Niektóre z nich mogą irytować - tak czytelnika, jak ich wzajemnie. Ale na pewno nie sposób odmówić MacLaverty'emu umiejętności utworzenia poetyckiego obrazu tych pozornie banalnych, codziennych, na swój sposób paranoicznych nawyków. 

W powieści stale przeplata się teraźniejszość i wspomnienia - straszne, dramatyczne, na wskroś irlandzkie. Bohaterowie próbują, każde na swój sposób, poradzić sobie z tą przeszłością: on topi ją w alkoholu, ona szuka ucieczki od rzeczywistości do świata zachłannej, lecz spóźnionej religijności. Każde z bohaterów po swojemu taszczy bagaż doświadczeń i wspomnień, próbując osiągnąć spokój, komplikuje własne życie i życie współmałżonka. 

Czy nadal wiąże ich miłość? Czy absurdalnie szczegółowa znajomość cudzych nawyków zostawia miejsce na uczucie? A może jest uczuciem? Miłość tych dwojga nabiera cech dobrze naoliwionej maszyny, ale nie sposób ocenić, czy jej nieustająca sprawność faktycznie godna jest podziwu, czy raczej nuży swoją monotonią.

To co zachwyca absolutnie w tej powieści, to wspaniały, piękny, urzekający język (brawa za znakomite tłumaczenie Jarka Westermarka) i zarazem nieco ironizujący ton w tej skądinąd poważnej książce. Scena, w której głowny bohater gubi drogę do pokoju hotelowego to czysty majstersztyk, a jego komentarze na temat religijnego zaangażowania żony - subtelne, ale nieustepliwe, sa po prostu smakowite ;-) Pokazany w tle Amsterdam jest daleki od obrazu miasta narkotyków i piwa, jakie na co dzień napotykamy w przekazach medialnych. To Amsterdam zasnuty mgłą, wilgotno-zimowy, wystygły, jak związek bohaterów.

Każde zdanie tej książki to dopracowana perełka, a kontrast kunsztu pisarskiego z prostotą opisywanej codzienności tworzy niesłychaną wprost atmosferę. Przed końcem zimy jest powieścią dla konesera i zarazem cierpliwego czytelnika, który lubi smakować opisy, pogrążyć się w lekturze. Na pewno najbardziej przemówi do tych, którzy na koncie mają wieloletni związek i zrozumieją absurd niektórych zachowań i decyzji bohaterów.Pomimo odniesienia do wydarzeń irlandzkiej wojny domowej książka zachowuje niesłychanie uniwersalny wymiar - każdy z nas próbuje we własnym związku przetworzyć minione wydarzenia, skumulowane traumy, lęki minionych światów.


czwartek, 15 sierpnia 2019

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska "Lwy w klatce"

Lwica senna i naga nie czuje więzienia,
Leżąc spogląda w oczy lwu, panu stworzenia.
On się przybliża, cały w grzywie i w męskości,
a jakaś pani patrzy — i płacze. Z zazdrości!