niedziela, 20 lutego 2022

Yishai Sarid "Potwór pamięci"

 

Wbrew moim oczekiwaniom nie jest to ani reportaż historyczny, ani fabularyzowana opowieść o losach ocalałych. Nie ma w niej osobistych świadectw ofiar Zagłady ani szczegółów historycznych. Sednem książki nie jest bowiem przeszłość, ale jej wpływ na teraźniejszość: to, jak dzisiejsi Izraelczycy postrzegają Holokaust.

Głównym bohaterem Potwora pamięci jest młody historyk z Izraela, który w bardzo długim liście (stanowiącym treść całej książki) adresowanym do dyrektora Jad Waszem, tłumaczy się z pewnego incydentu, do którego doszło, gdy oprowadzał niemieckiego reżysera filmowego po jednym z obozów koncentracyjnych w Polsce. Wyjaśnia na wstępie listu, że zajął się historią Zagłady zupełnie przypadkowo (pisał o niej doktorat ze względów ekonomicznych i rodzinnych), choć wolałby zająć się historią bardziej odległą, taką, która nie budzi już dziś w ludziach emocji.

Także ze względów ekonomicznych, mężczyzna podjął się też oprowadzania wycieczek po Jad Waszem i wtedy uświadomił sobie, że musi pojechać do Polski i zobaczyć obozy na własne oczy. Dostał tam propozycję oprowadzania wycieczek szkolnych. Myśląc o swoim synku, który niedawno się urodził, historyk przyjmuje ofertę.

Niezauważenie przekracza cienką czerwoną linię i zaczyna żyć przeszłością, stawiając się na miejscu ofiar Zagłady. Zadaje sobie i grupom, które oprowadza, coraz więcej niewygodnych pytań: co wy byście zrobili, gdybyście byli na miejscu ofiar? Czy próbowalibyście uciec? A gdybyście żyli poza murami getta – czy pomoglibyście brudnemu, zawszonemu chłopcu, który poprosiłby was o pomoc, a tym samym narazilibyście siebie i swoich bliskich na niebezpieczeństwo?

W głowie historyka pojawia się przekonanie, że do Zagłady by nie doszło, gdyby nie posłuszeństwo ofiar; że najważniejsza była – i wciąż jest – siła:

[…] wszystko to kwestia siły, siły i jeszcze raz siły. […] Najważniejsza jest siła. Bić. Strzelać. Zniszczyć drugiego. Bo bez przemocy jesteśmy jak bydło, kurczaki skazane na zarżnięcie. Skazani na łaskę innych, którzy w każdej chwili pod wpływem jednej decyzji mogą ściąć nam głowę, udusić, obnażyć z ubioru i godności i znęcać się w jakikolwiek sposób, jaki im podda ich chora fantazja […]. Kultura, moda, ubranie, nasza gadka, uśmiechy, przyjaźnie, poglądy, listy, muzyka, sport, jedzenie, miłość nie mają tu żadnej wartości. Są one jedynie cienką przykrywką zrobioną z cukru. Jedno plunięcie wprost na to i wszystko znika. Zostaje tylko siła. Siła bez żadnej uprzejmości, sumienia i wahania. To pozostałe tylko męczy naszego ducha i utrudnia działanie. [s. 105–106]
Teza, że „aby przetrwać, musimy być trochę nazistami” [s. 104], jest kluczową tezą, z którą Sarid w swojej książce dyskutuje.

Równolegle historyk opisuje sytuację swojego syna, Ido, który jest bity w przedszkolu. W tym kontekście widzimy wyraźnie, że przeciwstawienie się oprawcy bywa niezbędne. Bywa też jedynym sposobem na to, żeby uniknąć dalszych prześladowań (wstawiennictwo rodziców jedynie pogarsza sytuację i pogłębia podziały między dziećmi). Jeżeli ktoś, jak mały Ido, nie umie postawić się dręczycielom, pozostanie ofiarą.

Sarid pokazuje jednak drugą stronę medalu: jak wiele krzywdy wyrządza się młodym Izraelczykom wychowywanym w przeświadczeniu, że siła decyduje o wartości człowieka; że najważniejsze w obozach i gettach były momenty oporu. W trakcie wizyty w jednym z obozów koncentracyjnych jeden uczeń próbuje wyryć w ścianie drewnianego baraku napis „Śmierć lewakom”; inny stwierdza, że to samo, co naziści zrobili z Żydami, należałoby zrobić z Arabami.

W tym miejscu Sarid skupia się na zagadnieniu edukacji młodzieży. Wydaje się sugerować, że nie należy zabierać do miejsc masowych mordów ludzi w zbyt młodym wieku – większość nastolatków po prostu do tego nie dojrzała, a w tej sytuacji łatwo o błędne wnioski z wycieczki. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że niektórzy z nich nigdy do takich wypraw nie dojrzeją. Czy zatem wycieczki do miejsc pamięci w ogóle powinny być obowiązkowe? Może każdy powinien samodzielnie decydować o tym, czy chce – i jest gotów – je odwiedzić? Bez ryzyka społecznego osądzania? A jeśli już się na to zdecyduje, co powinien usłyszeć? Jaki powinien być główny przekaz?

Po procesie Eichmanna w 1961 roku o Zagładzie zaczęto mówić głośno, a o ocalałych i ich świadectwach, które były tak istotne dla skazania oskarżonego, nie można było dłużej milczeć. Po kilkunastu latach, w 1979 roku, izraelskie Ministerstwo Edukacji zdecydowało, że nauka o Holokauście powinna być obowiązkowym elementem programu nauczania w szkołach średnich. W latach 80. mówienie o Szoa było już powszechne.

Kultywowanie pamięci o Holokauście zrodziło pytanie: w jaki sposób należy przekazywać wiedzę o nim? Na początku za największą wartość uznawano wszelkie przejawy siły, a więc przede wszystkim próby stawiania hitlerowcom zbrojnego oporu. To do nich, choć nie było ich wiele, przywiązywano największą wagę. Z czasem coraz powszechniej uznawano, że już sam wysiłek zachowania ludzkiej godności stanowił akt bohaterstwa. On też jest przecież przejawem siły, kto wie, czy nie większej, niż siła czysto fizyczna.

Ta optyka wydaje się bliska Saridowi. Nie ułatwia on jednak czytelnikowi sprawy i nie podsuwa mu gotowych interpretacji; daleki jest od moralizatorstwa i zero-jedynkowych stwierdzeń. Może chce w ten sposób pokazać, że w kontekście kultywowania pamięci o Zagładzie trudno rozstrzygnąć pomiędzy szacunkiem dla jej ofiar a uznaniem dla zbrojnego oporu, a jeszcze trudniej ocenić, kiedy siła użyta po to, by zapobiec jej w przyszłości, może wymknąć się spod kontroli. Jedno jest pewne. Pamięć zawsze wymaga nie tylko emocji, ale i namysłu. Tylko wtedy możemy być pewni, że nie zamieni się w mechanicznego potwora. 



czwartek, 17 lutego 2022

Stanisław Lem "Summa Technologiae"


 

Tytuł tego wspaniałego zbioru esejów Lemaz 1963 roku nawiązuje do dzieła świętego Tomasza z Akwinu Summa theologiae. W odróżnieniu od dzieła Akwinaty, książka Lema poświęcona była przeglądowi ówczesnego stanu nauki. 

Z dzisiejszej perspektywy widać, że wiele z ówczesnych innowacji, z fascynacją omawianych i ocenianych przez Autora, jest dzisiaj w powszechnym użytku. Jednak wbrew tytułowi Summa technologiae stanowi w równej mierze kompendium wiedzy ścisłej, jak i humanistycznej. W obu przypadkach podanej w formie przyjaznej każdemu w miarę wykształconemu czytelnikowi – choć niewątpliwie rozsmakują się w niej najbardziej wielbiciele pisarstwa i cudownego sposobu wysławiania się Stanisława Lema. 

Literackie inspiracje Lema zawsze były mocno osadzone w naukach ścisłych, ale to co najbardziej imponuje w Summie…, to wszechstronne rozeznanie we wszelkich możliwych teoriach naukowych, co decydowało o nadzwyczajnym realizmie prozy Lema. Kolejne odkrycia potwierdzały wysokie prawdopodobieństwo rysowanego przez niego biegu zdarzeń i postępu technologii. I choć książki Lema nie są wolne od błędów, które widoczne są dopiero z perspektywy dziesięcioleci, to nie podlegają starzeniu się w kwestiach fundamentalnych, dotyczących biegu postępu, zawodności etyki i moralnego uwikłania zjawisk pozornie tylko technologicznych. 

Autor pozbawiony był jednak jakiejkolwiek arogancji – pisze zresztą w Summie... o naiwności prorokowania: 

(…) wystarczy odłożyć na parę lat do szuflady to, co opisuje się teraz jako wierną podobiznę jutra.
Znajdziemy w Summie... zarówno rozważania o charakterze ogólnym, jak i detale, które służą egzemplifikacji tych wywodów. Lem pisze: 

Wiedza we współczesnym rozumieniu jest badaniem prawidłowości świata, technologia zaś ich wykorzystywaniem dla zaspokojenia potrzeb człowieka, w zasadzie takich samych dziś jak za czasów faraonów.

Autor pełen jest podziwu dla możliwości nauki: 

Rozwój nauki określony przez wzrost liczby informacji naukowych jest jedynym znanym nam zjawiskiem, które przez 300 lat nie zmienia swego tempa. (…) Prawo wzrostu wykładniczego powiada, że dany zbiór rośnie tym szybciej im jest liczebniejszy [każde odkrycie rodzi serię nowych]. 

Summa technologiae akcentuje więc z wielką mocą znaczenie zbiorowego, twórczego wysiłku ludzkiego rozumu. Lem wielokrotnie podkreśla, że technologie są warunkowanymi stanem wiedzy i sprawności społecznej sposobami realizowania celów upatrzonych przez zbiorowość. Z żalem konstatuje jednak, że niewiele jest technologii wyzutych z obosieczności: 

dzięki technologiom, jak dotąd człowiek nie wyogromniał. Wyogromniały za to możliwości czynienia drugim dobra lub zła. 

Rozważania Lema na temat potęgi myśli nakierowanej na rozwój naszej planety, nie ustępują zatem trosce o potencjalnie negatywne skutki ingerencji człowieka w szeroko pojętą Naturę. Wątki etyczno-moralne wplecione są w każde dzieło Lema, ale Summa... zawiera ich szczególnie dużo, gdyż mimo zauważalnego cywilizacyjnego rozwoju, który szczególnie w XIX i XX wieku nabrał istotnego przyspieszenia, nie każdy krok człowieka na technologicznej drodze można uznać za udany. Lem analizuje też zagrożenia związane z faktem, że ludzie tworzą urządzenia rozumniejsze od nich samych, przez co tracą nad nimi kontrolę (opisywana obszernie koncepcja czarnej skrzynki, zabawnie zilustrowana przywołaniem brzechwowskiej bajki o stonodze, która nie mogła ruszyć naprzód, usiłując przeanalizować, jak porusza własnymi nogami). Koncepcja czarnej skrzynki krytykowana jest przez Lema także we fragmencie opisującym nowoczesną fabrykę (dzisiaj powiedzielibyśmy – skonstruowaną w ramach przemysłu 4.0), w której Naczelny Technolog (AI?) optymalizując funkcjonowanie zakładu w rzeczywistości podejmuje decyzje o charakterze moralnym (np. zwalniając robotników lub obniżając ich płace, decydując o automatyzacji i kierując zasoby na określone odcinki zapewniające najwyższą optymalizację, której zapewne nie będzie już definiował żaden człowiek). Czy owa optymalizacja będzie oznaczała maksymalizację zysków (czyich?) czy też może maksymalizację produkcji? 

Oddając myślenie „czarnej skrzynce” godzimy się na dyktat AI, którego skutki mogą okazać się równie fantastyczne, co szokujące, o czym wiele lat po Lemie pisali przeróżni twórcy, w tym m.in. Harris w Indeksie strachu. Niewątpliwie automatyzacja cybernetyczna – cudownie archaiczny bywa język Lema - pociąga za sobą dylematy moralne: jeśli kryterium wartości stanowi zdolność przetrwania (organizmu, fabryki itd.), to jak zdefiniować cele i koszty, na jakie może się poważyć Wielki Technolog, czy też AI (ludzie, ich zdrowie, czas?). Czym jest optimum? 

Jeśli już mowa o AI, to narastająca dyskusja nt. doskonalonych chatbotów (w tym GPT czy Bard) i trudności z rozpoznawaniem maszyn (nieco już przestarzały test Turinga), każe poświęcić nieco uwagi sugestii Lema, co do „rozszyfrowania” maszyny. Spróbujcie zapytać chat na dwa sposoby o wczorajszą pogodę. Każdy człowiek żachnie się (przecież przed chwilą Ci mówiłam!), podczas, gdy maszyna każde pytanie traktuje z jednakową „troską”. 

Żaden z żyjących dzisiaj ludzi nie zna budowy wszystkich urządzeń, jakimi dysponuje cywilizacja. Ale wiedzę taką posiada społeczeństwo. Nie wiemy, jak będzie w przypadku maszyn inteligentnych, tym bardziej, że Lem zręcznie neguje rzekome podobieństwa między ewolucją naturalną i technologiczną. Podkreśla, że przyroda, "nie wie co czyni", ale czyni cuda: 

Widzieliśmy – powiadam inżynierowi – schemat urządzenia złożonego z ośmiu bilionów elementów. Urządzenie to posiada własną centralę energetyczną, układy lokomocyjne, hierarchię regulatorów oraz władający wszystkim centralny rozrząd, złożony z piętnastu miliardów części. Urządzenie to potrafi wykonać tyle funkcji, że nie wymienilibyśmy ich w ciągu życia. Niemniej schemat, który nie tylko umożliwił zbudowanie tego urządzenia, ale który sam je zbudował, cały mieścił się w objętości ośmiu tysięcznych milimetra sześciennego". Inżynier odpowiada, że to niemożliwe. Myli się, ponieważ chodziło o główkę ludzkiego plemnika, zawierającą, jak wiadomo, pełną informację potrzebną do wyprodukowania egzemplarza gatunku Homo sapiens. 

Lem formułuje w Summie... także swoje obawy co do zaniku aspiracji kulturalnych, który może się stać skutkiem powszechnej technicyzacji życia. W dzisiejszych czasach, kiedy ludzie nadal skłonni są wykonywać żmudne, nudne czynności, a twórczość i kreatywność nad podziw łatwo cedują na AI, nie sposób nie wspomnieć wielokrotnie podziwianej przenikliwości Lema. Pisał także i o tym, że sztuka, pochłonięta przez technologię, zaczyna podlegać prawom rynku, wykazywać objawy inflacji i dewaluacji w wyniku rozwoju i zalewu technicznej, masowej rozrywki, która musi być łatwa, bo wszechułatwienie jest dewizą Technologów. Garstka indywidualności twórczych skazana zostaje w tych warunkach na nędzną wegetację, a człowiek staje się więźniem tego, co sam stworzył. 

Proroczy charakter Summy... najbardziej czytelny jest w rozdziale poświęconym analizie zjawiska fantomatyki, sytuującego się przerażająco blisko koncepcji idealnej symulacji, znanej nam już nie tylko z filmów (Matrix, serial Westworld), ale także z rozpowszechnionej manii zaszywania się w wirtualnych światach gier i mediów społecznościowych. Fantomaty Lema były technicznie niezwykle bliskie urządzeniom znanym z Matriksa: tak, jak tamtejsze zaburzenia myśli uśpionych ludzi, miały „realistyczne” skutki, tak u Lema wirtualna wycieczka w Góry Skaliste okazuje się projekcją, kiedy w wyniku błędu (na skutek zdjęcia elektrod przez użytkownika) dochodzi do w trzęsienia ziemi i zawalenia się domów. Lemowska koncepcja "cerebromatyki", czyli oddziaływania bezpośrednio na mózg za pomocą substancji chemicznych, podobnie jak dystopijna wizja wielkiej symulacji, pojawią się zresztą u Lema po raz kolejny w powieści z 1971 roku pt. Kongres futurologiczny

Zainteresowanie filozoficznym aspektem szybkiego rozwoju technologii doprowadziło Lema do ciekawych wniosków na temat natury współczesnego obiegu informacji. Dzisiaj widać, jak wiele z tych przewidywań okazało się nad wyraz trafnymi i wszechobecnymi, również w obszarze zjawisk medialnych (w tym koncepcja postprawdy oraz postfaktycznej polityki). Kilka lat po wydaniu Summy... Lem pisał w powieści Głos Pana

Wolność słowa bywa dla myśli środkiem bardziej zabójczym; zakazane myśli mogą krążyć potajemnie, ale co zrobić tam, gdzie doniosły fakt ginie w powodzi falsyfikatów, a głos prawdy zagłuszony zostaje niesamowitą wrzawą…?
Przeciążenie informacją, o którym dzisiaj piszemy najczęściej w kontekście nadmiaru informacji medialnej, Lem traktował bardzo dosłownie, analizując potencjał rozwoju nauki z perspektywy liczby i zawartości czasopisma naukowych (a przecież nie dożył lat dwudziestych naszego wieku, kiedy wszechobecna w świecie nauki punktoza nasiliła się do granic możliwości). Słusznie dostrzegał, że wszelka nauka zaczyna się od zbierania informacji, ich napływ – i natłok – sprawią, że pojawi się Bomba megabitowa (w 1999 roku Stanisław Lem wyda książkę eseistyczną pod takimż tytułem). Przekroczenie bariery informacyjnej związane z niedostatkiem naukowców zdolnych do rozbrojenia tej bomby, jest wyłącznie kwestią czasu, a wybór optymalnych kierunków przyszłych badań jest grą hazardową, z którą mamy faktycznie do czynienia w świecie nauki (nigdy nie wiadomo, w które z nich inwestować, szczególnie w obszarze badań podstawowych). 

Lem nie naucza, jak i skąd czerpać otuchę we współczesnym chaosie poznawczym bezdusznej technokracji. Krytykuje ułomne rozwiązania, do których zalicza wszelkie religie, uznając je za zwykły eskapizm i intelektualną dezercję. Neguje tak uwielbiane przez ludzi wierzących „poznanie pozanaukowe”, pisząc, że nie ma poznania poza rozumem, ponieważ poznanie oznacza zwiększenie zasobów informacji o świecie, którego nie dostarczają tzw. objawienia religijne. I nawet jeśli religie zdolne są zmniejszyć "ból istnienia" jednostek, to faktycznie powiększają sumę nieszczęść trapiących ogół, m.in. "właśnie przez swoją bezradność i bezczynność w obliczu problemów zbiorowości". W tym zakresie Lem nadzwyczaj zgadza się z Grayem, który w pojęciu religii zawiera także liczne „-zmy” (komunizm, neoliberalizm, solucjonizm, progresywizm), które w sensie konceptualnym wyrosły zresztą z chrześcijaństwa. 

We wszystkich religiach monoteistycznych wszystko jest podporządkowane dominującej roli człowieka, co według Lema jest równie śmieszne, co przerażające. W tym miejscu Lem zagłębia się w obszary bioetyki, twardo krytykując fakt, że wymazywanie z pamięci miliardów lat ziemskiej ewolucji gatunków, w imię przesadnego kultu wobec skromniutkiej garstki najzaradniejszych człekokształtnych, jest przejawem pychy i naukową herezją. Autor bez wahania wspiera te tezy wskazując, ile doskonalszych organizmów funkcjonuje na Ziemi. Ot, choćby majstersztyk syntezy, jakim jest synteza ciał organicznych z prostych związków (dwutlenek węgla) dzięki energii fotonów słonecznych. Ową sztukę wytwarzania chlorofilu i całej aparatury enzymów posiadły wszak rośliny. Z kolei bakteria wytwarza co najmniej 1000 bitów informacji na sekundę. Umysł ludzki przetwarza zaledwie ok. 25 bitów informacji na sekundę (dla zestawienia: drukowana strona tekstu to ok. 10 000 bitów). 

Z wielką lubością Lem zagłębia się także w regiony biologii ewolucyjnej, zręcznie przechodząc z jej poziomu w kierunku szeroko rozumianej cyborgizacji człowieka. Od faktów ustalonych już na gruncie nauk przyrodniczych, przechodzi do dylematów znanych nam z codzienności. Jeśli pierwszy bodaj raz w ciągu ewolucji doszło do wyselekcjonowania gatunku obdarzonego długą starością, co podyktowane było m.in. koniecznością coraz dłuższej opieki nad potomstwem obdarzonym coraz większym mózgiem i coraz słabszym ciałkiem, to czy nie okaże się z czasem, że zapragniemy sami doskonalić człowieka z tempie nieznanym nigdy wcześniej Naturze? Jak należy tworzyć takie cyborgi (doskonalone choćby na poziomie genetycznym): skokowo czy drogą stopniowych zmian ”ewolucyjnych”, aby zapewniać tym procesom akceptację społeczną? Konstatacja – jak to u Lema – jest mało optymistyczna: nie ważne, jaki będzie rezultat autoewolucyjnego działania, znany nam dzisiaj człowiek zniknie z powierzchni ziemi, tak jak zniknął zbyt wolno mutujący Neandertalczyk. 

Wątek starości jest ważny w Summie z jeszcze jednego powodu. Otóż, kiedy całokształt życia następnego pokolenia przestaje być powtórzeniem żywotów rodzicielskich, cóż za wskazania i nauki może ofiarować młodym doświadczona starość? I po co owa starość miałaby nam ględzić i marudzić, skoro mamy od wieków zdolność pisania i powielania informacji? Jeśli dodać do tego fakt, że owa starość nie dostarcza nam już nawet mądrości (wszak skompromitowała się dewastując Planetę, solidarność społeczną, a wreszcie tracąc zaufanie najmłodszych) – czyż można dziwić się lekceważeniu dla siwego włosa? Efekt może okazać się przerażający – młodzi muszą samodzielnie przedzierać przez świat zaskakujących i błyskawicznie zmieniających się uwarunkowań, w której to rzeczywistości trudno o jakikolwiek kompas. A ludzie wciąż poszukują wzorców i odniesień. Na poziomie kosmicznym – szukamy innych cywilizacji, aby porównać ich los z naszym. 

Kolejne frapujące Lema zagadnienie dotyczy odpowiedzialności uczonych za naukowe eksperymenty. 

Nie można równocześnie dokonywać odkryć i wymawiać się od ponoszenia odpowiedzialności za ich konsekwencje (…) Ten kto poznaje skutki decyzji, (…) będzie niósł ciężar odpowiedzialności, z którym Ewolucja, jako konstruktor bezosobowy, tak łatwo sobie radziła, bo dla niej (problem) nie istniał.
Całkiem odmiennie działa wyszkolony pilot statku kosmicznego, który ponosi odpowiedzialność za przyszłość planety na porównywalnym poziomie, co naukowcy i ich mocodawcy. W jednostkowym wymiarze – choćby w kwestii ochrony czy zatruwania środowiska – taką odpowiedzialność ponosi każdy z nas. Dla Lema bezkresny wymiar kosmosu zaczyna się tam, gdzie kończy się planeta Ziemia – wyznacza go ludzka ambicja i zachłanność, doprowadzona już do granic samounicestwienia. I tak epoka – znana nam dzisiaj jako antropocen, a przez Lema nazywana psychozoikiem – może okazać się ostatnią dla naszego gatunku, choć w opinii Lema z perspektywy Planety będzie po prostu mgnieniem, nieistotnym, jak krótki pobyt dinozaurów. 


poniedziałek, 14 lutego 2022

Remigiusz Mróz "Ekstradycja"


Pomimo sympatii do Pana Mroza nie dam się przekonać do serii. Wiem, że chodzi o model subskrypcyjny i nawet nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie ktoś przywiązywał do postaci, jak Netflix do serialu, ale niechże ta postać da się kochać lub wzbudza nienawiść. Tymczasem już po drugiej książce Chyłka zdaje się szablonowa, nudnawa przedziwnie przewidywalna w swojej rzekomej nieprzewidywalności. A to już 11 tom! Seria musi się wlec, zatem wątek sensacyjny czy kryminalny co chwila zostaje rozmemłany w pseudopsychologicznych mękach bohaterki. Czekam na akcję, na zwroty, na finezyjne kombinacje logiczne - a dostaję marudę z nieuporządkowanym życiem wewnętrznym nader uzewnętrznianym...