piątek, 30 listopada 2007

Andrzej Bursa [Miłość]

Tylko rób tak żeby nie było dziecka
Tylko rób tak żeby nie było dziecka

To nieistniejące niemowlę
jest oczkiem w głowie naszej miłości
kupujemy mu wyprawki w aptekach
i w sklepikach z tytoniem
tudzież pocztówkami z perspektywą na góry i jeziora
w ogóle dbamy o niego bardziej niż jakby istniało
ale mimo to ...aaa płacze nam ciągle i histeryzuje

wtedy trzeba mu opowiedzieć historyjkę
o precyzyjnych szczypcach
których dotknięcie nic nie boli
i nie zostawia śladu
wtedy się uspokaja
nie na długo niestety.



czwartek, 29 listopada 2007


Lidia Amejko
Żywoty świętych osiedlowych

Hagiografia (z grec. ἅγιος = "święty", γράφειν = "pisać") to zapomniany już chyba dział piśmiennictwa religijnego, wywodzący się jeszcze ze starożytnego Rzymu z czasów pierwszych chrześcijan. Obejmuje on żywoty świętych, związane z nimi legendy, opisy męczeństwa i cudów. Gdzież tu z takim stylem na blokowiska?

Tymczasem Lidia Amejko stworzyła dzieło hagiograficzne, choć wbrew stylowi przesycone absurdalnym humorem. Jest to zbiór surrealistycznych opowieści o nader niezwykłych postaciach, tworzące swoistą betonową (w miejsce Złotej) legendę, przekazywana z ust do ust pod sklepem monopolowym "Jerycho". 

Postaci świętej Andżeliki gadającej do słoików, świętego Eryka Pakera, świętego Jaracza Blantów, świętej Janiny obrębiającej nicość, świętego Chajdegera, który przygarniał niewypowiedziane słowa, świętego Dormidora - szyfranta snów i wielu, wielu innych tworzą barwny krajobraz blokowiska, powstałego z resztki szarej pulpy, jaka pozostała Panu Bogu po stworzeniu świata... 

Mieszkańcy owego przedziwnego Osiedla przeczą przekonaniu, że w dzisiejszych czasach legenda o świętości nie ma racji bytu, bo ani wzorców właściwych nie uświadczysz, ani też drogi do świętości nikt nie poszukuje. Otóż szukają jej i znajdują mieszkańcy pewnego blokowiska, prości, zamknięci w betonowych klatkach, którzy iść będą do nieba za zasługi poczynione dla innych lub też dla świata całego, czego sensu pojąć nikt nie jest w stanie, bo też i nikt nie będzie umiał odpowiedzieć na pytanie jednego z osiedlowych mistyków – Heńka Pajęczarza, który dnia pewnego pod Jerychem monopolowym wypluje z siebie frazę dźwięczną i niepokojącą - czy wiemy, co osiedle znaczy?

Na tym niezwykłym Osiedlu żywi porozumiewają się ze zmarłymi przez internet, a ulepieni z ciasta ludzie mają dusze na kartę lub abonament i dostają od Boga SMS-y. Czas jest tutaj kolisty, daje się zatrzymać, zawrócić, rozszczepić. Umowna jest także granica między życiem a śmiercią, niedookreślona tożsamość bohaterów... Ale żaden z mieszkańców nie żyje po próżnicy, "każden metafizycznego sensu nabiera w swym działaniu, cierpieniu, a potem drodze ku Bogu". 

Po Osiedlu snują się hordy bezdomnych słów, zdania kiełkują jak nasiona, pytania rosną i wymagają opieki, myśli wylewają się z głów... Czym jest ten świat? Co znaczy Osiedle? Igrając ze starotestamentową konwencją literacką, "żywotopisarz" (jeden z mieszkańców Osiedla) wprowadza niejako w klimat tych barwnych opowieści. Purnonsensowy mistycyzm splata się z filozoficznym żartem - smakowita lektura!!!!


środa, 28 listopada 2007

Aż poleje się krew (reż. Paul Thomas Anderson)

Oscarowemu pojedynkowi dwóch znakomitych filmów z 2007 r. (Aż poleje się krew i To nie jest kraj dla starych ludzi) towarzyszył pojedynek na role, jaki w Aż poleje się krew miał miejsce między Danielem Day Lewisem i Paulem Dano. Pojedynek nadzwyczaj wyrównany, choć od czasu W imię ojca całym sercem wielbię Day-Lewisa. Ale Day-Lewis to gigant kina - ta wyrównana walka świadczy o nadzwyczajnej sile aktorskiej Dano.

W dużym skrócie: mamy początek XX wieku. Daniel Plainview (Day-Lewis) wraz z przybranym synem H.G. (Dillon Freasier) pragną zbudować naftowe imperium. Poszukiwania doprowadzają ich do małego, zapomnianego przez świat miasteczka gdzieś w Kalifornii, gdzie na ich drodze staje ambitny, młody kaznodzieja Eli Sunday (Paul Dano). Daniel Plainview jest bezwzględnym kapitalistą, który dla powiększenia majątku gotów jest poświęcić dosłownie wszystko. Szybko dorabia się fortuny, podkupując ziemię bogatą w złoża ropy naftowej (podstawą scenariusza jest powieść Uptona Sinclaira Oil!), ale sukces ściąga na niego nienawiść lokalnej społeczności, umiejętnie podsycanej przez fanatycznego kaznodzieję (mit kapitału contra mit religii).

Ale to nie sama historia sprawia, że film wzbudził zachwyt, nominacje do licznych nagród i miano jednego z arcydzieł XXI w. Jest to wielkie epickie kino, chłodne i zimne w swojej perfekcji, zwieńczone makabrycznym i groteskowym finałem. Formalnie obraz Andersona przypomina ponury antywestern, z czarnym charakterem w roli głównej. Reżyser nie zamyka się jednak w sztywnych ramach gatunkowych, tworząc w pełni autorski projekt. Wbija w fotel już sam początek filmu - długa, ważna sekwencja, bez jednego słowa, która sprawia, że główny bohater będzie budził nasz podziw do końca widowiska, niezależnie od tego, do jakich czynów dopuści się w kolejnych minutach.

Klimat południowych Stanów, oziębli bohaterowie, surowi i wymagający tak dla siebie, jak i wobec najbliższych i charakterystyczne dla Andersona długie ujęcia składają się na doskonale wystylizowany, a przy tym świetnie napisany i zagrany dramat. Chłodne zdjęcia Roberta Elswita konkurują z minimalistyczną muzyką Johnny'ego Greenwooda, która potęguje wyobcowanie głównego bohatera. Rozegrany na przemian na zbliżeniach twarzy i dalekich ujęciach jałowych przestrzeni epos poraża siłą i niepokojącą niejednoznacznością. Dla samego montażu obejrzałam ten film jeszcze jeden raz. Perfekcyjny formalnie, intelektualny i z pozoru bez uczuć, tętni jednak wewnętrznym, głęboko skrywanym napięciem. Koncept i charaktery zmagają się ze sobą a całość wnosi porażający efekt. 

Day-Lewis doskonale oddaje dualizm swojej postaci. Plainview, pod przykrywką rodzinnego farmera, który obiecuje miejscowym farmerom złote góry, w rzeczywistości jest żądnym zysku, bezwzględnym kapitalistą, dla którego wyznacznikiem sukcesu jest wyłącznie fortuna. Jest personifikacją czystej siły woli - człowieka w nim tylko tyle, co pierwotnych odruchów. Mityczne sedno tej opowieści, to narodziny człowieka sukcesu, który czyni sobie poddaną zarówno Ziemię (scena walki z pustynią, z płonącym szybem naftowym), jak i ludzi. Człowieka, który potrafi śmiało rozgrywać ocieplającą jego wizerunek kartę, za jaką uważa swojego przybranego syna.

Co ciekawe, reżyser nie osądza postawy swojego bohatera, pozwala go nawet cenić. Nie jest to film moralizatorski, lecz przypowieść o podróży w głąb ciemnej otchłani szaleństwa, spowodowanej chęcią władzy i bogactwa. Poza wspomnianym To nie jest kraj dla starych ludzi, podobne wątki niesie Skarba Sierra Madre Hustona, czy Olbrzym Stevensa, jednak żaden z nich nie wnosił tyle chłodu i surowości, głębi i realizmu. Całość przenika duch Faulknera i Orsona Wellesa, ale makabryczna groteska, w jaką przeradza się pojedynek rywali, przywodzi raczej na myśl Ferreriego czy Buñuela.

Ciekawą opozycję dla bezwzględnego nafciarza stanowi postać Eli Sundaya. Fanatyczny kaznodzieja, podobnie jak Plainview przez cały czas działa z pełną premedytacją. Zło jakie niesie każda z tych postaci, ma odmienny charakter: Plainview nie kryje się ze swoją pogardą i nienawiścią do ludzi, podczas gdy Sunday działa w sposób wyrachowany i perfidny. Wiele tu żonglerki symbolicznymi maskami mitycznego ojca i syna. Konfrontacja, do jakiej dochodzi w finale filmu jest oczywistą konsekwencją freudowskiego i biblijnego konfliktu rozgrywającego się między nimi, a zarazem jednym z najlepszych i niejednoznacznych zakończeń w historii kina. 

Niesamowity klimat filmu potęgują jałowe ziemie spalonego słońcem miasteczka i przerażająca na swój sposób muzyka, która do każdej sceny została dopasowana idealnie. Kadry są maksymalnie długie, lecz nie ma w tym filmie ani jednej niepotrzebnej sceny. Poza tym cały film wypełnia cisza, pustka, a widz dowiaduje się o uczuciach bohaterów z ich drobnych gestów czy słów.   

Film odczytywano na wiele sposobów: politycznie jako rozprawę o korzeniach rozpasanego i świętoszkowatego amerykańskiego turbokapitalizmu; metaforycznie jako pojedynek między świętym i grzesznikiem; jako historię upadku i apokalipsy; psychoanalitycznie itd. 

Wyszłam z kina ogłuszona i oniemiała. Dawno żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia!

poniedziałek, 26 listopada 2007

Anna Świrszczyńska "Krzyk spod ziemi"

Kiedy się skończył nalot
ludzie przybiegli wołali
tu są pogrzebani żywcem
słychać jak krzyczą
na tę piwnicę
zawaliły się trzy piętra.
 

Ludzie kopali rękami
chcieli odkopać trzy piętra
szpadlami rękami
o pięciu palcach.
Kopali dzień i noc.
 

Rano był drugi nalot
zabił tych co kopali.
Już nikt nie słyszał krzyku spod ziemi.