niedziela, 15 września 2019

Piotr Augustyniak "Wyspiański. Burzenie polskiego kościoła"


Czy faktycznie Wyspiański pomaga nam powstać z kolan? Zgodnie z tezą Piotra Augustyniaka w „Wyzwoleniu” nazywa on nasze lęki, uprzedzenia i absurdalne zachowania, które hamują rozwój społeczny i skazują na stagnację. Augustyniak udowadnia, że uniwersalna myśl Wyspiańskiego może stać się remedium na społeczny impas. 

W powszechnym odczuciu Wyspiański to wymarzony autor dla „dobrej zmiany”, ale Augustyniak uważa, że takie podejście świadczy o niezwykle powierzchownym i stereotypowym czytaniu ostatniego wieszcza, który już w chwili premiery Wesela został skradziony na potrzeby mrocznej narodowej samoekscytacji. W odpowiedzi na to napisał obrazoburcze Wyzwolenie. Tymczasem narodowe czytanie Wesela, ogłoszone przez prezydenta w 2017 roku, było ponowną kradzieżą tego dramatu, bez względu na fakt, że nie kto inny, a właśnie Wyspiański był brutalnym demaskatorem „dobrej zmiany”.

Niestety nie tylko - z równą oczywistością ostrze krytyki Wyspiańskiego można kierować ku demaskatorom pisowskich porządków. Tak zwana "dobra zmiana" wywołała przynajmniej powszechną erupcję energii i aktywności. A jednak nadal nie możemy wyzwolić się z okowów trywialnego romantyzmu, w które zakuli nas Mickiewicz i Sienkiewicz i nie potrafimy zburzyć kościoła skamieniałej myśli, tradycji i historii? Polską nadal rządzą upiory, duchy, cienie przeszłości, jak w Prześnionej rewolucji Andrzeja Ledera.

Augustyniak podkreśla, że Wyspiański w Wyzwoleniu postawił sobie cel: „kościół, zamek, mogiłę./ Te postawię i zburzę”, co miało służyć ukazaniu mentalnej pułapki, którą sami na siebie jako Polacy zastawiamy (Wawel jako ów kościół-zamek-mogiła). Niestety od 1903 roku niewiele się w tej pułapce zmieniło... Wszak ten sam Konrad, który woła: "Wy, co liżecie obcych wrogów podłoże, czołgacie się u obcych rządów i całujecie najeźdźcom łapy...", zaraz potem skarży się: „A co jest mi wstrętne i nieznośne, to jest robienie Polski na każdym kroku i codziennie. To manifestowanie polskości. Bo to tak wygląda, jakby Polski nie było. Polaków nie było... Jakby ziemi nawet nie było polskiej i tylko trzeba było wszystko pokazywać (...) i udawać. Po co, na co?”.

Wyspiański marzył o społeczeństwie zbudowanym na wzór zachodni, o niezależnym, sprawnie działającym państwie, potrafiącym pomieścić wszystkich, niezależnie od sposobu myślenia. Dlatego próbowali zawłaszczyć i Dmowski (endecja) i Brzozowski (socjaldemokraci), którzy chcieli pchnąć Polskę na tory nowoczesności europejskiej. Podzielali więc jednakowo zainteresowanie Wyspiańskim, opętanym myślą o przebudzonym społeczeństwie, które nie będzie zamykać się w kokonie polskości. Umykał im prosty fakt, że Wyspiański nie tworzył i nie proponował żadnego scenariusza politycznego. Chodziło mu o wysiłek artystów i myślicieli, którzy są w stanie zmieniać społeczeństwo, docierając do umysłów poszczególnych ludzi.

Augustyniak zauważa, że - niestety - wielu artystów i intelektualistów dziś tego nie rozumie. Stają się ideologicznymi komentatorami i agitatorami. Tymczasem Polacy potrzebują wyrwania z narodowej traumy, która stała się swoistym kościołem i grobem w jednym: polska historia, co najmniej od czasów zaborów, to ciąg potworności, które decydują o sposobie, w jaki reagujemy na świat. Powołując się (w wielu zresztą miejscach) na Freuda, Autor przekonuje, że owa trauma przechodzi z pokolenia na pokolenie, nawet jeśli dzieje się to w sposób nieuświadomiony. "Jest naszym chlebem powszednim, zrosła się z Polską tak mocno, że nawet gdy nie ma realnych katastrof, część z nas o nich śni i za nimi tęskni. Rozpamiętujemy klęski, szukamy w nich poczucia sensu.

Nie zmienił tego sukces gospodarczy ostatniego 25-lecia: wyparcie traumy w obliczu konsumpcyjnego rozpasania nie umniejsza jej znaczenia dla dalszych wyborów Polaków. Zmęczone społeczeństwo przełomu lat 80. i 90. skoncentrowane było na przetrwaniu. Chciało nie tyle wolności, co po prostu Polski wygodnej i dostatniej. Ale - jak twierdzi Augustyniak - kiedy sukces transformacji sprawił, że mogliśmy skutecznie zaspokajać te potrzeby, obudziła się potrzeba wykrzyczenia pragnień i marzeń, wszystkiego, co kryje się za "wstawaniem z kolan".

Autor nazwy ten stan tęsknotą za społeczną podmiotowością. Jedno z najbardziej biernych, udręczonych społeczeństw Europy nagle zaczyna krzyczeć o swoich aspiracjach, choć niewątpliwie ów krzyk jest manipulowany przez polityków. Nawet jeśli, to Augustyniak, w ślad za Wyspiańskim, zastanawia się, co zrobić, żeby ta ekspresja społecznej energii miała charakter konstruktywny. Odrzuca formę bogoojczyźnianej tożsamości, opartej na ksenofobii i antysemityzmie, ale zarazem podziela niechęć do liberalnych elit, które obnoszą się ze swoją rzekomą innością i wykorzystują europejską narrację o tolerancji do kultywowania pogardy i wykluczenia.

Autor twierdzi, że włada nami zanegowana i wyparta nienawiść - stąd proklamacje naszych wartości druga strona odbiera jako atak i mowę nienawiści. Wyspiański, zdaniem Augustyniaka, nie namawia, by zerwać z polską tradycją, by zapomnieć o naszych grobach, naszej krwi i naszych trupach. To nawet nie byłoby możliwe. Uwielbiają to nawet intelektualiści i polska klasa średnia, nawet jeśli 1 listopada organizuje wypad w góry. Dlatego w ślad za wieszczem, Augustyniak zachęca, aby nie stać dłużej nad otwartym polskim grobem. Nie odrzucając historii, warto czerpać z niej impuls do wyjścia z kokonu.



Augustyniak ostrzega, że porzucenie drogi, którą proponuje Wyspiański, oznacza wybór "ciepłej wody w kranie" (której - jak wskazuje - nie wymyślił przecież Donald Tusk). Była ona podwaliną całej liberalno-demokratycznej transformacji po '89 roku. Zakładano, że reformy gospodarczo-polityczne, gdy przełożą się na poprawę jakości życia, samoczynnie sprowokują zmianę sienkiewiczowsko-postromantycznego fantazmatu. Dzisiaj okazuje się, że taka perspektywa tylko wzmacnia ów fantazmat.

Nie lepszym od "ciepłej wody" wyborem jest "polityka historyczna". Jej twórcy przynajmniej zrozumieli, że performance jest kluczem do kształtowania polskiej przestrzeni fantazmatycznej. Wykorzystują go jednak w celu idealizowania przeszłości i restaurowania fantazmatu. Biją w bęben narodowej wielkości, naiwnie wierząc, że dzięki temu uda się "wstać z kolan". Wyspiański proponuje antypolitykę historyczną - nie "lewackie" zerwanie z polską tradycją (to byłaby polityka antyhistoryczna) lecz pełne determinacji szukanie energetycznych pokładów i mocy, które posłużą przebudowie polskiej tożsamości.

Augustyniak ostrzega jednak przed performancem w wydaniu Frljića (Klątwa) czy Klaty (Wesele). W pierwszym przypadku sztuka wywołała co prawda rozgłos w innych mediach, ale jedynie zantagonizowała radykalnych zwolenników i przeciwników. Ujawniła i wzmocniła ukryte antagonizmy. Wesela w reżyserii Klaty utwierdziło część widzów w przekonaniu, że łapią oni tę grę, rozumieją, maja prawo wyśmiewać, sami są wolni od przywar. Świat liberalnej popkultury jest może podmiotem zdolnym do wyrafinowanej samorealizacji, ekscytuje się swoją (auto)ironią, ale nie dostrzega faktu, że nadal bierze udział w chocholim tańcu. Augustyniak dostrzega w takim teatrze ideologiczna implozję, tym bardziej, że sprzyja on utrwalaniu podziału na szlachtę i chamów - tyle, że w formie pogardy elit względem reszty społeczeństwa (nieważne czy mowa o elitach liberalnych, czy "pisowskich", artystycznych czy biznesowych).

Trudno zresztą dzisiaj w Polsce dociec, jakie są poglądy obu frakcji: prawicowcy widzą w liberałach ludzi chcących skończyć z mówieniem i powoływaniem się na Polskę w imię europejskiej vel nowoczesnej przyszłości. Liberałowie zaś widzą w prawicowcach wyłącznie tych, którzy zamykają się na świat i ekscytują się, "onanizują się Polską". Tymczasem mesjanistyczno-postromantyczne jest w równej mierze "wstawanie z kolan", jak i pedagogika wstydu i powiązana z nią polityka "ciepłej wody w kranie". Obie nadbudowane są na nędzy i rozpaczy tyle, że raz chodzi o ekspresję cierpienia i zgody na nie, a w innym przypadku - dążenie do jego przezwyciężenia.

Tytułowym kościołem u Augustyniaka jest polskie życie: powtarzający się do znudzenia "liturgiczny" taniec-rytuał, na którego straży stoi "objawienie" polskiego fantazmatu. Ten kościół-rytuał jest zamkiem, w którym się chronimy i izolujemy. Przymus powtarzania wciąż tych samych błędów, rytuałów i zachowań konkuruje z tanatycznym pędem ku zagładzie, unicestwienia (heideggerowskie "bycie-ku-śmierci"). Nasze społeczeństwo to w rzeczywistości zbiór leibnizjańskich monad bez okien, które nie wchodzą w żadne relacje między sobą. Symbolem owego odizolowanego zamku-kościoła-mogiły jest katedra wawelska z jej kryptami i urnami polskiej przeszłości.

Za Wyspiańskim warto także podkreślić niezwykłe znaczenie listopada w polskiej tradycji obcowania z duchami, spiskowania na grobach i powstawania z grobów na ratunek udręczonej ojczyzny.

Augustyniak wskazuje też na liczne nawiązania do tradycji freudowskiej (Poza zasadą przyjemności) i nietzscheańskiej (Tako rzecze Zaratustra, Niewczesne rozważania). Pierwsza rozwija teorie popędu ku śmierci, przymusu powtarzania i traumy, z której nie sposób się wyzwolić. Druga zaś - historii monumentalnej, która jednak w polskiej praktyce kulturowo-społecznej jest czymś zdradliwym, bo przechodzi w perwersyjną formę ekscytacji narodowymi, bohaterskimi klęskami.

Autor zestawia też wyzwolenie społeczne (polityczne) i egzystencjalne (indywidualne). Oba dają jednostce poczucie podmiotowości i wolności, ale w pierwszym przypadku ich źródłem jest zbiorowość, a drugim wolność bezpośrednia i bezwarunkowa. Mogą one współistnieć, ale jeżeli podmiotowość zbiorowa wypiera tę indywidualną, istnieje ryzyko anihilacji jednostki, która staje się tylko maską.

Augustyniak wyraźnie sympatyzuje też raczej z Wyspiańskim niż (późnym) Mickiewiczem. Mickiewiczowski Konrad porzuca prometejski bunt wobec Boga na rzecz mesjanistycznego cierpienia i uległości wobec niego. Konrad Wyspiańskiego jest pełen energii do tego stopnia, że sięgnęli po tę postać przedstawiciele endecji (rozbroił trochę ten mit Marek Wedemann w artykule Wyspiański i Dmowski. Lektura wzajemna). Dmowski jest jednak dość prostym darwinistą społecznym (zdolność przetrwania zbiorowości w świecie wszechobecnej konkurencji). Wyspiański myśli raczej w sposób nietzscheański: nadrzędna wobec silnej zbiorowości jest dla niego twórcza, radykalnie emancypująca się ze zbiorowych zależności indywidualność.

Augustyniak sporo pisze też o gwałtownym upolitycznieniu się polskiego społeczeństwa, które jest powodem coraz większego niepokoju, bo towarzyszą mu postprawda, zanik debaty i dialogu oraz uwiąd samodzielnego, krytycznego myślenia. Aby trwale i skutecznie zmienić polską rzeczywistość społeczną nie wystarczy ani europejska integracja, ani instytucjonalno-infrastrukturalna modernizacja, ani zmiana zasad społecznej redystrybucji kapitału, ani najbardziej natężone działania edukacyjne i informacyjne, lecz stale ponawiany performans, którego niezrównanym przykładem jest Wyzwolenie.

piątek, 13 września 2019

Piękne istotny (reż. Richard LaGravenese)


Wyjątkowo zgrabny film - zdecydowanie młodzieżowy, utrzymany w konwencji gothic, a ściślej tzw. paranormal romance, wypełnionego plejadami czarownic i zjawisk nadprzyrodzonych - a jednak niebanalny. O ile para głównych bohaterów wydaje się nieco drewniana (w tych rolach Alice Englert i Alden Ehrenreich), o tyle drugi plan wypełniają tacy mistrzowie, jak Jeremy Irons, Viola Davis, Emma Thompson czy Eileen Atkins) - aż miło patrzeć! 

Reżyser i scenarzysta (Richard LaGravenese) co do joty wierny jest gatunkowi. Głowni bohaterowie to, rzecz jasna, wyobcowana para: chłopak zaczytany w Rzeźni numer pięć, marzący o wyjeździe ze swojego prowincjonalnego miasteczka oraz “nowa w klasie”, nad wiek poważna, która od modnych ciuchów woli prozę Charlesa Bukowskiego. Jeremy Irons w roli groźnego wuja-dziwaka szybko okazuje się chodzącym wielkim sercem. Jest też serdeczna opiekunkę, która wie więcej niż mówi. I dialogi, które słyszeliśmy tysiąc razy. Jest trochę baśni i kiczowatego erotyzmu oraz mało strasznego mroku i symbolicznej walki dobra ze złem. W zasadzie od początku wiadomo, jak rozwinie się miłość i jaką cenę bohaterowie zań zapłacą. Ale cała ta sztampa jest na sprawnie zagrana.

Film jest nienachalny dydaktycznie, choć poruszane są w nim ważne kwestie - chociażby motyw nietolerancji (główna bohaterka staje się psychicznym workiem treningowym dla mieszkańców miasteczka) czy ludzkiej obłudy. 


czwartek, 12 września 2019

Marie Sansgêne "Wspomnienia z młodości ubogiej służącej"

 

Dziewiętnastowiecznych czytelników fascynowały historie kobiet z klasy najniższej: służących, robotnic, pracownic seksualnych. Pachniały sensacją prezentując szczegóły rozwiązłego życia dziewczyn pracujących, na pozór nieskrępowanych ówczesną moralnością, albo zawierały komentarze dotyczące własnej klasy społecznej, widzianej świeżym okiem osoby z klasy niższej. Ich bohaterki  prezentowały postawę drastycznie odmienną od typowego zachowania panien z klasy wyższej. Uosabiały to, co wyobrażano sobie jako niezmanierowaną bezpośredniość proletariuszek.
 
Książka "Wspomnienia z młodości ubogiej służącej" to całkiem odmienny przypadek. Napisana w formule pamiętnika okraszonego zbiorem opowiastek sprawdza się wręcz idealnie. Marie Sansgêne, urodzona w 1853 roku w Gdańsku, to autorka wspomnień pozwalających dokładnie przyjrzeć się kondycji dziewiętnastowiecznych służących. Bohaterka w dzieciństwie próbowała uciec z cyrkiem i w męskim przebraniu nosiła nocą sieci nad morze. Jako młoda panna robiła sery, pilnowała żywych raków w piwnicy, polerowała mundury oficerskie i ręcznie prała góry chustek do nosa.  
 
Opowieść stanowi zapis historii życia pełnego przemocy, biedy i ciężkiej pracy ponad siły, w którym Marie ostatecznie jednak zawsze triumfuje nad przeciwnościami losu dzięki pracowitości i pewności siebie. W opowieściach o kolejnych pracodawcach powtarzają się opisy bolączek i problemów, z którym borykały się służące na przełomie wieków – złe warunki pracy, złe wyżywienie, przemoc i molestowanie seksualne, które było niemal nierozerwalnie związane usługiwaniem. 
 
Ważny jest też wątek jedzenia. Marie wyśmiewa kolejne panie, które nie potrafią oszczędnie dobrać produktów lub w ogóle nie umieją gotować, a za wyrzuty mężów mszczą się na służącej. Gotowanie nie należało zresztą zwykle do obowiązków służącej do wszystkiego – wiele domów zatrudniało osobno kucharkę. Pracodawczynie jednak pilnie kontrolowały ilość produktów zużywanych w kuchni i fatalnie karmiły służące. Marie we wspomnieniach często narzeka na brak jedzenia albo na fatalną jakość produktów i chciwość państwa. Nie brak tu komicznych wątków. Zdarzyło się, że Sansgêne zaniosła nawet obiad na policję, żeby pokazać, jak źle jest karmiona, co poskutkowało tym, że pani otrzymała reprymendę od władz. Zgodnie z prawem minimalna kwota przeznaczana na dzienne wyżywienie służby w zaborze pruskim wynosiła wówczas siedemdziesiąt pięć fenigów, a marne posiłki Marie nie sięgały jej zdaniem kwoty nawet trzydziestu. Ankieta dla służących przeprowadzona w Berlinie w 1900 roku przez ekonomistę Oskara Stillicha dowodziła, że służące najczęściej jedzą suche kartofle, wygotowane mięso z rosołu dla państwa albo resztki ze stołu.
 
Badacze historii kultury nie dysponują wieloma tekstami pisanymi przez osoby pochodzące z najniższych klas. Głównie dlatego, że ci ostatni nie potrafili pisać lub – jeśli nabyli tę umiejętność – nie mieli czasu ani ochoty na prowadzenie korespondencji i tworzenie pamiętników. Teksty wytwarzane przez proletariat mogły również nie przetrwać, ponieważ były postrzegane jako dokumenty historyczne o małej wartości.
 
Tekst Marie Sansgêne, wydany w 1908 roku, został spisany przez autorkę pod pseudonimem po wielu latach i po awansie społecznym, który nastąpił po jej zamążpójściu. Do dzisiaj nie ma pewności, czy wspomnienia nie są dziełem jej męża albo w ogóle nie są tekstem fikcyjnym. Nawet jeśli nie są to autentyczne zapiski byłej gdańskiej służącej, albo ktoś inny zadbał o wygładzenie stylu, to opis wydarzeń jest bardzo wiarygodny. 
 
Książka silnie różni się od innych publikowanych w tym samym okresie hitów wydawniczych, wziętych rzekomo z życia proletariatu. Jednym z nich był opublikowany w 1906 roku w Niemczech „Pamiętnik kobiety upadłej wydany po jej śmierci” autorstwa Margarete Bohme (na polski książka przetłumaczona została przez emancypantkę Felicję Nossig). Ckliwa historia pracownicy seksualnej, która – przeżywszy życie pełne przygód i cierpień – umiera na gruźlicę, budziła wiele emocji, choć okazała się fikcją literacką. Z kolei w 1905 roku Cecylia Walewska publikowała na łamach socjalistycznego „Ogniwa” „Moje służby. Dziennik Marcysi poprawiony z rękopisu” – również, mimo niewątpliwej inspiracji postaciami prawdziwych służących, dzieło fikcyjne. 
 
Podobnie jak w bajkach – i tu uboga służąca wychodzi za mąż za bogatego pana. Dopiero z tej bezpiecznej odległości i z perspektywy czasu może zabawiać czytelników opowieściami o przygodach pyskatej panny, służącej w gdańskich domach. Czytanie źródeł wytwarzanych przez proletariuszki daje czytelnikowi możliwość przyjęcia nowej perspektywy na historię codzienności. Pokazuje, jak na wygodne mieszczańskie życie osób korzystających ze zdobyczy nowoczesności pracować musiały osoby, które nie doświadczały jej pozytywnych stron. Przemoc, wyzysk, złe warunki – to wszystko brutalna prawda o pracy w dziewiętnastowiecznym mieście industrialnym. Perspektywa oddolna pozwala jednak dostrzec, że nie jest to cała prawda. Marie pokazuje, że praca taka dawała też poczucie sprawczości, bezcenne, nawet jeśli zyskiwane nieproporcjonalnym kosztem.