sobota, 24 grudnia 2022

Jacek Kaczmarski "Przeczucie"

Zima dzieli istnienia na czarne i białe
Zimą ciało ogrzejesz tylko innym ciałem
Paleniska buzują, ciemnieją kominy
Gęsim puchem piernaty wabią i pierzyny

Trzej Królowie przybędą Panu bić pokłony
Złożą dary bogate na wiechciu ze słomy
Już lat dwa tysiące powraca to święto
Więc skąd nad stołami milczące memento?

Bo za oknem śnieżyca, chichoty i wycie
Przed którymi na próżno chowamy się w życie
Ten niepokój dopadnie nas zawsze i wszędzie

Pamiętamy, co było
….
Więc wiemy - co będzie


 

środa, 21 grudnia 2022

Jean Delumeau "Strach w kulturze Zachodu XIV-XVIII w."


Wspaniała rzecz - raczej praca naukowa niż zwyczajna non-fiction, ale traktuje o zagadnieniach na wskroś istotnych aż po dziś dzień. Strach przed czarownicami, przed kobiecością, podjudzanie motłochu przez Kościół, źródła antysemityzmu, szaleństwa pandemii - właściwie każdy jeden rozdział tłumaczy znakomicie nasze dzisiejsze lęki, absurdy postępowania, mechanizmy zachowań społecznych. Wymaga czasu, bo język już trochę niedzisiejszy (prosi się o nowe tłumaczenie) - ale bardzo warto! 


 

środa, 14 grudnia 2022

Jakub Żulczyk "Czarne słońce"

 

Żulczyk jak zawsze niezawodny, choć tę książkę czytało mi się trudniej niż inne z powodu gigantycznego natłoczenia wulgaryzmów. Uwierzyć trudno, że za wulgarną uznałam wcześniej Ślepnąc od świateł, która teraz wydaje mi się opowiastką dla grzecznych panienek.

Co niesamowite, to fakt, że finezja języka, którą tak cenię u autora, nie ucierpiała ani trochę - styl jak zwykle skrzy się od błyskotliwych sformułowań i sprawia, że nawet czytanie faszystowskiego bełkotu głównego bohatera staje się przednią rozrywką. Zastanawia mnie tylko ów cud jego duchowej przemiany - jakoś nie kupiłam go i nie wiem, do kogo miał trafić. 

Do przemyślenia, czy aby faktycznie wszyscy jesteśmy Gruzami? 

 


wtorek, 13 grudnia 2022

Jan Twardowski "Żal" (Żal że się za mało kochało)

Żal że się za mało ko­cha­ło
że się my­śla­ło o so­bie
że się już nie zdą­ży­ło
że było za póź­no

choć­by się te­raz bie­ga­ło
w przed­po­ko­ju szu­ra­ło
nio­sło ser­ce osob­ne
w te­le­fo­nie szu­ka­ło
słu­chem szer­szym od sło­wa

choć­by się spo­kor­nia­ło
głu­pią minę stro­iło
jak lew na musz­ce

choć­by się chcia­ło ostrzec
że po­go­da nie­sta­ła
bo tę­cza zbyt czer­wo­na
a sól zwil­got­nia­ła

choć­by się chcia­ło po­móc
wła­sną gęba po­dmu­chać
na ro­sół za sło­ny

wszyst­ko już po­tem za mało
choć­by się łzy wy­pła­ka­ło
na­gie nie­pew­ne 

 


 

poniedziałek, 12 grudnia 2022

Grzegorz Piątek "Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939"

Nie znam innego tak mocnego głosu, który z równą pasją pokazywałby nie tylko awers, ale i rewers gdyńskiego mitu. Jest to fascynująca opowieść, która zdekonstruowała totalnie przekonania, jakie wpajano mi na lekcjach historii: począwszy od wiary w dalekowzroczność i kompetencje planistyczne Kwiatkowskiego, poprzez rzekomo powszechną świadomość, jakie znaczenie strategiczne miał port w Gdyni, po naiwną wiarę, że miasto powstające na surowym korzeniu może być szczytem osiągnięć urbanistycznych i spójności społecznej. Najwyraźniej - przynajmniej w Polsce - nie może.

Piątek opowiada o początkach miasta, które tworzy swoją historię zaledwie od 100 lat. Nie powstałoby wcale, gdyby nie polityka, gospodarka, złożone relacje polsko-niemieckie i wiele innych powodów. Nie byłoby też Gdyni, gdyby nie rzesze robotników przyjeżdżających nad morze nie tyle po to, by budować polski port, co uciec przed nędzą, czasem prawem, długami lub rodziną. Nierzadko tylko po to, by wpakować się w jeszcze większą nędzę i problemy społeczne. 

Autor nie kwestionuje sukcesu, jakim było powstanie polskiego portu, ale pyta o cenę, którą zapłacili za to „ludzie zbędni”. Udowadnia też, że wbrew oficjalnemu dyskursowi, w międzywojniu powstała nie tylko Gdynia elegancka i modernistyczna, o której tak lubimy opowiadać, ale także czarna – prymitywna, wstydliwa, zbudowana z baraków bez kanalizacji, energii i gazu. Gdynia miała być potwierdzeniem sprawności młodego państwa i skoku cywilizacyjnego. Jednak nowoczesne miasto z marzeń nie powstawało nowocześnie, jak głosi mit stworzony przez przedwojenną propagandę. Autor kwestionuje ów gdyński mit pięknego, białego, polskiego "miasta z morza i marzeń", pyta o cenę jego sukcesu i ukazuje faktyczny jego wymiar. Przedwojenna Gdynia była miastem straszliwych kontrastów – nędzy i bogactwa, pięknej architektury i faweli. 

Jako architekt, Piątek nie może pomijać faktu, że Gdynia jest niewątpliwym przykładem modernizmu w architekturze. To te przeszklone powierzchnie, dające wrażenie lekkości i dużo światła, marynistyczne odniesienia w budynkach użyteczności publicznej, okrągłe okna, obłe lub ostre bryły budynków, poziome linie. Autor pięknie i rzeczowo je opisuje, tłumaczy koncepcję, podaje konkretne przykłady, więc zainteresowany czytelnik będzie mógł chodzić z książką „śladami gdyńskiego modernizmu”. Niestety "Gdynia (była) jak eksperyment budowany po omacku. I zdano sobie z wagi tego eksperymentu jak już trwał w najlepsze". 

Sukces portu przykrywał liczne wstydliwe i niewygodne fakty. I to tak mocno, że po blisko stu latach to „Pan Nowoczesny” jest symbolem typowego mieszkańca Gdyni, przynajmniej w przywołanej przez Piątka książeczce dla dzieci wydanej niedawno przez Muzeum Miasta Gdyni (Pan Nowoczesny. Barwne życie w białej Gdyni). Niestety statystyki są bezlitosne: po ponad piętnastu latach od rozpoczęcia budowy portu i dziesięciu po nadaniu Gdyni praw miejskich tylko 46,5 proc. budynków miało prąd, niespełna 17 proc. kanalizację, a gaz docierał do 1,3 proc. Żadnych wygód nie miało blisko 40 proc. mieszkańców Gdyni. W 1938 roku 65 proc. mieszkańców stanowili robotnicy, ludzie z czynszówek, baraków bez wody, prądu, łazienek, żyjący daleko od Śródmieścia. Piętek podkreśla, że to co mogło być zrozumiałe w czasach pionierskich, na długo zostało podstawowym systemem zabudowy mieszkań. Pekin, dzielnica biedoty, istniejąca od 1923 roku do niedawna (sic!) nie była jedyną. W wywiadzie Autor mówi:

Byłem zszokowany, gdy ze statystyk wyczytałem, jak bardzo Gdynia była robotnicza, co jest dość oczywiste, jak o tym dłużej pomyśleć i jeśli brać pod uwagę, że był port i że miasto się budowało. Branża budowlana była wtedy najliczniejsza. Większość mieszkańców stanowili w związku z tym robotnicy i to był prawdziwy charakter tego miasta, co zupełnie zniknęło z jego wizerunku.

W lutym 1920 roku wojska generała Hallera przejęły fragment wybrzeża przyznany Polsce po pierwszej wojnie światowej. W ślad za wojskiem do Gdyni przybyli urzędnicy, osadnicy, inżynierowie i inwestorzy. Pierwotnie oknem Polski na świat miał być Tczew, a nie Gdynia. Jednak zapadła decyzja, jesienią 1920 roku, że to w Gdyni powinien powstać port. Rok później zbudowano w tym miejscu 23 kilometry torów linii kolejowych, by połączyć Gdynię z reszta kraju, omijających Wolne Miasto Gdańsk.

Miejsca na polskim wybrzeżu szukał nawet Stefan Żeromski. Choć był u szczytu popularności, to czuł zmęczenie Warszawą, niestabilnym życiem uczuciowym, schorowany szukał też miejsca z dobrym powietrzem. Chciał uciec, jak wielu osadników z głębi Polski. Dużo później oni wszyscy odkryli, że życie w Gdyni wcale nie jest łatwe, choćby ze względu na dramatycznie wysokie ceny – wszystko tutaj, z powodu wysokich kosztów transportu, było o wiele droższe niż w innych polskich miastach. Wysiłek mas zbudował Gdynię dla bogatych. W dodatku, właściwie od początku, działania władz wspierał swoisty szantaż emocjonalny. Uargumentowany ekonomiczno-politycznie pomysł budowy portu był jednocześnie poetycką opowieścią. Zsakralizowana przez Żeromskiego wizja miasta i narodowego portu nie pozwalały na żadne zastrzeżenia. Budujący wielki narodowy mit żyli w przeludnionych norach, ale jakikolwiek protest i żądanie minimalnej podwyżki były odbierane jak sabotaż i zamach na narodową świętość.

Piątek podkreśla szybkość z jaką ukończono port w Gdyni i korzyści, które w krótkim czasie zaczął przynosić polskiej gospodarce, ale zwraca uwagę, że „projekt Gdynia” nie był naoliwioną i sprawnie działającą maszyną. Wręcz przeciwnie – znakiem rozpoznawczym, nie tylko na początku, był chaos, a beneficjentami zmian jedynie wybrane grupy. Nikt nie pomyślał, że port i jego budowniczowie, to także problemy społeczne, konieczność zapewnienia mieszkań i usług publicznych. Polskie prawo zamiast zwalczać deficyt mieszkaniowy, zachęcało do inwestowania w kamienice dochodowe. Niemożność przeforsowania planów powodowała, że wiele miejsc w Śródmieściu pozostało do wybuchu wojny niedokończonych. Nie umiano opanować budowania "na żywioł", brakowało kompetencji i pieniędzy. Port wchłonął nawet dzielnicę reprezentacyjną, bo struktury miasta nie było; nie dało się np. wytyczyć rynku (w końcu powstał skwer Kościuszki), nie było budynków dla kultury, ale zaplanowano bazylikę, obelisk i wieżę ratuszową. A między nimi nie plac a forum w ciągłej gotowości do defilady.

Nieprawdą jest także - wpajane mi przez lata - przekonanie o znaczeniu, jakie przydawał Gdyni Piłsudski. W rzeczywistości niezwykle trudno było organizować środki na budowę portu, a ta flagowa inwestycja międzywojnia pozostawała jednym z ostatnich problemów na liście marszałka. Nowe granice Polski oznaczały nie tylko brak dostępu do portu, ale też porozcinane społeczności, rozczarowanie Kaszubów Polską - nową ojczyzną, która nie za bardzo rozumiała nowych obywateli. Pomimo, że w 1920 r. - kiedy jedynym oknem na świat pozostawała Gdańsk - wstrzymanie rozładunku statków z pomocą zbrojną dla polskiej armii o mały włos spowodowałoby niekorzystny zwrot historii.

Piłsudski rzadko pojawiał się w Gdyni. Przyjechał w 1928 roku, gdy jego małe córki zostały matkami chrzestnymi statków „Jadwiga” i „Wanda”. O wiele mocniej z Gdynią związany był minister Eugeniusz Kwiatkowski, który z okazji 10-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości zainicjował budowę pomnika Zjednoczenia Ziem Polskich (ciekawe, że znaczącą część środków na ten pomnik wyłożyło najzamożniejsze wówczas województwo śląskie). O pomnikach przeciętni mieszkańcy wcale jednak nie marzyli, gdy w mieście brakowało szkół, w klasach tłoczyło się po 70 uczniów, a sporo z nich była niedożywionych. Grzechy zaniechania popełnione przy budowie Gdyni były tymi samymi, które popełniał nowy rząd w całym kraju. Z jednej strony coraz bardziej autorytarne i upolitycznione państwo, z drugiej słabe, które nie potrafiło wykupić gruntów pod miejską zabudowę oraz ściągać podatków i pozbyć się deficytu budżetowego. Marszu ku nowoczesności odbywał się kosztem taniej siły roboczej.

Jeśli rozumieć modernizm jako nowoczesność, funkcjonalizm i prostotę, architekturę tworzoną z myślą o człowieku i stwarzającą mu komfortowe warunki mieszkania i pracy, to w Gdyni lat 20. i 30. XX wieku pojawiały się raczej pojedyncze sukcesy architektoniczne a nie modernizm w całym tego słowa znaczeniu. Padają hasła o budowie miasta po amerykańsku, ktoś zwraca uwagę, że Gdynia powinna być miastem jednolitym narodowo, bez Żydów, Ukraińców czy Niemców. Inni dostrzegają, że odcina się architektonicznie od gdańskich budynków z czerwonej cegły (w Gdyni widać tylko jasne tynki). 

Powstawały tutaj awangardowe gmachy publiczne, ale przybywający bezrobotni, łapiący się dorywczych zajęć, nie mają gdzie mieszkać: Gdynia obrasta w budy, baraki, nędzne domki. Dla robotników była to Gdynia niedotrzymanych obietnic. Państwo nie sprawdziło się tam, gdzie go oczekiwano. Przy okazji budowy portu nie pojawiły się powiązane pomysły na budowę zakładów przemysłowych, wspomagających port czy mieszkania dla ludzi, których ściągnięto obietnicą życiowej szansy. Od 1920 roku, gdy Tadeusz Wenda zaproponował lokalizację basenów portowych we wsi Gdyni, sprawy toczyły się niezbyt centralnie. Dopiero w 1922 roku pojawiła ustawa o budowie portu w Gdyni, sankcjonując to, co już powstało. Gorzej było z terenem wokół portu, którym rządził chaos przestrzenny, samowola budowlana i spekulacje gruntami. Dopiero cztery lata od decyzji o budowie portu ogłoszono konkurs na plan zabudowy Gdyni, a sześć lat później media (sic!) wzywały państwo do wykupu gruntów, by w końcu miastu (w 1926 roku Gdynia otrzymała prawa miejskie) nadać jakiś konkretny wygląd. Pierwszy plan urbanistyczny powstał w Warszawie i jak pisze Piątek, był interesujący, ale… naruszał zbyt wiele interesów, więc poszedł do szuflady. Port odwrócił się od miasta, a ono zaczęło żyć własnym życiem, co z europejskimi założeniami urbanistycznymi nie miało wiele wspólnego.

Interesującym wątkiem (obecnym także w innych książkach Piątka) jest to, jak sanacyjne państwo polskie zerkało z zainteresowaniem w stronę faszystowskich wzorców. Partnerskim miastem Gdyni została włoska Littoria, która także powstawała od zera i miała być dowodem na sprawność władzy, której twarzą był Benito Mussolini. O ironio, Littoria naprawdę była sukcesem: budowano ją wg planu, równolegle powstały miejsca pracy, mieszkania i gmachy publiczne, zawczasu dokonywano wywłaszczeń i komasacji gruntów, na których powstawała nowoczesna zabudowa. Tego wszystkiego zabrakło w Gdyni. Piątek przywołuje opinię architekta Stanisława Dziewulskiego, który ubolewał, że w Gdyni stracono okazję na stworzenie arcydzieła. 

Nie jest to typowa książka naukowa czy popularnonaukowa, choć bez wątpienia stanowi znakomity przykład solidnie opartego na faktach non-fiction (od strony edytorskiej książka zasługuje na szczególne uznanie za konsekwentną szatę graficzną tym razem w odcieniach koloru żółtego, w odróżnieniu od niebieskiego Najlepszego miasta świata”). Jest to trochę reportaż, trochę esej, trochę opowieść, której bohaterami są po trosze mieszkańcy, a po trosze sama Gdynia. W efekcie czyta się to wszystko jak najlepszą powieść! Architekt, piszący książkę, skupiłby się głównie na formie. Piątek jest pisarzem architektem, który sens tego zawodu widzi w służbie ludziom i dlatego w swojej opowieści o Gdyni koncentruje uwagę na nich. Ideom powinna być podporządkowana forma; ludziom, którzy piękną ideę nowego miasta wcielają w życie, architektura powinna służyć. Ale tak się nie stało. Miasto miało być zjawiskowe - w efekcie czekano na formę, podczas gdy ludzie spali w rurach ciepłowniczych.

Piątek pyta zatem, czy można mówić o sukcesie, gdy idea rozwoju cywilizacyjnego spowodowała „produkcję” ludzi zbędnych, ludzi odpadów - jak pisał o ofiarach procesów modernizacyjnych Zygmunt Bauman w Życiu na przemiał. Zbędność to stan nieodwracalny, spisujący ludzi na straty już na zawsze. Podtytuł książki ma zatem wydźwięk prowokacyjny, bo miasto zaplanowało się samo, modernizm zarezerwowany został dla wybranych, a modernizacja następowała o tyle, o ile nie wchodziła w drogę wpływowym posiadaczom nieruchomości.

Wspaniała opowieść, lektura obowiązkowa! 

czwartek, 17 listopada 2022

Gary Snyder "We wszystkim" (ze zbioru "Axe Handles, 1983")

Przyrzekam wierność glebie
tej Żółwiej Wyspy
i wszelkim stworzeniom, które tu mieszkają
jednemu ekosystemowi
w całej różnorodności
pod słońcem
Radośnie przenikającym wszystko.


(tłum. Mirosław Drabczyk)

 


 

wtorek, 15 listopada 2022

Genowefa Jakubowska-Fijałkowska "Wszystko zawsze na matce wisi"

bo za święta niewydolna wychowawczo i kurwa
się gździ jak suka

wpada w depresję po porodzie zabija swoje dziecko
(facet dawca spermy jest zawsze na luzie)

Jarosław płacze nad rozlaną jego spermą
zakazuje in vitro

moje ciało nie należy do mnie
PIS się wpierdala w moją macicę jajniki

w pochwę wargi sromowe

w moją pierś karmiącą w zapaleniu bolącą
gdy odciągam mleko

sutki bolą krwawią przeżyj to prezesie

sama sobie strzelę w krocze
wtedy się odwalisz ode mnie

 


poniedziałek, 14 listopada 2022

Ruth Lillegraven "Odbiorę Ci wszystko"

 

Tym razem norweski thriller kultywujący najlepsze tradycje szwedzkiej literatury: jest napięcie, zwroty akcji i świetnie skrojona atmosfera: szkliście-chłodna, skandynawska i skupiona. Ale zarazem są emocje spraw społecznych, bez których skandynawski kryminał nie byłby skandynawski (tym razem problem przemocy wobec dzieci) i dyskusyjna kwestia granic, do których można się posunąć chroniąc innych. 

Główną bohaterką jest Clara. Kobieta pracuje jako urzędniczka w Ministerstwie Sprawiedliwości. Właśnie całkowicie pochłania ją projekt pracy nad nową ustawą, mającą skuteczniej chronić dzieci będące ofiarami przemocy domowej. Mąż Clary, Haavard, jest lekarzem. Pewnego dnia do jego szpitala trafia czteroletnie dziecko. Szybko okazuje się, że było regularnie bite. Małżonkowie są tym wstrząśnięci. Wszak sami mają dwójkę synów w podobnym wieku.

Wkrótce ojciec maltretowanego chłopca zostaje zamordowany. Giną również kolejne osoby, które znęcają się nad swoimi dziećmi. Policja zaczyna podejrzewać Haavarda. Mężczyzna zostaje zatrzymany. Tymczasem w toku śledztwa na jaw wychodzą nowe, zaskakujące informacje. Okazuje się, że tak naprawdę nikt nie jest do końca tym, za kogo się podaje.

Na powieść składają się historie opowiadane kolejno przez poszczególnych bohaterów. Każdy z nich mówi o sobie, o swoim życiu, wspomnieniach, uczuciach, emocjach. Każdy przedstawia motywy swojego działania.

Jestem przekonana, że Ruth Lillegraven (pisarka, poetka i autorka sztuk teatralnych) szybko stanie się rozpoznawalna także w Polsce. Jej książka zmusza do myślenia, każe snuć własne hipotezy, a zarazem ostrożnie dobierać oceny i ferować wyroki.

Zaskoczeniem (jak należy) okazuje się finał - niestety nieco słaby i rozczarowujący (tak nie należy) dlatego nie unoszę się z zachwytu aż pod niebiosa, ale z niecierpliwością będę czekała na kolejne książki Autorki.



sobota, 19 marca 2022

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska "Kobieta - Ikar"

 Kobieta-Ikar leci dłużej, 

                bo jest lżejsza

Powietrze ją unosi i wiatr ją chwyta pod ramię

Wzlatuje bez nadziei uśmiechnięta jak gejsza

po czym spada tak ciężko

                                jak kamień





piątek, 18 marca 2022

Roxane Gay "Głód. Pamiętnik (mojego) ciała"

 

Autorka snuje wnioski o tym, jak jest w świecie postrzegana otyłość. Otóż jak choroba. Znika człowiek, znika nawet płeć i seksualność. Znika zawód, zajęcie. Pozostaje grubas. Roxane Gay zwierza się, że zapraszana na wywiady i konferencje, była przeoczana przez organizatorów, traktowana jak przypadkowy gość: ludzie „zakładają, że nie jesteśmy ani mądre, ani zdolne, skoro mamy tak niesforne ciała”.

Znakomita, mądra, choć niewątpliwie przygnębiająca książka. I bynajmniej nie jest to afirmacją spod znaku obowiązującej w USA idei „ciałopozytywności”, choć Autorka daleka jest także od samokrytyki. Nie ulega pokusie obwiniania siebie ani otoczenia, lecz konfrontuje się uczciwie ze sobą, przyznając, że w „najcięższym momencie życia” ważyła 261 kg. Rodzinka plus katolickie wychowanie w tle dopełniają obrazu beznadziei...

Mam szczęście być szczupłą osobą - ale moje podejście do ludzi otyłych uległo gigantycznej zmianie po przeczytaniu Głodu



sobota, 12 marca 2022

Wanda Hagedorn, Ola Szmida "Twarz, brzuch, głowa"


O mojej świeżo rozbudzonej miłości do powieści graficznej pisałam już przy okazji wspaniałego Klubu detektywów i Wilka. Ale komiksy - jak kino - bywają mocno zaangażowane społecznie. I oto jeden z nich.

Hadegorn, od lat 80. mieszkająca w Australii, zauroczyła mnie już powieścią graficzną Totalnie nie nostalgia z rysunkami Jacka Frąsia (2017r.). Teraz uderza w czułe punkty feminizmu wdzięczną książką Twarz, brzuch, głowa, podejmując niełatwy temat wielopoziomowego wstydu z jakim dzień po dniu zmagają się kobiety. Autorką rysunków tym razem jest Ola Szmida (pokochałam jej prace od pierwszego wejrzenia!), nagradzana ilustratorka i reżyserka filmów animowanych. Obie razem wspaniale pokazują, że jest miejsce dla kobiet w powieści graficznej. I to wcale nie za cenę tworzenia komiksów dla dzieci albo fantastyki dla geeków.

To książka dla mnie - kobiety niewidzialnej. Kobiety, która - jak szara mysz - idąc ulicą nie wzbudza ani niechęci, ani podziwu. Nie ma jej, bo w pewnym wieku kobiety przestają istnieć. Jeszcze nie staruchy, już nie apetyczne "milfy". Kobiety, które nie wiedzą, czy jeszcze walczyć o wygląd, czy już i tak nie warto. A może nie wypada? Przecież po stu latach walki feminizmu o wyzwolenie spod dyktatu wyglądu nie sposób nawet przyznać, że może chciałoby się coś zrobić z tymi zmarszczkami, jakoś dodać głębi spojrzeniu, może nieco wydłużyć te rzęsy....

 
Hagedorn dokładnie wyczuwa te rozterki, składa opowieść o starzeniu się, cielesności, społecznych oczekiwaniach w stosunku do kobiet i ich konsekwencjach. O tym, jak łatwo sprowadzić na ziemię kobietę w sile wieku, pytając czy nie pora zafarbować włosy lub czy pomaga dzieciom przy wnukach. Sprowadzając ją do roli babci - bo na babcię wygląda...

Ja też widuję w lustrze tę obcą babę, która najwyraźniej zjadła śliczną 20-latkę, jaką niedawno jeszcze byłam. Hagedorn posługuje się (za Simone de Beauvoir) terminem "obca kobieta". Proces starzenia się - to truizm - jest znacznie okrutniejszy dla kobiet niż dla mężczyzn. Odziera nas z najważniejszej waluty jaką mamy na forum publicznym: wdzięku i uroku. Można pocieszać się rozumem, dojrzałością itp. Ale jak je przenicować na zewnątrz?

Hagedorn ujęła to w sposób prosty i oczywisty: 

Całe bogactwo doświadczeń, wiele lat składających się na to, kim jesteśmy, zostaje zredukowane do jednego momentu. Pytania: ile wnuków?

Pisze też, że lęk przed starością jest w pewnym sensie gorszy od egzystencjalnego lęku przed przemijaniem. Bo śmierci nie doświadczamy świadomie, a bycia starzejącą się kobietą - tak. Bo stare kobiety są na samym dole hierarchii społecznej z czego podświadomie każda z nas zdaje sobie sprawę. Bez atrakcyjnego wyglądu tracimy przywileje i uprawnienia.I cóż nam z tego, że Susan Sontag nawołuje, aby odrzucić maski, pokazać, jak wyglądamy. Ryzykujemy, że tym szybciej znikniemy z obiegu społecznego. Że nawet na konferencji naukowej - lepiej będzie się prezentowała miła buzia pani doktor niż pomarszczona twarz pani profesor.


Czy warto zatem sięgnąć po botoks? Tu właśnie trafiasz na komiks Wandy Hagedorn i jej osobiste próby testowania tego, co najlepsze. Na pół gorzkie, na pół komiczne przygody, opisane są ze swadą i zilustrowane mistrzowsko. Przygody, które okazały się - dosłownie - krwawą nauczką, są jednak czymś więcej niż absurdalnym doświadczeniem białej kobiety z klasy średniej. Są problemem społecznym, o którym rzadko jeszcze mówi się publicznie. Problemem, który dotyczy tej mniej ważnej części ludzkości.

Czy nieudane zabiegi to tylko nauczka? Pretekst do nawrócenia na filozofię Sontag? Pożegnanie złudzeń? Poddanie się? A co z podwójnym wstydem: wstydem, że się starzejemy i jeszcze większym wstydem, że nas to zamartwia na śmierć? Hagedorn nazywa go patriarchalnym pasożytem, ale nie podpowiada jak się go pozbyć. Zamiast tego wyraża nasze (kobiece) rozterki i lęki.

Filozofka Julia Kristeva nazywała akty pisania małymi rebeliami i twierdziła, że w skorumpowanym klimacie politycznym wielkie rewolucje są niemożliwe. Swój bunt i opór wobec systemu wyrażała przez jego analityczne i krytyczne opisanie. Była za to krytykowana – zarzucano jej, że odwodzi ludzi od aktywnej walki o zmianę, godzi się na kompromis małych aktów oporu.

Nie wiem, czy małe punkty oporu coś zmienią. Na pewno jednak dodają siły mojej szarej myszy, która przebiega codziennie ulicami i wie, że nie jest sama, choć nadal nikt jej nie widzi.

piątek, 11 marca 2022

Marcin Gutowski "Bielmo. Co wiedział Jan Paweł II"

 https://dziendobry.tvn.pl/najnowsze/cdn-zdjecie-3sjbk9-marcin-gutowski-5446307/alternates/LANDSCAPE_840

Marcin Gutowski otrzymał już niejedną nagrodę na demaskowanie systemu krycia pedofilii w kościele. Dostał m.in. nagrodę za reportaż "Don Stanislao. Druga twarz kardynała Dziwisza" (materiał ukazał się 9 listopada 2020 roku w programie TVN 24 "Czarno na białym").

Tym razem wraca z dokumentami i wywiadami świadczącymi o szerszej niż dotychczas zakładano wiedzy, jaką w tym zakresie musiał posiadać Jan Paweł II. Poruszająca książka, przytłaczająca - szczególnie zapewne dla tych, którzy uznawali JPII za swojego przewodnika duchowego. Najbardziej poruszające było wspomnienie autora z rozmowy z własną matką, która bardzo nie chciała poznać prawdy, gdyż oznaczałaby ona zrujnowanie ważnej części systemu wartości, które symbolizowała tak postać JPII, jak i cała organizacja kościelna.

Przygnębiająca w swoim ostatecznym wydźwięku książka. Ale właśnie dlatego - niezwykle ważna.

czwartek, 10 marca 2022

Kazimierz Przerwa-Tetmajer "Szukam cię zawsze..."

 Szu­kam cię za­wsze, choć wiem, że nie znaj­dę,
tę­sk­nię do cie­bie, choć wiem, że cię nie­ma,
idę za tobą, choć wiem, że nie zaj­dę
do twe­go domu, ści­gam cię oczy­ma,
choć cię nie wi­dzę, choć wiem, że cię nie­ma.

Do żad­nej z ko­biet, któ­rem wi­dział w ży­ciu,
tyś nie­po­dob­na — wi­dzę cię w mych oczach
jak gdy­by w ja­kiemś przy­mglo­nem od­bi­ciu;
jak kwiat, w stru­mie­nia od­bi­ty prze­zro­czach,
jak gwiaz­dą we mgłach, wi­dzę cię w mych oczach.

I oto te­raz, w tę noc księ­ży­co­wą
ci­chą i ja­sną, kie­dym rzu­cił tłu­my:
czu­ję twe ręce gdzieś nad moją gło­wą,
i pe­łen je­stem o to­bie za­du­my,
i żyw­szą dla mnie je­steś, niż te tłu­my.

I z zim­nem ser­cem wśród lu­dzi prze­cho­dzę
za­le­d­wie pa­trząc i wi­dząc, pół we śnie —
cie­bie je­dy­nie cze­kam na mej dro­dze,
i choć się za­wsze za­wo­dzę bo­le­śnie,
szu­kam cię wszę­dzie, prze­czu­wam cię we śnie.

 


 

niedziela, 20 lutego 2022

Yishai Sarid "Potwór pamięci"

 

Wbrew moim oczekiwaniom nie jest to ani reportaż historyczny, ani fabularyzowana opowieść o losach ocalałych. Nie ma w niej osobistych świadectw ofiar Zagłady ani szczegółów historycznych. Sednem książki nie jest bowiem przeszłość, ale jej wpływ na teraźniejszość: to, jak dzisiejsi Izraelczycy postrzegają Holokaust.

Głównym bohaterem Potwora pamięci jest młody historyk z Izraela, który w bardzo długim liście (stanowiącym treść całej książki) adresowanym do dyrektora Jad Waszem, tłumaczy się z pewnego incydentu, do którego doszło, gdy oprowadzał niemieckiego reżysera filmowego po jednym z obozów koncentracyjnych w Polsce. Wyjaśnia na wstępie listu, że zajął się historią Zagłady zupełnie przypadkowo (pisał o niej doktorat ze względów ekonomicznych i rodzinnych), choć wolałby zająć się historią bardziej odległą, taką, która nie budzi już dziś w ludziach emocji.

Także ze względów ekonomicznych, mężczyzna podjął się też oprowadzania wycieczek po Jad Waszem i wtedy uświadomił sobie, że musi pojechać do Polski i zobaczyć obozy na własne oczy. Dostał tam propozycję oprowadzania wycieczek szkolnych. Myśląc o swoim synku, który niedawno się urodził, historyk przyjmuje ofertę.

Niezauważenie przekracza cienką czerwoną linię i zaczyna żyć przeszłością, stawiając się na miejscu ofiar Zagłady. Zadaje sobie i grupom, które oprowadza, coraz więcej niewygodnych pytań: co wy byście zrobili, gdybyście byli na miejscu ofiar? Czy próbowalibyście uciec? A gdybyście żyli poza murami getta – czy pomoglibyście brudnemu, zawszonemu chłopcu, który poprosiłby was o pomoc, a tym samym narazilibyście siebie i swoich bliskich na niebezpieczeństwo?

W głowie historyka pojawia się przekonanie, że do Zagłady by nie doszło, gdyby nie posłuszeństwo ofiar; że najważniejsza była – i wciąż jest – siła:

[…] wszystko to kwestia siły, siły i jeszcze raz siły. […] Najważniejsza jest siła. Bić. Strzelać. Zniszczyć drugiego. Bo bez przemocy jesteśmy jak bydło, kurczaki skazane na zarżnięcie. Skazani na łaskę innych, którzy w każdej chwili pod wpływem jednej decyzji mogą ściąć nam głowę, udusić, obnażyć z ubioru i godności i znęcać się w jakikolwiek sposób, jaki im podda ich chora fantazja […]. Kultura, moda, ubranie, nasza gadka, uśmiechy, przyjaźnie, poglądy, listy, muzyka, sport, jedzenie, miłość nie mają tu żadnej wartości. Są one jedynie cienką przykrywką zrobioną z cukru. Jedno plunięcie wprost na to i wszystko znika. Zostaje tylko siła. Siła bez żadnej uprzejmości, sumienia i wahania. To pozostałe tylko męczy naszego ducha i utrudnia działanie. [s. 105–106]
Teza, że „aby przetrwać, musimy być trochę nazistami” [s. 104], jest kluczową tezą, z którą Sarid w swojej książce dyskutuje.

Równolegle historyk opisuje sytuację swojego syna, Ido, który jest bity w przedszkolu. W tym kontekście widzimy wyraźnie, że przeciwstawienie się oprawcy bywa niezbędne. Bywa też jedynym sposobem na to, żeby uniknąć dalszych prześladowań (wstawiennictwo rodziców jedynie pogarsza sytuację i pogłębia podziały między dziećmi). Jeżeli ktoś, jak mały Ido, nie umie postawić się dręczycielom, pozostanie ofiarą.

Sarid pokazuje jednak drugą stronę medalu: jak wiele krzywdy wyrządza się młodym Izraelczykom wychowywanym w przeświadczeniu, że siła decyduje o wartości człowieka; że najważniejsze w obozach i gettach były momenty oporu. W trakcie wizyty w jednym z obozów koncentracyjnych jeden uczeń próbuje wyryć w ścianie drewnianego baraku napis „Śmierć lewakom”; inny stwierdza, że to samo, co naziści zrobili z Żydami, należałoby zrobić z Arabami.

W tym miejscu Sarid skupia się na zagadnieniu edukacji młodzieży. Wydaje się sugerować, że nie należy zabierać do miejsc masowych mordów ludzi w zbyt młodym wieku – większość nastolatków po prostu do tego nie dojrzała, a w tej sytuacji łatwo o błędne wnioski z wycieczki. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że niektórzy z nich nigdy do takich wypraw nie dojrzeją. Czy zatem wycieczki do miejsc pamięci w ogóle powinny być obowiązkowe? Może każdy powinien samodzielnie decydować o tym, czy chce – i jest gotów – je odwiedzić? Bez ryzyka społecznego osądzania? A jeśli już się na to zdecyduje, co powinien usłyszeć? Jaki powinien być główny przekaz?

Po procesie Eichmanna w 1961 roku o Zagładzie zaczęto mówić głośno, a o ocalałych i ich świadectwach, które były tak istotne dla skazania oskarżonego, nie można było dłużej milczeć. Po kilkunastu latach, w 1979 roku, izraelskie Ministerstwo Edukacji zdecydowało, że nauka o Holokauście powinna być obowiązkowym elementem programu nauczania w szkołach średnich. W latach 80. mówienie o Szoa było już powszechne.

Kultywowanie pamięci o Holokauście zrodziło pytanie: w jaki sposób należy przekazywać wiedzę o nim? Na początku za największą wartość uznawano wszelkie przejawy siły, a więc przede wszystkim próby stawiania hitlerowcom zbrojnego oporu. To do nich, choć nie było ich wiele, przywiązywano największą wagę. Z czasem coraz powszechniej uznawano, że już sam wysiłek zachowania ludzkiej godności stanowił akt bohaterstwa. On też jest przecież przejawem siły, kto wie, czy nie większej, niż siła czysto fizyczna.

Ta optyka wydaje się bliska Saridowi. Nie ułatwia on jednak czytelnikowi sprawy i nie podsuwa mu gotowych interpretacji; daleki jest od moralizatorstwa i zero-jedynkowych stwierdzeń. Może chce w ten sposób pokazać, że w kontekście kultywowania pamięci o Zagładzie trudno rozstrzygnąć pomiędzy szacunkiem dla jej ofiar a uznaniem dla zbrojnego oporu, a jeszcze trudniej ocenić, kiedy siła użyta po to, by zapobiec jej w przyszłości, może wymknąć się spod kontroli. Jedno jest pewne. Pamięć zawsze wymaga nie tylko emocji, ale i namysłu. Tylko wtedy możemy być pewni, że nie zamieni się w mechanicznego potwora. 



czwartek, 17 lutego 2022

Stanisław Lem "Summa Technologiae"


 

Tytuł tego wspaniałego zbioru esejów Lemaz 1963 roku nawiązuje do dzieła świętego Tomasza z Akwinu Summa theologiae. W odróżnieniu od dzieła Akwinaty, książka Lema poświęcona była przeglądowi ówczesnego stanu nauki. 

Z dzisiejszej perspektywy widać, że wiele z ówczesnych innowacji, z fascynacją omawianych i ocenianych przez Autora, jest dzisiaj w powszechnym użytku. Jednak wbrew tytułowi Summa technologiae stanowi w równej mierze kompendium wiedzy ścisłej, jak i humanistycznej. W obu przypadkach podanej w formie przyjaznej każdemu w miarę wykształconemu czytelnikowi – choć niewątpliwie rozsmakują się w niej najbardziej wielbiciele pisarstwa i cudownego sposobu wysławiania się Stanisława Lema. 

Literackie inspiracje Lema zawsze były mocno osadzone w naukach ścisłych, ale to co najbardziej imponuje w Summie…, to wszechstronne rozeznanie we wszelkich możliwych teoriach naukowych, co decydowało o nadzwyczajnym realizmie prozy Lema. Kolejne odkrycia potwierdzały wysokie prawdopodobieństwo rysowanego przez niego biegu zdarzeń i postępu technologii. I choć książki Lema nie są wolne od błędów, które widoczne są dopiero z perspektywy dziesięcioleci, to nie podlegają starzeniu się w kwestiach fundamentalnych, dotyczących biegu postępu, zawodności etyki i moralnego uwikłania zjawisk pozornie tylko technologicznych. 

Autor pozbawiony był jednak jakiejkolwiek arogancji – pisze zresztą w Summie... o naiwności prorokowania: 

(…) wystarczy odłożyć na parę lat do szuflady to, co opisuje się teraz jako wierną podobiznę jutra.
Znajdziemy w Summie... zarówno rozważania o charakterze ogólnym, jak i detale, które służą egzemplifikacji tych wywodów. Lem pisze: 

Wiedza we współczesnym rozumieniu jest badaniem prawidłowości świata, technologia zaś ich wykorzystywaniem dla zaspokojenia potrzeb człowieka, w zasadzie takich samych dziś jak za czasów faraonów.

Autor pełen jest podziwu dla możliwości nauki: 

Rozwój nauki określony przez wzrost liczby informacji naukowych jest jedynym znanym nam zjawiskiem, które przez 300 lat nie zmienia swego tempa. (…) Prawo wzrostu wykładniczego powiada, że dany zbiór rośnie tym szybciej im jest liczebniejszy [każde odkrycie rodzi serię nowych]. 

Summa technologiae akcentuje więc z wielką mocą znaczenie zbiorowego, twórczego wysiłku ludzkiego rozumu. Lem wielokrotnie podkreśla, że technologie są warunkowanymi stanem wiedzy i sprawności społecznej sposobami realizowania celów upatrzonych przez zbiorowość. Z żalem konstatuje jednak, że niewiele jest technologii wyzutych z obosieczności: 

dzięki technologiom, jak dotąd człowiek nie wyogromniał. Wyogromniały za to możliwości czynienia drugim dobra lub zła. 

Rozważania Lema na temat potęgi myśli nakierowanej na rozwój naszej planety, nie ustępują zatem trosce o potencjalnie negatywne skutki ingerencji człowieka w szeroko pojętą Naturę. Wątki etyczno-moralne wplecione są w każde dzieło Lema, ale Summa... zawiera ich szczególnie dużo, gdyż mimo zauważalnego cywilizacyjnego rozwoju, który szczególnie w XIX i XX wieku nabrał istotnego przyspieszenia, nie każdy krok człowieka na technologicznej drodze można uznać za udany. Lem analizuje też zagrożenia związane z faktem, że ludzie tworzą urządzenia rozumniejsze od nich samych, przez co tracą nad nimi kontrolę (opisywana obszernie koncepcja czarnej skrzynki, zabawnie zilustrowana przywołaniem brzechwowskiej bajki o stonodze, która nie mogła ruszyć naprzód, usiłując przeanalizować, jak porusza własnymi nogami). Koncepcja czarnej skrzynki krytykowana jest przez Lema także we fragmencie opisującym nowoczesną fabrykę (dzisiaj powiedzielibyśmy – skonstruowaną w ramach przemysłu 4.0), w której Naczelny Technolog (AI?) optymalizując funkcjonowanie zakładu w rzeczywistości podejmuje decyzje o charakterze moralnym (np. zwalniając robotników lub obniżając ich płace, decydując o automatyzacji i kierując zasoby na określone odcinki zapewniające najwyższą optymalizację, której zapewne nie będzie już definiował żaden człowiek). Czy owa optymalizacja będzie oznaczała maksymalizację zysków (czyich?) czy też może maksymalizację produkcji? 

Oddając myślenie „czarnej skrzynce” godzimy się na dyktat AI, którego skutki mogą okazać się równie fantastyczne, co szokujące, o czym wiele lat po Lemie pisali przeróżni twórcy, w tym m.in. Harris w Indeksie strachu. Niewątpliwie automatyzacja cybernetyczna – cudownie archaiczny bywa język Lema - pociąga za sobą dylematy moralne: jeśli kryterium wartości stanowi zdolność przetrwania (organizmu, fabryki itd.), to jak zdefiniować cele i koszty, na jakie może się poważyć Wielki Technolog, czy też AI (ludzie, ich zdrowie, czas?). Czym jest optimum? 

Jeśli już mowa o AI, to narastająca dyskusja nt. doskonalonych chatbotów (w tym GPT czy Bard) i trudności z rozpoznawaniem maszyn (nieco już przestarzały test Turinga), każe poświęcić nieco uwagi sugestii Lema, co do „rozszyfrowania” maszyny. Spróbujcie zapytać chat na dwa sposoby o wczorajszą pogodę. Każdy człowiek żachnie się (przecież przed chwilą Ci mówiłam!), podczas, gdy maszyna każde pytanie traktuje z jednakową „troską”. 

Żaden z żyjących dzisiaj ludzi nie zna budowy wszystkich urządzeń, jakimi dysponuje cywilizacja. Ale wiedzę taką posiada społeczeństwo. Nie wiemy, jak będzie w przypadku maszyn inteligentnych, tym bardziej, że Lem zręcznie neguje rzekome podobieństwa między ewolucją naturalną i technologiczną. Podkreśla, że przyroda, "nie wie co czyni", ale czyni cuda: 

Widzieliśmy – powiadam inżynierowi – schemat urządzenia złożonego z ośmiu bilionów elementów. Urządzenie to posiada własną centralę energetyczną, układy lokomocyjne, hierarchię regulatorów oraz władający wszystkim centralny rozrząd, złożony z piętnastu miliardów części. Urządzenie to potrafi wykonać tyle funkcji, że nie wymienilibyśmy ich w ciągu życia. Niemniej schemat, który nie tylko umożliwił zbudowanie tego urządzenia, ale który sam je zbudował, cały mieścił się w objętości ośmiu tysięcznych milimetra sześciennego". Inżynier odpowiada, że to niemożliwe. Myli się, ponieważ chodziło o główkę ludzkiego plemnika, zawierającą, jak wiadomo, pełną informację potrzebną do wyprodukowania egzemplarza gatunku Homo sapiens. 

Lem formułuje w Summie... także swoje obawy co do zaniku aspiracji kulturalnych, który może się stać skutkiem powszechnej technicyzacji życia. W dzisiejszych czasach, kiedy ludzie nadal skłonni są wykonywać żmudne, nudne czynności, a twórczość i kreatywność nad podziw łatwo cedują na AI, nie sposób nie wspomnieć wielokrotnie podziwianej przenikliwości Lema. Pisał także i o tym, że sztuka, pochłonięta przez technologię, zaczyna podlegać prawom rynku, wykazywać objawy inflacji i dewaluacji w wyniku rozwoju i zalewu technicznej, masowej rozrywki, która musi być łatwa, bo wszechułatwienie jest dewizą Technologów. Garstka indywidualności twórczych skazana zostaje w tych warunkach na nędzną wegetację, a człowiek staje się więźniem tego, co sam stworzył. 

Proroczy charakter Summy... najbardziej czytelny jest w rozdziale poświęconym analizie zjawiska fantomatyki, sytuującego się przerażająco blisko koncepcji idealnej symulacji, znanej nam już nie tylko z filmów (Matrix, serial Westworld), ale także z rozpowszechnionej manii zaszywania się w wirtualnych światach gier i mediów społecznościowych. Fantomaty Lema były technicznie niezwykle bliskie urządzeniom znanym z Matriksa: tak, jak tamtejsze zaburzenia myśli uśpionych ludzi, miały „realistyczne” skutki, tak u Lema wirtualna wycieczka w Góry Skaliste okazuje się projekcją, kiedy w wyniku błędu (na skutek zdjęcia elektrod przez użytkownika) dochodzi do w trzęsienia ziemi i zawalenia się domów. Lemowska koncepcja "cerebromatyki", czyli oddziaływania bezpośrednio na mózg za pomocą substancji chemicznych, podobnie jak dystopijna wizja wielkiej symulacji, pojawią się zresztą u Lema po raz kolejny w powieści z 1971 roku pt. Kongres futurologiczny

Zainteresowanie filozoficznym aspektem szybkiego rozwoju technologii doprowadziło Lema do ciekawych wniosków na temat natury współczesnego obiegu informacji. Dzisiaj widać, jak wiele z tych przewidywań okazało się nad wyraz trafnymi i wszechobecnymi, również w obszarze zjawisk medialnych (w tym koncepcja postprawdy oraz postfaktycznej polityki). Kilka lat po wydaniu Summy... Lem pisał w powieści Głos Pana

Wolność słowa bywa dla myśli środkiem bardziej zabójczym; zakazane myśli mogą krążyć potajemnie, ale co zrobić tam, gdzie doniosły fakt ginie w powodzi falsyfikatów, a głos prawdy zagłuszony zostaje niesamowitą wrzawą…?
Przeciążenie informacją, o którym dzisiaj piszemy najczęściej w kontekście nadmiaru informacji medialnej, Lem traktował bardzo dosłownie, analizując potencjał rozwoju nauki z perspektywy liczby i zawartości czasopisma naukowych (a przecież nie dożył lat dwudziestych naszego wieku, kiedy wszechobecna w świecie nauki punktoza nasiliła się do granic możliwości). Słusznie dostrzegał, że wszelka nauka zaczyna się od zbierania informacji, ich napływ – i natłok – sprawią, że pojawi się Bomba megabitowa (w 1999 roku Stanisław Lem wyda książkę eseistyczną pod takimż tytułem). Przekroczenie bariery informacyjnej związane z niedostatkiem naukowców zdolnych do rozbrojenia tej bomby, jest wyłącznie kwestią czasu, a wybór optymalnych kierunków przyszłych badań jest grą hazardową, z którą mamy faktycznie do czynienia w świecie nauki (nigdy nie wiadomo, w które z nich inwestować, szczególnie w obszarze badań podstawowych). 

Lem nie naucza, jak i skąd czerpać otuchę we współczesnym chaosie poznawczym bezdusznej technokracji. Krytykuje ułomne rozwiązania, do których zalicza wszelkie religie, uznając je za zwykły eskapizm i intelektualną dezercję. Neguje tak uwielbiane przez ludzi wierzących „poznanie pozanaukowe”, pisząc, że nie ma poznania poza rozumem, ponieważ poznanie oznacza zwiększenie zasobów informacji o świecie, którego nie dostarczają tzw. objawienia religijne. I nawet jeśli religie zdolne są zmniejszyć "ból istnienia" jednostek, to faktycznie powiększają sumę nieszczęść trapiących ogół, m.in. "właśnie przez swoją bezradność i bezczynność w obliczu problemów zbiorowości". W tym zakresie Lem nadzwyczaj zgadza się z Grayem, który w pojęciu religii zawiera także liczne „-zmy” (komunizm, neoliberalizm, solucjonizm, progresywizm), które w sensie konceptualnym wyrosły zresztą z chrześcijaństwa. 

We wszystkich religiach monoteistycznych wszystko jest podporządkowane dominującej roli człowieka, co według Lema jest równie śmieszne, co przerażające. W tym miejscu Lem zagłębia się w obszary bioetyki, twardo krytykując fakt, że wymazywanie z pamięci miliardów lat ziemskiej ewolucji gatunków, w imię przesadnego kultu wobec skromniutkiej garstki najzaradniejszych człekokształtnych, jest przejawem pychy i naukową herezją. Autor bez wahania wspiera te tezy wskazując, ile doskonalszych organizmów funkcjonuje na Ziemi. Ot, choćby majstersztyk syntezy, jakim jest synteza ciał organicznych z prostych związków (dwutlenek węgla) dzięki energii fotonów słonecznych. Ową sztukę wytwarzania chlorofilu i całej aparatury enzymów posiadły wszak rośliny. Z kolei bakteria wytwarza co najmniej 1000 bitów informacji na sekundę. Umysł ludzki przetwarza zaledwie ok. 25 bitów informacji na sekundę (dla zestawienia: drukowana strona tekstu to ok. 10 000 bitów). 

Z wielką lubością Lem zagłębia się także w regiony biologii ewolucyjnej, zręcznie przechodząc z jej poziomu w kierunku szeroko rozumianej cyborgizacji człowieka. Od faktów ustalonych już na gruncie nauk przyrodniczych, przechodzi do dylematów znanych nam z codzienności. Jeśli pierwszy bodaj raz w ciągu ewolucji doszło do wyselekcjonowania gatunku obdarzonego długą starością, co podyktowane było m.in. koniecznością coraz dłuższej opieki nad potomstwem obdarzonym coraz większym mózgiem i coraz słabszym ciałkiem, to czy nie okaże się z czasem, że zapragniemy sami doskonalić człowieka z tempie nieznanym nigdy wcześniej Naturze? Jak należy tworzyć takie cyborgi (doskonalone choćby na poziomie genetycznym): skokowo czy drogą stopniowych zmian ”ewolucyjnych”, aby zapewniać tym procesom akceptację społeczną? Konstatacja – jak to u Lema – jest mało optymistyczna: nie ważne, jaki będzie rezultat autoewolucyjnego działania, znany nam dzisiaj człowiek zniknie z powierzchni ziemi, tak jak zniknął zbyt wolno mutujący Neandertalczyk. 

Wątek starości jest ważny w Summie z jeszcze jednego powodu. Otóż, kiedy całokształt życia następnego pokolenia przestaje być powtórzeniem żywotów rodzicielskich, cóż za wskazania i nauki może ofiarować młodym doświadczona starość? I po co owa starość miałaby nam ględzić i marudzić, skoro mamy od wieków zdolność pisania i powielania informacji? Jeśli dodać do tego fakt, że owa starość nie dostarcza nam już nawet mądrości (wszak skompromitowała się dewastując Planetę, solidarność społeczną, a wreszcie tracąc zaufanie najmłodszych) – czyż można dziwić się lekceważeniu dla siwego włosa? Efekt może okazać się przerażający – młodzi muszą samodzielnie przedzierać przez świat zaskakujących i błyskawicznie zmieniających się uwarunkowań, w której to rzeczywistości trudno o jakikolwiek kompas. A ludzie wciąż poszukują wzorców i odniesień. Na poziomie kosmicznym – szukamy innych cywilizacji, aby porównać ich los z naszym. 

Kolejne frapujące Lema zagadnienie dotyczy odpowiedzialności uczonych za naukowe eksperymenty. 

Nie można równocześnie dokonywać odkryć i wymawiać się od ponoszenia odpowiedzialności za ich konsekwencje (…) Ten kto poznaje skutki decyzji, (…) będzie niósł ciężar odpowiedzialności, z którym Ewolucja, jako konstruktor bezosobowy, tak łatwo sobie radziła, bo dla niej (problem) nie istniał.
Całkiem odmiennie działa wyszkolony pilot statku kosmicznego, który ponosi odpowiedzialność za przyszłość planety na porównywalnym poziomie, co naukowcy i ich mocodawcy. W jednostkowym wymiarze – choćby w kwestii ochrony czy zatruwania środowiska – taką odpowiedzialność ponosi każdy z nas. Dla Lema bezkresny wymiar kosmosu zaczyna się tam, gdzie kończy się planeta Ziemia – wyznacza go ludzka ambicja i zachłanność, doprowadzona już do granic samounicestwienia. I tak epoka – znana nam dzisiaj jako antropocen, a przez Lema nazywana psychozoikiem – może okazać się ostatnią dla naszego gatunku, choć w opinii Lema z perspektywy Planety będzie po prostu mgnieniem, nieistotnym, jak krótki pobyt dinozaurów. 


poniedziałek, 14 lutego 2022

Remigiusz Mróz "Ekstradycja"


Pomimo sympatii do Pana Mroza nie dam się przekonać do serii. Wiem, że chodzi o model subskrypcyjny i nawet nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie ktoś przywiązywał do postaci, jak Netflix do serialu, ale niechże ta postać da się kochać lub wzbudza nienawiść. Tymczasem już po drugiej książce Chyłka zdaje się szablonowa, nudnawa przedziwnie przewidywalna w swojej rzekomej nieprzewidywalności. A to już 11 tom! Seria musi się wlec, zatem wątek sensacyjny czy kryminalny co chwila zostaje rozmemłany w pseudopsychologicznych mękach bohaterki. Czekam na akcję, na zwroty, na finezyjne kombinacje logiczne - a dostaję marudę z nieuporządkowanym życiem wewnętrznym nader uzewnętrznianym... 

 


 

sobota, 15 stycznia 2022

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska "Hiszpan"

osłaniając papieros i płomyk ręką liliową

mierząc wzgardliwym krokiem asfaltowy globus

długi do niebios, jak figura El Greca - 

poruszając aż gdzieś w chmurach rozpęknioną głową

na wnibowzięcie czeka

i na autobus







piątek, 14 stycznia 2022

Zbigniew Nienacki "Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic"

 

Po latach wracam do tej książki i ukochanej serii samochodzikowej ze względu na świeżo odbytą podróż do Pragi. A tam przecież wszystkie tropy, i Złota Uliczka, i Synagoga. Niestety Nienacki mocno się zestarzał: i styl niedomaga, i tempo akcji zawodzi, i Tomasz zrzędliwy się jakiś zrobił i mizoginią trąci...

Żal, bo wątek historyczno-tropiący jest naprawdę urokliwy, a tonie w magmie nudy i schematów.

 


 

niedziela, 9 stycznia 2022

Virginia Woolf "Orlando"

 

Do lektury Orlando wróciłam po latach, kiedy moje dorosłe dziecko uznało, że nie jest mężczyzną lecz kobietą. Nasze przeżycia rodzinne, bardzo osobiste, konfrontuję teraz z tym, co miała do powiedzenia Virginia Woolf (tak, jak swego czasu - usiłując napisać książkę habilitacyjną - próbowałam uspokoić nerwy czytając Własny pokój).

Orlando jest niewątpliwie wielkim traktatem na temat płci, jej uwikłań w kulturowe reguły społecznego funkcjonowania, a także wpisanej w istotę ludzką – czego dowodzili psychoanalitycy – biseksualności. A jednak ta powieść, należąca do klasyki dwudziestego wieku, sfilmowana i świetnie znana intelektualistom, nie przeniknęła do popkultury ani nawet do kręgów LGBT, o czym ze zdziwieniem dowiedziałam się od córki. Może gdzieś analizują ją studenci gender studies, ale przecież refleksja nad płcią w jej wymiarze kulturowym jest obecnie tak popularnym nurtem w krytyce i literaturoznawstwie, że zdumiewa cisza wokół tej wspaniałej powieści. 

Szesnastoletni chłopak na dworze królowej Elżbiety i trzydziestosześcioletnia kobieta w drugiej dekadzie dwudziestego wieku nie tylko noszą to samo imię, Orlando, lecz są właściwie jedną i tą samą osobą. Historia młodego szlachcica z czasów królowej Elżbiety, którego płeć ulega w pewnej chwili zmianie, ale nigdy nie stabilizuje się do końca jako jednoznacznie kobieca, jest bogata w odnośniki pozwalające na snucie genderowych refleksji.

Ale Orlando to przy tym po prostu znakomicie napisana powieść. Jedyna w swoim rodzaju nie tylko pod względem tematu, ale i wartości stricte artystycznych. Może młodego czytelnika razić nieco kwiecisty styl, lecz fantastyczne operowanie sarkazmem i ironią, nadaje tej książce rzadko spotykany smaczek. Trudno uwierzyć, że powieść ma już prawie 100 lat (została wydana w 1928 r.). Nikt po Woolf nie zdobył się chyba nigdy na tak wyśmienite refleksje dotyczące natury samego pisarstwa - a na pewno nie napisał tego tonem tak wdzięcznym, pełnym ironii i świeżości.

Warto do tego opisu dodać pewną ciekawostkę: powieść Orlando została dedykowana Vicie Sackville-West, zamężnej pisarce, z którą Woolf miała romans. Syn Vity, określił tę powieść mianem „najdłuższego i najbardziej czarującego listu miłosnego w literaturze”. Woolf nigdy jednak nie wspomniała, że Sackville-West napisała bajkę opartą na podobnym motywie, która w formie miniaturowej książeczki przez 90 lat leżała na półeczce miniaturowej biblioteki domku dla lalek brytyjskiej królowej Marii.

Vita Sackville-West

Domek zbudowano w pierwszej połowie lat 20. Była to miniaturowa replika arystokratycznej edwardiańskiej rezydencji wyposażona w prąd, wodę bieżącą i windę. W tak misternie wykonanym domku nie mogło też zabraknąć prawdziwej biblioteki. Do udziału w przedsięwzięciu zaproszono w 1922 roku wielu słynnych pisarzy. Specjalnie na potrzeby miniaturowych książek, które miały znaleźć się w kolekcji, napisali oni nowe historie. Sir Arthur Conan Doyle wymyślił parodię Sherlocka Holmesa, klasyk grozy M. R. James dostarczył opowieść o nawiedzonym domku dla lalek. W projekt zaangażowali się także m.in. A. A. Milne, J. M. Barrie, Thomas Hardy, Rudyard Kipling, W. Somerset Maugham i wspomniana już Vita Sackville-West, która zatytułowała swoją książeczkę A Note of Explanation. 

Opowiada ona wiecznie młodym żeńskim duszku, który przenosi się do domku dla lalek i natychmiast mości się tam jak u siebie, wprowadzając właścicieli w zakłopotanie. Co ważne, duszek ten był świadkiem wszystkich najważniejszych wydarzeń w bajkowej historii, widział budowę pałacu Alladyna i pocałunek składany na ustach Śpiącej Królewny, a teraz nosi krótko ścięte włosy, krótką spódnicę modną w latach 20. i zachwyca się wszelkimi udogodnieniami dostępnymi w domku.

W tym samym duchu Orlando to stylizowana na biografię opowieść o androgynicznym młodzieńcu, który żyje od ponad trzystu lat, zmieniając płeć i spotykając na swojej drodze wiele znanych postaci historycznych. Zatem losy duszka mogą wydawać się niezwykle podobne.

Oryginalna wersja Noty miała wielkość znaczka pocztowego (39×10 milimetrów), co pozwalało zawrzeć zaledwie 20 słów na stronę. Ta miniaturka została wykona tylko w jednym egzemplarzu, który od ponad 90 lat przechowywany jest w biblioteczce królewskiego domku dla lalek. Dopiero w 2017 roku przedstawiciele Królewskiej Kolekcji postanowili udostępnić ją szerszej publiczności w formie 48-stronicowej książki z ilustracjami w stylu art déco autorstwa Kate Baylay. 
 

 

piątek, 7 stycznia 2022

Paweł Goźliński "Akan. Powieść o Bronisławie Piłsudskim"

 

Bardzo interesujące podejście do historii Polski: Goźliński swobodnie, z użyciem jak najbardziej współczesnego języka, trochę flirtuje a trochę polemizuje z tradycją romantyczną i mesjanizmem, porzuca schematyczne myślenie o polskiej historii z perspektywy postawy walki lub podporządkowania. Starszy brat Józefa Piłsudskiego, który jest bohaterem powieści, wybiera bowiem trzecią drogę, odnajdując poczucie wspólnoty z mieszkańcami odległego Sachalina, miejsca uznawanego za wyklęte i przeklęte. Goźliński ze swobodą, finezją i sarkazmem wyszydza kompleksy narodowe i pychę Polaków, kolejno obnaża najróżniejsze mity (poświęcenia dla sprawy, heroizm zesłańców, wielkość żon podążających za skazanymi). 

Wątek rdzennych mieszkańców Sachalina pozwala Autorowi zabrać głos w kwestii zdawałoby się pobocznej, a na pewno nieobecnej w polskiej literaturze romantycznej - relacji osadników i ludów zamieszkujących imperium rosyjskie. Może nieco naiwnie, a nawet irytująco wypada postawa Akana, w którym nie tylko nie ma ani krztyny poczucia wyższości białej rasy, a wręcz przeciwnie - dominuje fascynacja innością i szacunek dla spuścizny kulturowej nieuchronnie skazanej na zagładę w kontakcie z bezwzględną polityką imperium.


Bezwzględny świat zsyłki pozwala też ujawnić poglądy Goźlińskiego w kwestii męskiej supremacji: w świecie opartym na przemocy, gdzie kobiety zdają się odgrywać role drugoplanowe (podobnie jak w samej powieści), Autor zgrabnie rzuca światło na moralne pułapki wynikające ze stereotypów płciowych, a zarazem otwarcie, nieledwie brutalnie, pokazuje krańcowo różne doświadczenia zsyłki kobiet i mężczyzn. Ten aspekt pozwala ująć w powieści wątki, które składają się na historię codzienności, przez wieki pomijaną w przekazach skoncentrowanych na wielkich bitwach i wielkich postaciach, z pominięciem szarzyzny i ofiar pozostających w cieniu pomników.


 



środa, 5 stycznia 2022

Sebastian Fitzek "Przesyłka"

 

Kolejna powieść kryminalna Fitzka (Lot 7A), która zapewnia znakomitą rozrywkę, liczne zwroty akcji i zaskoczenia, które nie pozwalają zbyt łatwo zgadnąć "kto zabił", a tym samym dają szansę cieszenia się książką do ostatnich słów.

Przyznam, że bardzo też lubię osobiste posłowia, które Fitzek zazwyczaj zamieszcza w swoich książkach: napisane z humorem wspomnienia, wybrane cytaty z listów od czytelników, które pozwalają stwierdzić, że nie istnieje modelowy czytelnik jego kryminałów: rozpiętość wieku, zainteresowań, miejsca zamieszkania i kolei losów jest tak wielka, że pewne jest tylko jedno: Fizek jest w stanie odpowiedzieć na wszelkie oczekiwania i bardzo różnorodne gusta.