wtorek, 10 maja 2005

Horace McCoy "Czyż nie dobija się koni?"

Hollywood, lata 30. XX wieku. Czasy wielkiego kryzysu. Młodzi ludzie biorą udział w wielkim maratonie tanecznym, żeby się najeść i wygrać 1000 dolarów. Po zakończeniu imprezy dochodzi do tragedii, która w swojej wymowie od razu nasuwa wspomnienie Lotu nad kukułczym gniazdem.

Kiedy McCoy oddawał maszynopis tej książki do druku, Ameryka co prawda już wychodziła z kryzysu, ale jego traumatyczne skutki odcisnęły głębokie piętno na twórczości różnorodnych artystów, których połączyła wrażliwość, ambicja, chęć zmiany kulturowej i ciężkie doświadczenia społeczne i gospodarcze.

Czyż nie dobija się koni? to niezwykła powieść egzystencjalna: stajemy się świadkami swoistego rodzaju prostytucji, zostajemy wciągnięci do dyskusji o aborcji i eutanazji, prawie do samobójstwa i szansach miłości. Głęboka depresja Glorii jest niepojęta dla Roberta, który naiwnie sądzi, że wystarczy pokazać komuś lepsza stronę życia, żeby go ocalić. Pozorne wzajemne zrozumienie jest czysto iluzoryczne:

„Chodź, siądziemy i będziemy nienawidzili ludzi…”.

Po raz pierwszy czytałam tę książkę w liceum - zrobiła na mnie piorunujące wrażenie! Oszczędna w środkach - jak wiele znakomitych powieści i opowiadań amerykańskich - wbija się w umysł mocno i na długo.

poniedziałek, 9 maja 2005

Anna Świrszczyńska "Z ołowiu"

Wieczorem
wlecze się do łóżka,
na którym chrapie chłop.

Kładzie na brzegu łóżka
ciało.
Z ołowiu.

 

 za zbioru "Jestem baba"


 

piątek, 6 maja 2005

C.W. Ceram "Bogowie, groby i uczeni"

 

Ta książka "made my trip" do Egiptu! To nie były czasy internetu, ani łatwej dostępności przewodników turystycznych. Kiedy już wiedziałam, że jadę przekopywałam biblioteki w poszukiwaniu czegokolwiek, co pomoże zaplanować podróż i wycisnąć z niej tyle, ile się da. Ceram ani trochę nie zawiódł! Nie jest to dzieło ściśle naukowe, tylko popularyzatorskie, więc ogrom wiedzy, jaki w niej zawarto podany jest niesamowicie przystępnie, a niektóre fragmenty (np. o legalnej "kradzieży" mumii i ich przeprowadzce do Doliny Królów) czytałam dosłownie z wypiekami na twarzy. 

Niektóre wątki,nadają temu opracowaniu wręcz charakter powieści kryminalno-przygodowej. Sugerowane także przez samego autora) pominięcie rozdziału 1 nie jest wcale dobrym rozwiązaniem, bo historia rozwoju badań archeologicznych sama w sobie jest niezwykle cie

kawa. Faktem jest natomiast, że drugi rozdział to już delicje: odkrycia Franciszka Champolliona i tajemnicze wnętrza grobów, procesy rabusiów i nielegalny wywóz artefaktów do Europy, który do dzisiaj odbija się czkawką muzeom brytyjskim i francuskim.

Przewodnicy w Egipcie ogromnie lubią wciągać turystów do rozmowy i miałam naprawdę wielką satysfakcje, mogąc z nimi dyskutować i dopytywać o szczegóły, na które na pewno nie zwróciłabym uwagi, gdybym pojechała zdając się jedynie na szczątkową wiedzę z programu szkolnego. Nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą tylko wykształconych - muszę z całą przyjemnością przyznać, że ta podróż sprzed lat po raz pierwszy uświadomiła mi, ile satysfakcji daje turystyka, jeśli człowiek nauczy się więcej dostrzegać i pełniej smakować.

„Księga wież" to przeskok do starożytnej Mezopotamii i tajników pisma klinowego oraz wieży Babel, wyprawa do Babilon i Niniwy. A potem kolejny skok kulturowy i lądujemy w kręgu cywilizacji Majów, badając wspólnie z Ceramem przyczyn upadku tej wielkiej kultury. W ostatniej części (”Księgi, których nie można jeszcze napisać”) autor ponownie wraca do metodyki badań archeologicznych.

Urzekający jest styl tego opracowania - nie uchybiając znaczeniu badań i wadze odkryć, Ceram posługuje się cały czas przystępnym, pełnym humory językiem, który sprawia, że nie sposób oderwać się od jego książki.
 
Ciekawostką jest, że autorem książki jest niemiecki dziennikarz, pisarz i krytyk Kurt Wilhelm Marek (ur. 20 stycznia 1915 w Berlinie, zm. 12 kwietnia 1972 w Hamburgu), który w czasie II wojny światowej był członkiem Propagandatruppe. Po wojnie zdecydował się używać pseudonimu, aby zdystansować się do wcześniejszej pracy propagandowej na rzecz III Rzeszy (jego pseudonim to ananim - czytany wspak anagram nazwiska z dodatkową zmianą litery „k” na „c”).





czwartek, 5 maja 2005

Anna Achmatowa [Jak zwyczajna uprzejmość wymaga...]

Jak zwyczajna uprzejmość wymaga,
Podszedł do mnie. Powoli. Z uśmiechem.
Na wpół czule, na wpół z powagą
Dotknął ręki gorącym oddechem.
I wejrzeniem sfinksowych pomników
Jego oczy spojrzały bezdenne...
Dziesięć lat głuchych westchnień i krzyków,
Wszystkie moje noce bezsenne
W jedno ciche włożyłam to słowo
I wyrzekłam je, widać, daremno.
Zostawiłeś mnie samą. I znowu
Było w duszy mej pusto i ciemno.

(tłum. L. Podhorski-Okołów)

 

środa, 4 maja 2005

Richard Dawkins "Samolubny gen"


Richard Dawkins to wybitny zoolog, etolog, ewolucjonista i jeden z najlepszych popularyzatorów nauki. Może niepotrzebny był jego skok w bok w kierunku filozofii i wojującego ateizmu (Bóg urojony), ale książki przyrodnicze pozostają fenomenalnym dorobkiem Dawkinsa. Niewątpliwie warto zacząć lekturę jego dzieł od Samolubnego genu, który wydany został po raz pierwszy w 1976 roku. Ja sięgam po tę książkę prawie 30 lat później i zafascynowana czytam w przedmowie, jakie poruszenie wywołała ona wśród czytelników i w środowisku naukowym. 

Książka Dawkinsa to nie tylko przełożenie na zrozumiały dla przeciętnego śmiertelnika język hermetycznego narzecza biologii ewolucyjnej i genetyki populacyjnej. Autor, stojąc na barkach gigantów XX-wiecznej biologii – szczególnie George’a C. Williamsa i Williama D. Hamiltona – tworzy konstrukcję, której wcześniej nikt nie opisał w fachowej literaturze. W roku 1976 Samolubny gen z tak samo zapartym tchem czytali zarówno specjaliści, jak i laicy.

Wydanie z 1996 roku, które trafia w moje ręce, poszerzone zostało o dwa rozdziały i potężną dawkę przypisów (ponad 80 stron!). Dla mnie najważniejsze okazało się nie tylko spojrzenie na fenomen ewolucji z całkiem nowego punktu widzenia, ale przede wszystkim nadzwyczajne perspektywy, jaki ten punkt widzenia otwiera przed rozwojem sztucznej inteligencji. Skoro ślepo działająca, totalnie przypadkowa ewolucja stworzyła tak fantastyczną maszynę, jaką jest człowiek - z całą jego kreatywnością, wrażliwością, bogactwem emocji i zdolności, to szansa, że przemyślane działania doprowadzą z czasem do stworzenia podobnej maszyny pozbawionej wsadu białkowego, jest bliska 100% (co nie oznacza bliska w czasie). 

Samolubny gen skłania do spojrzenia na ludzkość z nowej perspektywy. Zrozumiałe, że owa perspektywa dla niektórych osób jest nie do przyjęcia. Człowiek jako "zwykła" maszyna przetrwania i nośnik genów, zmusza do porzucenia poglądów antropocentrycznych. Tymczasem w zestawieniu z długością naszego życia geny wydają się wieczne, a ich egoizm prowadzi na ogół do egoizmu w zachowaniach osobniczych.  Dobór naturalny przedkłada jedne geny nad inne nie z powodu właściwości samych genów, ale z powodu ich skutków - efektów fenotypowych. Efekty fenotypowe genu to wszelkie wpływy, jakie gen ten wywiera na ciało, w którym się znajduje (także wykraczające poza sam organizm). Geny, które są w stanie wywierać wpływ na świat, a nie tylko organizm, zapewniają swoje rozpowszechnienie. Przykład człowieka pokazuje jak bardzo prawdziwa jest ta obserwacja. Pytanie, czy nasze geny zdołają przetrwać w sytuacji, gdy dobór naturalny wymagałby ich zdolności do wymuszanie samoograniczenia na nosicielu (człowieku)? Pewnie nie doczekamy się odpowiedzi, bo kryzys klimatyczny postępuje błyskawicznie. A ewolucja się wlecze ;-)

Wszystkie znane nam organizmy – włącznie z nami – są w ujęciu  Dawkinsa jedynie wehikułami, które mają ułatwić przeżycie unieśmiertelnionych przez replikację genów. Właściwie nie bylibyśmy im nawet potrzebni, gdyby nie fakt, że skuteczniej powielają się, współpracując. Stoi to na pozór w sprzeczności z tytułem książki i często rodzi nieporozumienia. Sam autor wielokrotnie powtarzał, że równie dobrze mógłby swoje dzieło zatytułować Gen współpracujący, choć nie wiadomo, czy wtedy udałoby mu się osiągnąć aż taki sukces. Intelektualna siła książki Dawkinsa leży nie tylko w opisaniu procesów stanowiących podstawę życia, ale również w tym, że sprowadzenie go w zasadzie do replikatorów i replikacji pokazuje, jak to życie w ogóle mogło się rozpocząć u zarania dziejów naszej planety.

Dawkins brutalnie rozprawia się z poglądami doboru grupowego i pozornego altruizmu, choć przyznaje, że w pewnych sytuacjach najlepszą drogą do osiągnięcia egoistycznych celów naszej puli genowej może być praktykowanie ograniczonej formy altruizmu na poziomie osobniczym. Obserwacje świata zwierząt wydają się przeczyć teorii Dawkinsa. Przecież pszczoła, która w obronie swojego ula użądli przeciwnika, zwykle umiera, więc jej postępowanie musi być przejawem działania korzystnego dla grupy (no przecież nie dla owej pszczoły!). Dawkins przekonuje, że robotnice (a więc te osobniczki, które i tak są bezpłodne) nie mogą przekazać swoich genów potomstwu, a umierając ratują geny swoich braci i sióstr. Przejawy altruizmu mogą też mieć charakter międzygatunkowy, tak jak to się dzieje w przypadku ryb-czyścicieli, do których ustawiają się kolejki chętnych do "umycia" waleni.

Podobny schemat warto zastosować do wielu innych zachowań zwierząt (w tym ludzi). Osławione uczucia rodzicielskie i opieka nad potomstwem, to w rzeczywistości pasmo wyrzeczeń i poświęcenia. Pożądanie pozwala powołać młode do życia - ale kto je odchowa? Okazuje się, że miłość można także zaprogramować - również miłość zakrawającą na bohaterstwo w obronie potomstwa. Widok uśmiechniętego dziecka jest taką samą nagrodą dla matki, jak odczucie sytości dla szczura. Te same geny, które programują określone zachowania rodziców, sterują zachowaniem młodych. Uczą się one zachowań (w tym mruczenia uśmiechów i przytulania), które gwarantują im uwagę i troskę rodziców. To genom zależy na takim manipulowaniu rodzicem, by pozyskać jak największą część "rodzicielskiej inwestycji". A nie jest to inwestycja mała: np. sikorka między wschodem a zachodem słońca przynosi średnio co 30 sekund jedną porcję pokarmu!

Każdego dnia, każdy y z nas rozgrywa kilka iteracji dylematu więźnia, zapamiętując zarazem, komu i w jakiej sytuacji opłaca się wyświadczać przysługi. "Oszustów" co prawda nie uda się wyeliminować z populacji, ale przetrwanie genów wyklucza możliwość dominacji postaw oportunistycznych. Warunkiem ich utrzymania są "frajerzy", gotowi do współdziałania, ale czasem wykorzystywani. Oni także trwają w społeczności pobratymców dzięki temu, że jednak nie zawsze trafiają na oszustów. Znane nam z przyrody sceny walk o samice w okresie godów są w rzeczywistości także przejawem wielkiej "manipulacji genetycznej", w której zwierzęta-nosiciele sterowani są w taki sposób, aby w rzeczywistości niepotrzebnie nie tracić sił, ani życia (turnieje odbywają się według pewnych zasad, z zachowaniem stępionych "floretów" i "rękawic"). A co do samic? No cóż " nawet u pozornie wiernych, monogamicznych gatunków, samica poślubia raczej terytorium samca niż jego samego".

O walce zresztą Dawkins pisze dużo: czymże jest w końcu życie. Tłumaczy dlaczego nie zawsze w przyrodzie dominuje dążenie do niszczenia rywali: usunięcie konkurenta ze sceny może nie przynieść żadnej korzyści. Człowiek tej lekcji nie odrobił, a przecież znamy przypadki, gdy wyniszczenie jednego szkodnika przyniosło nieoczekiwane wzmocnienie innego.

Dawkins ostrzega oczywiście przed "antropogenicznym" postrzeganiem genów, jako "istot" działających świadomie i celowo. Nadal mamy do czynienia z doborem naturalnym, który nie jest zamierzony ani celowy. Geny nie sterują na bieżąco naszym zachowaniem, ale ich wpływ na nasze działania odbywa się pośrednio: w okresie zarodkowym oddziałują one na budowę swoich nosicieli ("maszyn przetrwania"). Dawkins nie wzdraga się nawet przed taka tezą, że nasze organizmy powstały jako kolonie innych istot (pasożytów?), rozważając np. czy mitochondria nie były pierwotnie symbiotycznymi bakteriami, które na wczesnym etapie ewolucji połączyły siły z komórkami naszego ciała. A może jesteśmy wręcz gigantycznymi koloniami symbiotycznych genów? Wirusy, składające się z czystego DNA (lub podobnej samoreplikującej się cząsteczki), zamkniętego w otoczce białkowej, są faktycznie absolutnymi pasożytami. Dawkins zgaduje nawet, że wyewoluowały one ze „zbuntowanych” genów, które wolą swobodnie przenosić się poszukując "nosicieli", zamiast pracowicie kształtować genomy i zachowania. Przemieszczają się zatem nie za pomocą męskich i żeńskich komórek rozrodczych, lecz bezpośrednio (np. drogą powietrzną). Jesteśmy zatem nie tylko koloniami genów, ale także wirusów. Niektóre symbiotycznie współpracują z naszym organizmem, a inne prowadzą jawnie pasożytniczy tryb życia, przenoszą się drogą płciową lub kropelkową. Dobór naturalny może preferować geny, które potrafią współpracować z innymi, kiedy jest to opłacalne. Ich replikowanie wymaga wówczas rozmnażania się całego organizmu. Jeśli jednak gen znajdzie inny, "tańszy" sposób rozmnażania, to współpraca się zakończy. 

Dawkins nie jest jednak - wbrew sugestiom niektórych naukowców - zwolennikiem determinizmu genetycznego. Jesteśmy siebie świadomi, mamy mózgi, potrafimy tworzyć kulturę, dokonywać wyborów. Nawet jeśli te zdolności są pochodną wyrafinowanego układu nerwowego, który miał nam (a więc naszym genom) pozwolić efektywnie zdobywać pokarm, rozpoznawać i unikać zagrożenia, wybrać optymalnego partnera seksualnego itd., to skutkiem ubocznym stał się rozwój  kultury. Nadal można uznać tę zdolność (twórczość, kreatywność) za szczególny rodzaj "manipulacji" genetycznej (przecież lepiej rozmnaża się znany i popularny aktor niż nijaki, nudny człowieczek), ale faktem pozostaje wytwór zwany etyką i postępujące wraz z nią kompetencje społeczne. 

Dodajmy do tego przekonanie Dawkinsa, że poza genem, samoreplikacji podlegają też memy (jednostki dziedziczenia kultury). ("Wszelkie życie ewoluuje na drodze zróżnicowanej przeżywalności replikujących się bytów" Replikatorem może być idea (np. idea boga), która także powstaje na drodze niezależnych mutacji. Wszak nowym "bulionem" może być bulion ludzkiej kultury. Replikuje się ona słowem mówionym i pisanym, a jej przeżywalność zależy od jej stabilności i zdolności do penetrowania środowiska kulturowego. Dręczące nas pytania o sens istnienia, znajdują odpowiedź właśnie w memie boga, dodają wielu ludziom tak dużej satysfakcji i gratyfikacji psychicznej, że mogą być ważniejsze nawet od pełnego żołądka warunkującego przetrwanie naszej puli genowej. Może to "tylko" skuteczność placebo - grunt, że działa! Memy "w drodze szeroko rozumianego naśladownictwa" szerzą się szybciej lub wolniej, trwają przez tysiąclecia lub zanikają po kilku pokoleniach. Jak pisze Dawkins: "Do dzisiaj nie przetrwał wszak ani jeden gen Sokratesa, ale zestawy jego memów(także Kopernika czy Leonarda) wciąż są pełne wigoru."

To co cenię u Dawkinsa najbardziej, to niezwykła swada i odwaga w formułowaniu niektórych myśli. Niektóre wstawki" są fantastyczne - oto kilka próbek:
"Ostatnio zaznacza się tendencja do odrzucania zarówno rasizmu, jak i patriotyzmu na rzecz deklarowania uczuć braterskich wobec całego gatunku ludzkiego. To tchnące humanizmem zwiększenie zasięgu działania naszego altruizmu ma interesujące następstwa, które zdają się wspierać ideę "dobra gatunku" w ewolucji. Liberałowie, którzy są tak niewzruszonymi orędownikami etyki rodzaju ludzkiego, często mają w największej pogardzie tych, którzy poszli nieco dalej w zwiększaniu zasięgu działania swojego altruizmu tak, by obejmował on również inne gatunki. Gdybym powiedział, że bardziej leży mi na sercu zapobieżenie rzezi wielorybów niż poprawa warunków mieszkaniowych ludności, przypuszczalnie wstrząsnąłbym niektórymi z moich przyjaciół." (s. 28)
"(...) przedstawicieli innych, nie wadzących nam w niczym gatunków zabijamy dla rozrywki i odprężenia. Ludzki płód, w którym życia jest tyle, co u ameby, doznaje o wiele większej czci i ochrony prawnej niż dorosły szympans. A przecież dorosły szympans czuje, myśli i - jak wskazują uzyskane ostatnio dane doświadczalne - jest nawet zdolny nauczyć się pewnej odmiany ludzkiego języka. (...) Nie wiem, czy można stworzyć logiczne podstawy etyki "gatunkowego szowinizmu" (speciesism), by użyć określenia Richarda Rydera, które brzmiałyby sensowniej niż podstawy "rasizmu". Wiem jednak, że tych podstaw nie znajdziemy w biologii ewolucyjnej." (s. 29)
"Darwinowskie "przetrwanie najlepiej przystosowanych" jest w istocie szczególnym przypadkiem ogólniejszego prawa przetrwania najstabilniejszych. Obiekt stabilny to zbiór atomów na tyle niezmienny lub wystarczająco często spotykany, by zasługiwać na nadanie mu nazwy. Może to być niepowtarzalny zbiór atomów jak Matterhorn (...), klasa bytów takich jak krople deszczu."
Dawkins robi w tej książce także kilka swoich "wycieczek antyreligijnych" i w wywody przyrodnicze  znienacka wplata komentarze dotyczące Septuaginty, w której niewłaściwie przetłumaczono "młodą kobietę" na greckie słowo oznaczające "dziewicę". Autor ilustruje w ten sposób błędne kopiowanie replikatorów biologicznych.
Cytuje Ezopa: "Królik biegnie szybciej od lisa, ponieważ królikowi chodzi o życie, a lisowi tylko o obiad". 

Samolubny gen nie jest, mimo niemal 40 lat od pierwszego wydania, pieśnią przeszłości. Nadal jest on przedmiotem gorących debat naukowców. Ostatnia taka dyskusja przetoczyła się przez popularnonaukową blogosferę anglosaską na przełomie 2013 i 2014 roku i zaangażowało się w nią kilkunastu biologów, przede wszystkim ewolucjonistów.



niedziela, 1 maja 2005

Frustracja. Młodzi o Nowym Wspaniałym Świecie.

Osiem esejów (każdy innego autorstwa) traktujących o problemach i sferach współczesnego życia: o edukacji, o religii, o kulturze, o bezrobociu, o stylach życia, o konsumpcji, o polityce i o mediach. 

Hanna Arendt pisała, że istotnym czynnikiem determinującym kształt współczesnych społeczeństw zachodnich jest "pokoleniowa akceleracja": pokolenia następują po sobie coraz szybciej i ludzie różniący się wiekiem zaledwie o kilka lat mogą żyć w zupełnie innej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Ogólna akceleracja tempa zmian społecznych i politycznych to cecha odróżniająca wiek XX od wszystkich poprzednich - dwie wojny i przemiany roku 1989 doprowadziły do licznych zerwań i skoków w procesie społecznej transformacji Europy jako kontynentu i jako kultury. Pokolenia X, Y, Z i najmłodsi z pokolenia Alfa - to w zasadzie ludzie z różnych planet, których życie determinuje zarówno polityka, jak i rozwój nowych technologii - a jedno i drugie wzajemnie napędza się, powodując jeszcze silniejsze i szybsze zmiany pokoleniowe. 

W tej książce głos zabrali przedstawiciele pokolenia X - w szczególności urodzeni w latach 70. XX wieku - oskarżani o bezideowość, obojętność polityczną i koncentracje na sferze konsumpcji. Jest to ostatnie pokolenie pamiętające komunizm i życie sprzed "pokojowej rewolucji" roku 89., która na zawsze zmieniła Europę Środkową i Wschodnią. Jeszcze pamiętają życie w zniewoleniu, polityczną indoktrynację w szkołach, niemożliwość publicznego wyrażania poglądów niezgodnych z programem partii (a więc programem narodu) i przedziwne uwięzienie w Polsce Ludowej (niedostępność paszportów, a tym samym niemożność wyjazdu). To pokolenie, którego dzieciństwo upłynęło w otoczeniu koloru szarego. Pamiętające rzeczywistość polityczną, w której rząd/państwo było realnym wrogiem.

Opisują swoje doświadczenia życia w młodym kapitalizmie z perspektywy tych, którzy w latach 90. XX w. jeszcze byli zbyt młodzi, aby cokolwiek osiągnąć, a potem - zbyt starzy aby się dostosować do kompletnie innej rzeczywistości. Można im współczuć, można empatyzować, albo wzruszyć ramionami. To moje pokolenie, więc czuje i rozumiem. Ale dzisiaj - z perspektywy roku 2021 i poczynań polskiego rządu i Jedynie-Słusznej-Partii - przede wszystkim przeżywam déjà vu. I szkoda mi, że pokolenie urodzone po 2000 r. będzie zmuszone powtórzyć całą tę drogę, strząsając z siebie skutki dobrej zmiany...