niedziela, 22 stycznia 2023

Dennis Lehane "Wyspa tajemnic" (plus film)

Wyspa tajemnic to po prostu książkowy majstersztyk, jeden z najlepszych thrillerów, jakie czytałam. I choć muszę przyznać, że adaptacja filmowa w reżyserii Scorsese jest absolutnie świetna, to oczywiście narastanie napięcia w wersji książkowej nie zastąpi film.

Pominę streszczenie, choćby po to, żeby uniknąć spoilerów - za to przewrotnie podniosę kwestię wersji filmowej: dlaczego także warto?

Obraz jest niezwykle klimatyczny od pierwszych ujęć. Reżyser pakuje nas prosto w rok 1954, wiernie oddając tę samą scenę z książki: na wyspę mieszczącą szpital dla psychicznie chorych przestępców przybywa szeryf federalny Teddy Daniels (fenomenalny DiCaprio) oraz jego partner Chuck Aule (z każdą sceną coraz wybitniejszy Mark Ruffalo). Przybywają do tego pół więzienia - pół szpitala, żeby wyjaśnić tajemnicze zniknięcie jednej z pacjentek. Okazuje się, że problemy czyni im zarówno personel szpitala, jak i dyrektor doktor Cawley (Ben Kingsley). 

Na niepokojący, zarysowany już wątek stopniowo nakładają się kolejne - coraz bardziej zawiłe, związane z prywatnymi przeżyciami Teddy'ego. Mnożą się zagadki i pytania, a im więcej zaczynamy rozumieć, tym bardziej gmatwa się akcja. Co więcej po przeczytaniu/obejrzeniu całości nasza optyka ulegnie takiemu przemontowaniu, że czytając/oglądając powtórnie, zaczniemy widzieć drugie dno w każdej scenie i wypowiedzi.

 Scorsese buduje napięcie wzorując się na klasykach kina grozy, dlatego filmowy erudyta znajdzie w niej mnóstwo smaczków, nawiązań i cytatów. Ale nawet bez tego nietrudno jest dostrzec wizualny kunszt każdego kadru. Niepokojąco piękne obrazy i hipnotyczna muzyka robią robotę! (szczególnie w retrospektywnych scenach wyzwolenia obozu w Dachau, gdzie powalają malarskie ujęcia, a obraz przywodzi na myśl i Boscha i Goię.

Niepokoi już pierwsza scena na promie, osnuta zasłoną mgły, i pierwsze wspomnienie Teddy’ego o żonie. Retrospekcje z II wojny światowej i koszmary senne bohatera mają dużą siłę rażenia. Nie sposób oderwać oczu od ekranu, bo wyspa tajemnic nie ma słabych punktów. Szczególną rolę w zbudowaniu intrygującej atmosfery odegrały zdjęcia Roberta Richardsona. Idealnie z obrazem współgra muzyka, rodem z horrorów, mrożąca krew w żyłach i wbijająca w fotel. Za sprawą scenografów i kostiumologów znakomicie udała się także stylizacja na lata 50.  

Di Caprio kolejny raz (po wyśmienitej Incepcji) pokazuje, że złożone role odwołujące się do dynamicznych przeżyć psychicznych, to jego żywioł. Obłęd, zagubienie, niepewność, paranoja – wszystkie te uczucia oddał mistrzowsko. Mark Ruffalo, początkowo zdominowany przez DiCaprio, w drugiej części filmu skutecznie buduje wokół swojej postaci coraz więcej podejrzeń. Znakomity jest także Kingsley jako psychiatra-idealista oraz niepokojący Max von Sydow, którego postać stanowi lustrzane odbicie poglądów Cawleya. 

U podstawą scenariusza leży zasadnicze pytanie zaczerpnięte z prozy Lehane'a: pytanie o ludzkie sumienie. Porażająca jest siła, z jaką udało się je zawrzeć w filmie. Nie jest to płytka, thrillerowa historyjka, nie tylko o odkrywanie tajemnic tytułowej wyspy. Pod płaszczykiem kina noir reżyser porusza przede wszystkim problem traumy. Tej powojennej, ale i każdej innej. Pokazuje, do czego może ona doprowadzić i stawia pytanie godne rozwagi: "Co byłoby gorsze: żyć jak potwór... czy umrzeć jako dobry człowiek?".

Książka jest wyśmienita, film fenomenalny. Warto!

 



piątek, 20 stycznia 2023

Maria Karpińska "Ucichło"


Ucichło. Skończyło się. Ucichło.

Te słowa to nie tylko zapowiedź śmierci przyjaciela. Te słowa to zapowiedź niekończącego się przeżywania straty. Straty, która staje się podstawą egzystencji - bo nie życia przecież. Straty, która wypełnia narratora (to określenie jest ważne jak rzadko kiedy), domaga się wiecznego przetwarzania przy pomocy różnorodnych. Straty, która nie może zostać przeżyta i domknięta, która nie jest prostym przejściem do nowego stanu, do nowego życia, do radzenia sobie na nowo bez tego, który odszedł.

To ujęcie przypomina nieco przepiękną i wzruszającą powieść Miry Marcinów Bezmatek, ale jednocześnie ma w sobie coś głęboko irytującego, czego w Bezmatku nie odczułam. Obie powieści traktują o dojmującej stracie i niemożności przeżycia i zamknięcia żałoby. Obie odwołują się do przywołania obrazów przyrody (w Bezmatku był to ul pozbawiony królowej, w Ucichło - jezioro umierających ryb). W obu jest mnóstwo gniewu i niezgody na ludzką śmiertelność.

Ale niemożność zamknięcia żałoby w Bezmatku ma w sobie jednocześnie kobiece pragnienie przejęcia kontroli nad resztkami ocalonego życia, zdystansowania się od obrzędowej formy żałoby na rzecz własnej, nieco kiczowatej, nieco ironicznej i na pewno kontrowersyjnej. Tymczasem Ucichło jest na wskroś przepełnione oporem przeciwko rzeczywistości i zdarzeniom, które ona niesie. Kobiecy żywioł aktywności i siły działania (choćby na przekór przeżywanej stracie) jest silnie przeciwstawiony męskiej autoagresji, krytyce sensu i wartości żałoby.

Narrator w tej opowieści jest narratorem swojego własnego życia. Opowiada je, zamiast nim żyć, ucieka w słowa, żeby odsunąć od siebie lęk, ból, poczucie straty. Nie liczy się jednak z tym, że taki sposób kosztuje także wiele energii - ten upływ energii odczuwalny jest z każdą kartką książki. Tekst pełen swady i nawet ironii, z czasem cichnie uspokaja się, narracja opada, a w końcu powierzona zostaje całkiem innej osobie (kobiecie).

Zapowiedź tego przedziwnego podejścia do życia zawarta jest już w pierwszych fragmentach:

„Zanim znalazłem się tu, gdzie teraz jestem, chodziłem na różne terapie. Behawioralną, systemową, humanistyczną, psychodynamiczną. Żadna nie pomagała lub nie udawało mi się stworzyć «dobrej relacji» z psychoterapeutą, konieczniej, by kontynuować. Rezygnowałem, a po nasileniu się problemu szukałem kolejnej”.

Celem tych uporczywych terapii jest głównie zapanowanie nad własnym życiem-narracją: bohater chorobliwie boi się śmierci – nie śpi z obawy, że mógłby się nie obudzić, ale zarazem wystrzega się leków nasennych. Odkrywa zatem nowy sposób - terapię narracyjną, która polega na korygowaniu własnej historii: 

„Terapeuta niczym koryfeusz czuwa nad przebiegiem opowieści, zapisuje powtarzające się sformułowania, towarzyszy pacjentowi i pokazuje, w jaki sposób ten buduje swoją historię, swoje, jakby nie patrzeć, życie. Na koniec pozostaje opowieść skorygować, nazwać problematyczną sytuację inaczej, zagrać tę samą melodię w nowej – zakładam, że weselszej, szczęśliwszej – tonacji. Pozbyć się – to, jak sądzę, podstawa – rażących, toksycznych powtórzeń, dokonać korekty stylistycznej, by opowieść toczyła się gładko, interesująco, w satysfakcjonujący, ale nigdy nazbyt ryzykancki sposób: o grach formalnych nie może tu być mowy – żadnego schizofrenicznego dwugłosu, żadnych przeskoków czasowych, jedynie przyjemny i czysty – uzdrawiający! – porządek” 

Niestety terapia okazuje się bezskuteczna - narrator nie potrafi wyjść poza ramy własnej opowieści. Jego nadzieje na poprawienie własnej historii i nadanie jej "weselszej tonacji" pogłębiają tylko poczucie uzależnienia od własnej żałoby.

Co więcej jest żywym dowodem na nieskuteczność narracyjnego budowania tożsamości. Bez swojej opowieści nie istnieje. Opowiadając o sobie i najbliższych usiłuje się zidentyfikować, ale pozostaje bezbarwny, nijaki, nieważny. Udowadnia całym sobą, że opowiadanie o życiu nie jest w stanie zastąpić życia.

Nie odkryłam do końca, czy autorka śmieje się z bohatera, którego stworzyła, czy też stara się poprzez jego przypadek rzucić nieco światła na naiwne, hipsterskie wyobrażenia o terapeutycznym wpływie letnich warsztatów samorozwoju, samopoznania, uważności i innych nowoczesnych pomysłów nabywania mądrości? Pierwsza, dynamiczna część książki jest zdominowana przez parodię i komizm, które potem znacznie silniej podążają w kierunku mieszanki ironii i nostalgii, aby wreszcie - w miarę utraty sił bohatera/narratora - osunąć się w elegizm i (niestety) kiczowatą melancholię.

Zestawienie kobiecości i męskości w tej powieści wyraźnie sympatyzuje z kobiecą wolą przetrwania mimo bólu. Dzieje się tak pomimo faktu, że jedna z pierwszych bohaterek, jakie poznajemy, to niebudząca nadzwyczajnej sympatii babcia, a sposób wychowania głównego bohatera (patriarchalny kult silnego mężczyzny) przynosi wręcz odwrotny skutek i sprawia, że jego postawa życiowa jest niebezpiecznie bliska mizoginii. Jednak nieustanne memłanie bólu, jakie kultywuje narrator i jego lubowanie się słowami, jakimi może opisywać stratę, szybko okazuje się znacznie trudniejsze do zniesienia niż stanowcze i pozbawione czułości postępowanie kobiet.

Gdzieś w tle tej powieści czai się wielki problem współczesnej kultury zachodu, która nie wypracowała żadnego spójnego powszechnego rytuału, który pomagałby zarówno umierać, jak i przeżywać śmierć bliskiej osoby. Radzenie sobie ze stratą (słowo krytykowane przez narratora, jako "pojemniejsze niż śmierć, a mniej definitywne niż koniec") zostało zepchnięte ze sfery publicznej do prywatnej i tu wkracza psychologia i indywidualna pomoc terapeutyczna w zaciszu gabinetu. Bezlitośnie wykpiona przez narratora.

Czy ostatecznie ucichło? Osłabła narracja, wypalił się słowotwórczy zapał narratora, ale można odnieść wrażenie, że śmierć przyjaciela wprowadziła w jego życie przejmujący chaos, a nie ciszę. Nie ucichła też żałoba - stale rozdrapywana, przegadywana na wiele sposobów. Brak ukojenia przynosi ostateczną klęskę bohatera, zwizualizowaną poprzez przejmującą narrację siostrę.

 


 



 

wtorek, 17 stycznia 2023

George Gilder "Bogactwo i nędza. Nowe wydanie na potrzeby XXI wieku"

 

Rzecz absolutnie żenująca. Klasyczna admiracja drapieżnego kapitalizmu w stylu ogranej reganomiki (lub taczeryzmu jak kto woli),które chyba na zawsze zablokowały możliwość rozwoju ordoliberalizmu. Zawziętość, z jaką autor broni postulatów typu "chciwość jest dobra", godna jest doprawdy lepszej sprawy. Jego naiwne przekonanie, że biznes jest postępowy i skłonny do ryzyka, wskazuje, że Gilder jest na bakier z badaniami naukowymi i praktyką gospodarczą, że nie czytuje nic, co powstało po Friedmanie, a miarą cywilizacji jest dla niego tempo wyniszczania najsłabszych. 

Szkoda czasu.


 

sobota, 14 stycznia 2023

Robert Harris "Indeks strachu"

 

Bohaterem książki jest doktor Alex Hoffmann, który wśród najbogatszych ludzi świata uchodzi za legendę. Z wykształcenia fizyk i matematyk, w rzeczywistości zarabia na zarządzaniu funduszem hedgingowym w Genewie. Jest autorem przełomowego systemu algorytmicznego, który pozwala zyskownie grać na giełdzie, dzięki wykorzystaniu możliwości sztucznej inteligencji. Analizując tysiące reakcji graczy giełdowych uczy się ona przewidywać reakcje rynku. Wśród licznych uwzględnianych w procesie uczenia się emocji SI szczególną wagę przykłada do strachu. 

Dr Hoffmann i jego wspólnik zamierzają przekonać klientów, aby zainwestowali w to genialne narzędzie, gdyż SI nadal wymaga trenowania. Niestety w przeddzień tej niezwykle ważnej prezentacji dr Hoffmann pada ofiarą przedziwnych zdarzeń. Serię rozpoczyna otrzymania zaskakującej przesyłki, zawierającej pierwsze wydanie publikacji Darwina z zaznaczonym rozdziałem o strachu. Tuż potem następuje włamanie do domu Alexa: włamywacz bez trudu omija wyrafinowane zabezpieczenia i, zaskoczony przez Hoffmanna, pozbawia go przytomności. 

Samodzielne śledztwo wskazuje, że Alex sam kupił książkę, a włamywacz znał kody dostępu do mieszkania, które rzekomo dr Hoffmann mu udostępnił. Kolejne wydarzenia sprawiają, że naukowiec zaczyna wierzyć, iż popada w szaleństwo. Co gorsza opracowany przez niego system inicjuje zaskakujące, nie uruchamiane przez żadnego pracownika, transakcje. Jedna z nich wydaje się szczególnie podejrzana - przynosi gigantyczne zyski w wyniku powziętej informacji o katastrofie samolotu. Czyżby algorytmiczny Frankenstein przewidział atak terrorystyczny! Kontrola ze strony Komisji Papierów Wartościowych zdaje się tylko kwestią czasu - podobnie, jak zagrożenie dalszego funkcjonowania firmy...

Jak to u Harrisa, wątki narastają, tajemnica pęcznieje, zwrotów akcji nie brakuje, rozwiązanie zagadki zdaje się oddalać a nie przybliżać, a zakończenie jest jak zawsze nieoczekiwane i śmiałe. Harris w najlepszej formie!

Tym razem jednak chodzi nie tylko o świetnie skrojoną sensację. Urzekający jest w tej powieści wątek filozoficzny, który niewątpliwie spodoba się wszystkim wielbicielom i wrogom nowoczesnych technologii, analitykom cyberbezpieczeństwa i intelektualistom, którym nieobce są tak prawa robotów Asimova, jak i szerzej omawiana etyka robotów (w tym ironiczne, ale jakże zasadne w kontekście Indeksu strachu, prawa robotów Marka Tildena). 

Ale jest też i nieco bardziej analogowy wymiar etyki, dotyczącej zwykłej ludzkiej pazerności i  braku skrupułów w świecie opanowanym neoliberalną obsesją pieniądza, władzy, spekulacji (rozważania prowadzącego śledztwo o cenach mieszkań w Genewie, która staje się niedostępna finansowo dla rodowitych mieszkańców). Na to wszystko nakłada się wątek darwinowski. Jest o czym rozmyślać i dyskutować z innymi czytelnikami!

Ja byłam zachwycona tak samą akcją, jak i inspirującym wymiarem tej powieści. Perełeczka!



piątek, 13 stycznia 2023

Jan Šmíd "Czyste radości mojego życia"

 

Trafiłam akurat na dość stare wydanie z 1980 r., którego szata graficzna nie zachęcała ani do wypożyczenia, ani do czytania. ale zaintrygowało mnie, że czeski autor pisze o amerykańskim komiwojażerze, w dodatku podróżującym z lwicą. Gdzieś trochę zapachniało Whartonem (przez tę lwicę) i absurdem (zestawienie specyfiki czeskiego poglądu na świat z amerykańskim pędem ku sukcesowi biznesowemu zdaje się ryzykowne).

Ostatecznie okazało się, że było warto i to niesamowicie! Humor i dystans do życia jest nader haškowski i jego wprowadzenie do relacji amerykańskich - w dodatku ściśle prowincjonalnych - okazuje się zabiegiem tyleż komicznym, co wciągającym. Przy tym rzecz cała jest bardzo mądra i nadzwyczaj (po czesku!) pozytywna. 

Nat Jessel to trzydziestoośmioletni sprzedawca przemierzający Utah swoim starym samochodem wyładowanym "praktycznymi artykułami odzieżowymi" (czytaj: fartuchy kuchenne i kalesony). Przystanią komiwojażera jest odludna, górska chata a najbardziej wykwintną rozrywką - kolacje u pracodawcy, Hasketta. Samotność - w gruncie rzeczy dość umiarkowana - nie stanowi dla Nata zmartwienia. Bardziej cieszy go wolność i niezależność, jakie dzięki niej osiąga. 

Ta książka to opowieść o prostym, zwyczajnym człowieku, który osiąga sztukę bycia po prostu szczęśliwym. W ustalony rytm życia i porządek rzeczy ładuje mu się całkiem przypadkiem na wpół zagłodzona lwica, która zostaje nieoczekiwanie towarzyszką handlowych podróży i całkiem niezłym wabikiem na klientów. Przygody, które stają się udziałem tej niecodziennej pary, obnażają ludzkie śmiesznostki, absurdy amerykańskiego systemu wartości i zasad prawa, ale też rzucają sporo światła na codzienne (tytułowe) drobne radości, których często nie doceniamy i nie hołubimy w pamięci. Książka jest też przesycona autoironią, zachowującą wszak wielką dozę samowybaczenia. I to chyba właśnie czyni Czyste radości mojego życia powieścią piękną i wzruszającą. 

Opisy amerykańskich bezdroży i prowincjonalnych miasteczek to warstwa fizyczna piękna. Ale jest też piękno rozwijającej się przyjaźni Nata i Eileen. Najwspanialsza jest niezakłócona radość życia Nata: łyk aromatycznej kawy ceni sobie równie silnie jak sen pod gołym niebem, kolację przy ognisku i napawanie się widokiem z okna górskiej chaty. Obezwładnia ten brak pośpiechu, smakowanie chwili, ignorowanie niepowodzeń. 

Kwintesencja carpe diem i dobra rzecz na niespokojne, rozedrgane czasy.


wtorek, 10 stycznia 2023

Paulina Młynarska, Beata Sabała-Zielińska "Zakopane odkopane. Lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska"

 

Z każdej kartki tej książki przebija wielka, choć nie bezkrytyczna, miłość do Zakopanego. Udziela się - oj jeszcze jak bardzo!

Zakopane skreśliłam z mapy swoich podróży ponad 20 lat temu, kiedy tłumy zadeptały szlaki, reklamy zabiły Krupówki a górale powariowali z pazerności. Ale pod wpływem tej książki naszła mnie nadzwyczajna ochota, żeby gdzieś, kiedyś, poza sezonem raz jeszcze obejrzeć przepiękne drewniane wille, przejść się śladami Witkacego i innych bohaterów książki, albo pomyśleć sobie, czym byłaby ta miejscowość bez Chałubińskiego.

Urok książki zawiera się w jej lekko gawędziarskim stylu, okraszonym wspomnieniem wielkiej miłości Wojciecha Młynarskiego dla Zakopca. Raził mnie natomiast niepotrzebnie-przewodnikowy ton informacji praktycznych - tym bardziej bezsensownych, że szybko ulegających przedawnieniu. Ale to można skorygować usuwając kilka kartek ;-)

Pewne jest, że obie Autorki bardzo blisko związane z tym miastem, snują opowieść w formie reportażu bogato ilustrowanego pięknymi zdjęciami i dla tej warstwy także warto sięgnąć po ich niezwykłą książkę.


sobota, 7 stycznia 2023

Paulina Wilk "Lalki w ogniu"

 

Indie szczęśliwie nie były pierwszym miejscem, jakie zobaczyłam w Azji. Jednak i tak na długo pozostała mi niechęć do tego kraju i brak zapału, żeby kogokolwiek namawiać na wyjazd. Rażą mnie cukierkowo-słodkie instafocie z laskami w sari i zaklinaczami węży, które nijak mają się do rzeczywistości, choć faktycznie da się fotografować Indie tak, żeby obiektyw ominął nędzę i wyłuskał jedynie bajeczne barwy landszaftów. Po lekturze Lalek w ogniu mój uraz uległ wzmocnieniu.
 
Zapewne nie taki był zamysł Autorki, która udała się w cudowną podróż w czasie i przestrzeni, podczas której zakochała się w tym kraju. Jednak czytając ten reportaż i dowiadując się o setkach nieznanych mi indyjskich kontrastów, utwierdzałam się w przekonaniu, że nie żyje w najgorszym ze światów. Tajemniczy Bombaj, Kalkuta i Delhi, zapierając dech w piersiach Himalaje, to tylko sceneria, w której sprawy przyziemne i boskie, tradycja, kultura i nowoczesność, przeplatają się z konserwatyzmem i zasadami, które nadal rządzą Indiami.

Życie Indusów, od dnia narodzin po ostatni dzień na ziemi, jest skrupulatnie rozpisane i przebiega według zasad, do których muszą się dostosować. Szczęście jednostki ustępuje potrzebom kasty i rodziny. 
 
Bieda nigdy nie może pociągać, ale bieda indyjska zawiera dodatkowo upiorny trzpień kastowości. Paulina Wilk - z całą mocą przekazu popartą bezlitosnymi statystykami - wskazuje na jeszcze jeden aspekt samoutrwalania tego koszmarnego systemu nędzy i bezradności: tragiczną w skutkach mizoginię. Sprzyja ona coraz silniejszemu dążeniu do tego, aby całą inwestycję rodzicielską (miłość, uwagę, pieniądze, edukację) skierować na syna, bo córka zawsze okaże się inwestycją bezzwrotną. Dziewczynki otrzymują gorsze pożywienie (jedzą dopiero, gdy mężczyźni skończą, często mniejsze i mniej odżywcze porcje), wcześniej wstają i pracują od najmłodszych lat, szybko przerywają edukację i są wcześniej wydawane za mąż. Młodziutka żona to mniejszy posag. Odtrącane przez cały system państwowo-rodzinny, dziewczynki nasiąkają przekonaniem, że liczy się tylko syn i powielają we własnych rodzinach podobny model postępowania.
 
Najważniejszym zadaniem Induski, a także jej najlepszą polisą ubezpieczeniową jest urodzenie syna. To wręcz daje nietykalność. „Syn w domu jest jak bóg” – zatem Indusi inwestują w chłopców: w ich żywienie, rozwój, edukację, zachcianki. Synowie, zwłaszcza pierworodni, spłacają ten dług, gdy zostają głównymi żywicielami, zapewnią opiekę starzejącym się bliskim. W szczególności owdowiałym matkom. Bez męża status kobiety zostaje zniweczony i choć golenie głów wdowom czy zakazywanie im spożywania posiłków przy stole nie jest już powszechne, to o starą samotną kobietę zadbać może jedynie syn. Tym bardziej opłaca się go urodzić.

Nasila się zwyczaj posagu, zgodnie z którym wraz z panną młodą należy przekazać podarunki. Wręczanie i przyjmowanie posagu jest nielegalne od 1971 r., podlega karze grzywny i więzienia. Ale wraz z nastaniem kapitalizmu w latach 90. zaczęło się umacniać, szczególnie w klasie średniej. Posag obciąża rodziców panny młodej, staje się przedmiotem wymuszeń i wpędza w długi.
 
Narodziny dziewczynki oznaczają więc dla jej rodziców finansową katastrofę i szantaż. Dochodzi do zabójstw kobiet, które albo nie spełniają wymagań materialnych mężów i teściów, albo już je spełniły i stają się niepotrzebne. Wiele takich zbrodni pozorowanych jest na wypadki lub samobójstwa (np. poprzez rzekome zapalenie się kobiety w czasie pracy w kuch - stąd tytułowe "lalki w ogniu"). Mają unikalny charakter – dokonywane są w domach w schematyczny sposób, niczym zrodzony z pogardy rytuał, praktykowany uniwersalnie w skądinąd głęboko zróżnicowanym społeczeństwie. W indyjskim kodeksie karnym tzw. posagowe śmierci doczekały się nawet odrębnego paragrafu.
 
Czy niedobór kobiet i pogłębiający się brak żon dla młodych mężczyzn w Indiach mogą cokolwiek zmienić? Tak. Głównie na gorsze. Kobiety jako deficytowy towar na rynku matrymonialnym stają się obiektem rywalizacji, i choć w związku z niedoborem ich wartość rośnie, w praktyce są jeszcze bardziej narażone na przemoc. Widać to na przykładzie opuszczonych żon. Często zdarza się, że po ślubie mąż zostawia żonę i wyjeżdża za pracą do innego stanu albo po prostu się nią nie interesuje. Opuszczone żony wychowują na wpół osierocone dzieci, są sekowane i poniżane, bez opieki mężczyzn łatwo padają ofiarą gwałtów i wymuszeń. Choć wydawało się, że to kłopot dotykający kobiety z ubogich, wiejskich środowisk, ostatnio ich los dzielą dziewczyny zamożniejsze i z wykształceniem. Bo indyjska żona to także cenne dobro na rynku transoceanicznym. Kawalerowie z diaspory biorą pożądany przez rodzinę ślub aranżowany w Indiach, po czym wracają do domu, zostawiając dziewczynę „pod opieką” krewnych. Jej życie ulega zamrożeniu, względnie ogranicza się do roli rozrodczej.
 
Chore przekonania na temat znaczenia i honoru dziewczyny skutkują szybkim wycofywaniem ich z systemu edukacji. To ma z kolei dalekosiężne efekty społeczne: od niechcianych ciąż i braku higieny, której nikt nie nauczył dziewczynek, po schorowane, źle odżywiane niemowlęta, którymi się one zajmują, jako młode matki. Jeśli niemowlęta przeżyją - to lepiej dla nich, żeby były chłopcami... „Obyś była matką tysiąca synów” – życzą sobie Hinduski w dniu ślubu.
  
W 1990 r. znany ekonomista Amartya Sen policzył, że w populacji Indii brakuje 40 mln kobiet. Dziś wiemy, że trzy dekady skoku ekonomicznego jeszcze bardziej nakręciły machinę „usuwania” kobiet ze społeczeństwa. Większy dostęp do diagnostyki i zabiegów medycznych ułatwia ustalanie płci płodu i pozbywanie się niechcianej ciąży. Nie ma w Indiach większego wroga kobiet niż ultrasonograf. Już w 1994 r. prawo zakazało udzielania informacji o płci płodu, a także przeprowadzania badań w celu jej ustalenia. Ale łatwo uzyskać taką informację wraz z propozycją przeprowadzenia aborcji. Tygodnik „India Today” ustalił, że szczególnie wysoki odsetek selektywnych aborcji notuje się w najbogatszych dzielnicach metropolii.
 
Nie sposób czytać o tych faktach i nie zestawiać ich ze wspomnieniem filmu Kraj bez kobiet (Matrubhoomi: A Nation Without Women). Kiedy go oglądałam, byłam przekonana, że to futurystyczna wizja społeczeństwa, jakim Indie MOGĄ się stać... 

Na zakończenie nie sposób pominąć kilku uwag o samym stylu tej wspaniałej książki. Opisy, jakie serwuje Autorka, są niezwykle barwne, soczyste i działają na wyobraźnię. Język tego reportażu kojarzy się raczej ze stylem gawędy - podszyty filozofią, troską, zadumaniem, ale także podziwem dla dynamiki i trwałości społeczeństwa, które niejako wbrew logice czasów i trudnej historii kultywuje swoje - choćby i straszne z europejskiej perspektywy - tradycje i obyczaje.

Lalki w ogniu okazały się jedną z najwspanialszych książek po jakie sięgnęłam pod koniec ubiegłego roku.



środa, 4 stycznia 2023

Christina Lamb "Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom."

 

Konkluzja tej książki-reportażu jest brutalnie prosta: "Gwałt jest wojennym orężem w tym samym stopniu co maczeta, pałka czy kałasznikow”. Autorka przytacza słowa Susan Brownmiller:

Uświadomienie sobie przez mężczyznę, że jego genitalia mogą służyć za budzącą postrach broń, trzeba zaliczyć do najważniejszych odkryć czasów prehistorycznych, obok wykorzystania ognia i pierwszego prymitywnego kamiennego topora (Against Our Will z 1975 r.).

Ta książka pozostawia tak silne wrażenie, że trudno potem wrócić do codziennych zajęć. Jest wstrząsająca i tym bardziej przerażająca, że dotyczy faktów. Wydarzenia, którymi dzielą się z reporterką kobiety z różnych stron świata, miały miejsce w nieodległej przeszłości. Podobne wydarzenia stanowią codzienność dzisiejszej, ogarniętej wojną Ukrainy („Rosjanie gwałcą nawet niemowlęta”; „Roczny chłopiec, 78-latek i trojaczki. Coraz więcej zgłoszeń gwałtów dokonanych przez Rosjan”; „Pięciu Rosjan zgwałciło 14-latkę”; „Rosjanie zgwałcili, a potem zabili matkę i siostrę 17-latki. Przez 4 dni mieszkała ze zwłokami”; „Rosjanie gwałcili chłopca, jego matkę przywiązali do krzesła”; „Rosjanie gwałcili 25 dziewcząt i kobiet w piwnicy w Buczy”).

Trudno uwierzyć, jak niewiele dzieli nas od podobnych zagrożeń. Trudno uwierzyć, że w czasach istnienia ONZ, trybunałów i organizacji międzynarodowych, sprawy gwałtów wojennych i niewolnictwa seksualnego nadal nie mogą się doczekać uznania za zbrodnie przeciw ludzkości. że kobiety, które pokonują straszliwy opór przed mówieniem i narażają się na wtórną traumę, są latami zbywane lub w nieskończoność przepytywane, a żaden sąd nie jest w stanie po prostu rozliczyć zbrodni wojennych - tylko dlatego, że nadal utrzymuje się przekonanie, że wojna to sprawa mężczyzn. Dlaczego zatem jej ofiarami padają najbardziej bezbronni - i pozostają bezbronnymi nawet w otoczeniu tych, którzy mają obowiązek nieść im pomoc?

Autorka pisze o tym, że trafiła do dziennikarstwa wojennego przez przypadek. Jednak nie interesowały jej relacjonowane powszechnie w mediach działania wojenne, lecz to, co „działo się za linią frontu - jak ludzie organizują sobie życie, zapewniają jedzenie, edukację i dach nad głową dzieciom i jak chronią starszych, gdy wokół rozpętuje się piekło”. Siłą rzeczy bohaterkami jej reportaży musiały się stać głównie kobiety, bo to one toczą najstraszliwsza i najbardziej nierówną walkę - pozbawione broni i jakichkolwiek innych zasobów muszą ochronić siebie i najbliższych. Nie doczekają się chwały ani pomników, poniewierane, narażone w każdej chwili na ból, gwałt i śmierć, pozostaną bezimiennymi ofiarami, nawet jeśli w rzeczywistości dokonują wyczynów, na które nie byłoby stać wielu mężczyzn. Ich wysiłki i osiągnięcia są nieistotne i powszednie. Żadne media nie śledzą poczynań matki, która zdołała nakarmić dziecko nie mając nic poza mchem. 

Może właśnie dlatego Lamb w swoich wojennych reportażach dużo miejsca poświęca sytuacji kobiet. W książce „Nasze ciała, ich pole bitwy” oddaje głos tym z nich, które przeżyły piekło wojny. Rozmawia z porwanymi przez członków ISIS jezydkami, nigeryjskimi uczennicami uprowadzonymi przez Boku Haram, kobietami z plemienia Tutsi, muzułmankami gwałconymi przez bośniackich Serbów, japońskimi niewolnicami seksualnymi czy kobietami bengalskiego pochodzenia krzywdzonymi przez pakistańskich żołnierzy w czasie wojny między Indami, Pakistanem i Bangladeszem. 

Wspólnym mianownikiem tych rozmów jest zbrodnia na niewinnych kobietach i ich dzieciach. Bestialskie zabójstwa i popełnione ze szczególnym okrucieństwem gwałty, a co za tym idzie długoletnie traumy, wzmagane przez poczucie, że wydarzenia te nikogo nie obchodzą lub celowo są zapominane w imię dzisiejszych sojuszy, układów politycznych i gospodarczych albo po prostu dlatego, że słowa i opowieści nie mogą być uznane za dowód nawet jeśli dotyczą masowych gwałtów i tysięcy relacji.

Dla kobiet, z którymi rozmawia Lamb, wojna nadal trwa. Nie tylko dlatego, że stanowi nieuleczalną traumę. Trwa także dosłownie, jako nierówna, żmudna i bolesna walka o sprawiedliwość. Często zakończona porażką.

Gwałt wojenny nie jest i nie może być traktowany jako sprawa indywidualna, choć nie pisze się o nim w żadnych książkach historycznych. Po gwałt sięga się zawsze w tym samym celu. "Odkąd człowiek - mężczyzna - ruszył na wojnę, brał siłą kobiety, czy to po to, by upokorzyć wroga, dokonać zemsty, zaspokoić żądzę, czy po prostu dlatego, że mógł. (…) W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat grupy fanatyków religijnych i etnicznych szowinistów (…) stosowały gwałt jako celową strategię, niemal broń masowego rażenia, nie tylko po to, by niszczyć godność i terroryzować społeczności, ale także aby wyeliminować tych, których uważają za etnicznych wrogów albo niewiernych".

Gwałt wojenny jest bronią nie tylko skuteczną, ale także długofalową - nie kończy się wraz z porzuceniem ofiary. Rujnuje jej życie w sensie psychicznym, często fizycznym (okaleczenia bywają trwałe i wykluczają normalne funkcjonowanie, szczególnie wtedy, gdy dotyczą małych dziewczynek) a także społecznym, kiedy ofiara gwałtu odrzucana jest przez własną społeczność, obwiniana za to, co zaszło lub podejrzewana o osiąganie korzyści, w przypadku gdy gwałt mylnie utożsamiany jest z kolaboracją i prostytucją. Dramatyczne okazują się wybory moralne kobiet, które muszą zdecydować, czy żyć "normalnie" czy nagłośnić sprawę gwałtu, aby domagać się sprawiedliwości.

Niektórzy w wiosce twierdzili, że jestem nieczysta, więc nie powinnam tam mieszkać. Mówili mi: „powinnaś była się zabić zamiast znosić tę hańbę”, a ja często myślałam, że mają rację, bo to, co zrobili Pakistańczycy, i tak mnie zabiło. Kiedy nasze córki wychodziły za mąż, musieliśmy płacić większy posag, bo ludzie nie chcieli mieć z nami nic wspólnego. Kilka lat temu wystąpiłam w telewizji, żeby opowiedzieć o byciu birangona, i mój zięć był bardzo zły. Rozwiódł się z moją córką, a ona się na mnie wściekła. „Mnie życie też zrujnowałaś”, tak mi powiedziała. 

Poraża fragment poświęcony pracy Denisa Mukwege - laureata Pokojowej Nagrody Nobla z 2018 r., który jest kongijskim ginekologiem specjalizującym się w leczeniu ofiar gwałtów zbiorowych. Prowadzony przez niego szpital udziela pomocy medycznej, psychologicznej, prawnej i dodatkowo prowadzi działalność edukacyjną. Według szacunków podczas II wojny domowej w Demokratycznej Republice Konga około 200 tys. kobiet padło ofiarami gwałtów. Do szpitala dr. Mukwege trafiały nawet… kilkumiesięczne zgwałcone noworodki.  

Lamb poświęcona sporo miejsca tym, którzy niosą pomoc, ale takich ludzi i miejsc jest za mało. A społeczność międzynarodowa wciąż za mało robi dla ofiar, które najczęściej nie mogą liczyć nawet na pomoc ze strony własnego państwa.

W ciągu dwudziestu jeden lat istnienia Międzynarodowy Trybunał Karny nie skazał ani jednego oskarżonego o gwałt wojenny. Jedyny wyrok skazujący został obalony po apelacji.

Kobiety, które jednak zdecydowały się zeznawać, walczyć o sprawiedliwość, często były zastraszone, dostawały pogróżki, a nawet odwracała się od nich rodzina. Lamb opisując działania Trybunałów powołanych dla Rwandy i Bośni, pokazuje jak ogromnej determinacji trzeba było, aby zbrodniarzy wojennych sądzono również właśnie za gwałt. Zdarzało się, że prokuratorzy nie chcieli rozszerzać aktów oskarżenia o zbrodnie przemocy seksualnej. Podobnie działały sądy w Argentynie, które zbrodnię gwałtu rozliczały na równi z torturami, mimo że kobiety te były i gwałcone, i torturowane.

Mimo upływu wieków gwałt pozostaje najbardziej dostępnym narzędziem zbrodni, przenikającym całe atakowane przez wroga społeczeństwo. Jego ślad niesie się przez pokolenia, czyniąc z tych, którzy doświadczyli gwałtu — bezpośrednio i pośrednio — na zawsze skrzywdzonych i słabszych. Czy istnieje szansa, że inaczej stanie się po wojnie w Ukrainie? Czy skrzywdzeni cywile doczekają się jakiejkolwiek formy zadośćuczynienia? Czy zbrodniarze tym razem zostaną rozliczeni? Zapis szokującej podróży Christiny Lamb przez Afrykę, Azję, Europę i Amerykę Południową każe wątpić w tak nagłą zmianę nastawienia...




wtorek, 3 stycznia 2023

Nie martw się, Kochanie (reż. Olivia Wilde)

 

Mamy tu odniesienia do Hitchcocka, mamy - niebezpiecznie blisko - Żony ze Stepford i Miasteczko Pleasantville. Trochę zaspoileruję, ale oczywista jest także fascynacja Matrixem, a nawet zauroczenie Zakochanym bez pamięci. Jest lęk przed sekciarstwem w stylu Palo Alto (Krąg), wiecznie żywy strach przed incelami oraz patriarchalnymi ciągotami partnerów, którym partnerstwo niekoniecznie odpowiada. 

Ale jest też o prawie wyboru własnej drogi życia, nawet jeśli nie przypomina cukierkowego snu powojennej Ameryki. Jest o sile wspomnień, o prawie do zagubienia w świecie sukcesu i spełnionych marzeń, jest o przemocy wobec myślących inaczej, jest o małej zbiorowości zdolnej do terroru w imię wyznawanych wartości i o absolutnym braku intymności i prywatności w świecie pozornego ideału. Jest o narzuconych standardach marzeń i koszmarze, jaki może ukrywać się po cieniutką warstwą chromu amerykańskich przedmieść (tu nasuwa się odniesienie do Suburbiconu).

Idea równoległej rzeczywistości rozegrana jest tu mniej zrozumiale niż w Matriksie - ale jeśli odpuścić sobie krytykę pewnych niedociągnięć - nie jest to zły film!

poniedziałek, 2 stycznia 2023

Roland Harwood "Kwartet" (reż. Wojciech Adamczyk)

 

Kwartet to przepiękny poemat o pogodnej starości ze wspaniałą muzyką operową w tle. Jest jednym z najlepszych przedstawień w repertuarze nowo otwartej Sceny 20. 

Moja miłość do teatru Ateneum rozpoczęła się od Arkadii i znakomitej roli Krzysztofa Tyńca. Ten aktor pozostaje dla mnie magnesem tak silnym, że poszłabym na każdą sztukę, w której gra i wierzę, że nie zawiodłabym się. Także i tym razem, w roli Wilfa Bonda, zaraża energią i charakterystyczną manierą, z jaką zwraca się do pozostałych bohaterów. Jego bohater mimo upływu lat i oczywistej emerytury próbuje nadal grać - choćby nieokrzesanego podrywacza, co cierpliwie znoszą jego przyjaciele.

A przyznać muszę, że w Kwartecie wszystkie role obsadzone zostały obłędnie i nie sposób wybrać jednej postaci, która urzekłaby najsilniej. Magdalena Zawadzka (Cissa Robson) gra z taką werwą humorem i wdziękiem, że każde jej wejście na scenę wywołuje uśmiech na twarzy. Postać Krzysztofa Gosztyły (Reginalnd Paget) zdaje się być przeciwieństwem frywolnej, lekkomyślnej i nieco próżnej Cissy - skupiony, zasadniczy, znoszący godnie poczucie krzywdy, wywołuje raczej wzruszenie i nostalgię. Fenomenalna jest także Sylwia Zmitrowicz (Jean Horton, w tej roli obsadzana zamiennie Marzena Trybała), której przerysowane "gwiazdorstwo" wspaniale podkreśla upokorzenie odtwarzanej postaci: byłej diwy, która trafia samotna i zapomniana do domu artysty-emeryta.

Poruszająca jest tematyka tego przedstawienia: świat sztuki i jej znaczenie dla człowieka oraz motyw nieuchronnego przemijania, które dotyczy nawet tych największych, którym sztuka ma przydawać wielkości, a może nawet nieśmiertelności. Fanów opery (do których sama należę) dodatkowo zapewne przyciągnie tytułowa czwórka bohaterów: śpiewaków operowych, którzy zakończyli już kariery i mieszkają razem w domu artysty weterana. Jest tu trochę kpiny z ich mentalności, emocji, przyzwyczajeń i śmiesznostek, ale też wiele ciepła, jakie wyzwalają ich zwyczajne, ludzkie cechy. W przedstawieniu wykorzystano mistrzowskie nagranie kwartetu z Rigoletta Giuseppe Verdiego z połowy lat 50. XX wieku, w wykonaniu największych sław tamtego czasu: Marii Callas, Giuseppe di Stefano, Tito Gobbiego i Adriany Lazzarini, którym towarzyszy orkiestra mediolańskiej La Scali pod batutą Tullio Serafina.

Kwartet pokazuje jesień życia w tak żywych i pogodnych barwach, jak tylko to możliwe, zważywszy na dzieje głównych bohaterów, ich niespełnione marzenia i oddanie sztuce. Daleka jestem od podzielanych przez wielu recenzentów opinii, jakoby Kwartet odczarowywał ponurą starość i los mieszkańców przybytków zwanych "domami aktora" czy ogólniej "domami opieki". Udzielił mi się raczej pesymizm i poczucie odrzucenia, jakie prezentuje postać Sylwii Zmitrowicz. Niewątpliwie jednak Roland Harwood (autor nagrodzonego Oscarem scenariusza do filmu Pianista Romana Polańskiego) stworzył sztukę, w której humor, melancholia i wzruszenie - nomen-omen - współgrają ze sobą, jak przystało w sztuce o artystach-śpiewakach.

Starość u Harwooda opisywana jest różnorodnie. W Garderobianym osią fabuły jest schyłek  życia wielkiego artysty, dla którego teatr jest całym światem i jedynym sensem egzystencji. Nic zatem dziwnego, że starzejący się bohater ma w sobie wiele żalu, lęku i niezrozumienia. W Kwartecie znajdziemy więcej pogody niż nostalgii i wymuszonej obietnicy, żeby się nie poddawać (powielane wezwanie bohaterów "nie użalamy się nad sobą"). Starość w tym wydaniu ma się koncentrować wokół nadal żywej pasji do muzyki, a także serdecznej przyjaźni i nadziei.

Widzowie, którzy mieli szczęście zobaczyć Kwartet w wersji teatru Współczesnego (2000 r.) mogą pokusić się o porównanie aktorów Ateneum z kreacjami Mai Komorowskiej, Zofii Kucówny, Janusza Michałowskiego i Zbigniewa Zapasiewicza (zarazem reżysera ówczesnej inscenizacji). Kwartet rozsławiła także kilka lat temu wspaniała adaptacja kinowa w reż. Dustina Hoffmana z genialnymi kreacjami Maggie Smith, Pauline Collins, Billy'ego Connolly'ego i Toma Courtenay'a. 

Niezależnie od obsady Kwartet pozostaje wzruszającą opowieścią o kulisach artystycznego świata i o tym że prawdziwą gwiazdą jest się do końca - nawet po zakończeniu scenicznej kariery. Czwórka przyjaciół i ich życiowe i sceniczne perypetie pokazują, jak ważna jest bliskość i wsparcie osób, które dzielą ze sobą pasję, a na pewnym etapie życia - wspomnienia. Śmiech zapewne nie wyleczy bólu kręgosłupa, ale sprawi, że nie będziemy już żyli tylko nimi. Lęk związany z przemijaniem można odsunąć choć na moment w dobrym towarzystwie cenionych przyjaciół.

Nie sposób nie wspomnieć o przepięknej scenografii Marceliny Początek-Kunikowskiej. Od wielu lat widuje w teatrze wyłącznie minimalistyczne, wręcz symboliczne scenerie, które nie zawsze oddają ducha epoki i pasuję do emocji bohaterów. Trudno sobie wyobrazić spokojną starość artystów światowej sławy, którzy mieliby dopełniać swoich dni w duchu zen, skoro całe życie spędzili w przepychu i wśród kwiatów. Na szczęście sceneria dopracowana w najmniejszym szczególe przez Początek-Kunikowską do złudzenia przypomina salon wytwornego pensjonatu i nawiązuje do bogactwa dekoracji w rezydencjach wielkich sław minionej epoki. Łatwiej wówczas uwierzyć, że w takim otoczeniu, w gronie przyjaciół, można znieść oddalenie od prawdziwej sceny.
 
Niepotrzebna - wręcz irytująca - wydała mi się scena wideo w tle z udziałem innych aktorów, udających śpiewaków operowych. Zawadzka, Zmitrowicz, Gosztyła i Tyniec robią to świetnie, więc ekran w tle sceny niepotrzebnie tylko rozprasza uwagę.
 
Zagadkowa - acz dla odmiany sympatyczna - wydaje się natomiast postać mima, wprowadzającego do przedstawienia dodatkową nutkę nostalgii i poezji. W tej roli, na zmianę, aktorki pantomimy Paulina StaniaszekOlga Gąsowska.