niedziela, 28 października 2012

Zakochani w Rzymie (reż. Woody Allen)


Po Londynie, Barcelonie, Paryżu - Woody Allen leci z ekipą do Rzymu. Tym razem trochę trudniej wybaczyć mu komercję i wbijanie gwoździa do trumny miasta zagrożonego overtourismem: reżyser trzyma się dawnych klisz, ale jakoś słabiej mu wychodzą wspaniałe riposty i autoironia na temat neurotycznych lęków. Plejada świetnych aktorów gra chyba tylko samych siebie, choć niewątpliwie gwiazdy są po to, żeby na nie patrzeć a nie oceniać. Jeśli tak podejść do kwestii obsady - to dramatyczna płycizna postaci przestaje razić - nawet w przypadku Roberto Benigniego, który miał wyśmiać celebrytów, a okazał się tylko celebrytą...

Wyjątkiem jest Alec Baldwin - nieładnie starzejący się, ale fenomenalny w roli architekta powracającego do miast swojej młodości i przekomarzającego się z chłopakiem rozważającym, czy zdradzić dziewczynę z jej przyjaciółką. Ten sam architekt, który po latach pracy i zdobytej sławy zarabia krocie projektując galerie handlowe - można chyba uznać za alter ego samego reżysera, który w ten sposób puszcza oko do widza, zawiedzionego kolejną komercyjną wizytówką europejskiej stolicy.

Na szczęście Rzym także gra tylko siebie. A że sportretowany został po mistrzowsku (zdjęcia Darius Khondji) - to jednak oczu nie sposób oderwać od ekranu!








sobota, 27 października 2012

Stanisław Barańczak "Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka..."

Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka,
której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu;
jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby
nie było przykro podnieść się i odejść;
jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,
jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć,
kiedy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat:

kto ci powiedział, że wolno ci się przyzwyczajać?
kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?

(wiersz z tomu Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu)

wtorek, 10 lipca 2012

Jeremy Rifkin "Trzecia rewolucja przemysłowa. Jak lateralny model władzy inspiruje całe pokolenie i zmienia oblicze świata."


Zafascynowała mnie ta książka! Wgląd w następną erę gospodarczą i jednocześnie rzut oka na głównych graczy – przywódców państw, prezesów globalnych korporacji, liderów organizacji pozarządowych – którzy w różnych częściach świata już dziś kładą podwaliny wielki przełom technologiczno-ekonomiczny. W mojej opinii jest to świetny, nowy paradygmat gospodarczy, który pomaga odnaleźć się człowiekowi w XXI wieku.

Amerykański ekonomista, politolog i publicysta, autor wielu interesujących teorii myślowych, opartych na ciekawych obserwacjach społeczno-gospodarczych, zgrabnie wykazuje różnice między kolejnymi rewolucjami przemysłowymi. Pierwsza i druga rewolucja przemysłowa (czyli wiek XIX - wiek pary oraz wiek XX - wiek elektryczności) były scentralizowane, odgórne, skupione na własności oraz przebiegały wertykalnie, co oznacza, że ich infrastruktura energetyczna, komunikacyjna i transportowa, musiały sprzyjać scentralizowanym, własnościowym, zamkniętym i wertykalnie zintegrowanym formom organizacji (na poziomie politycznym, gospodarczym i społecznym). W odróżnieniu od nich trzecia rewolucja przemysłowa pozwoli w pełni wykorzystać swoją produktywność, musi być rozpowszechniana na zasadzie otwartości i współpracy (w sposób horyzontalny). 

Jest to zupełnie inny model, który sprawdza się najlepiej, gdy rozpoczyna się w regionach, a nie na poziomie państwa narodowego. Rząd oczywiście może ustalać prawo, wprowadzać regulacje i standardy, ale działa przede wszystkim jako instytucja ułatwiająca i wspomagająca. Kluczowymi aktorami są regiony, a pieniądze z wybranych programów (np. Komisji Europejskiej) muszą je skutecznie zasilać.

Śmiałe pomysły Rifkina nie są bynajmniej utopijne. Specjalizując się w sprawach ekonomii, zmian klimatycznych i bezpieczeństwa energetycznego, Rifkin był doradcą Romano Prodiego, kanclerz Niemiec Angeli Merkel, premiera Portugalii Jose Socratesa, premiera Słowenii Janeza Janša. Był też
doradcą rządu francuskiego w czasie, gdy Francja przewodniczyła pracom Unii Europejskiej. 

Obserwacje Rifkina poczynione po obu stronach Oceanu Atlantyckiego, skłoniły go do wniosku, że obecna era przemysłowa, oparta na ropie i innych paliwach kopalnych, na naszych oczach zbliża się ku końcowi. Ceny benzyny i żywności nieubłaganie idą w górę, bezrobocie sięga rekordowych rozmiarów, rynek nieruchomości (na którym doszło już do dramatycznego kryzysu) nadal z trudem utrzymuje się na skraju przepaści, zadłużenie rządów i ich obywateli powiększa się z dnia na dzień, a odbudowa nadszarpniętej przez recesję gospodarki zamiast przyspieszać – zwalnia. Rifkin stawia na fuzję technologii internetowych i odnawialnych źródeł energii, która będzie wytwarzana i dzielona przez ludzi, tak jak informacja jest tworzona i dystrybuowana przez użytkowników Internetu.

Autor mocno akcentuje zmiany, które dotykają kwestii społecznych. Dzięki pojawieniu się internetu, zaczęły rozwijać się usługi o których nie śniono w poprzednich epokach: Wikipedia w miejsce encyklopedii, taksówki wypierane przez carsharing, serwisy aukcyjne zastępujące wyprzedaże garażowe o znikomym zasięgu, couchsurfing jako alternatywa noclegu hotelowego. Masowość rozproszonych usług, które świadczą i dystrybuują członkowie społeczeństwa.

Trudno powiedzieć na ile wizje rysowane przez Rifkina miałyby szanse zadziałać wdrożone na skale globalną. W wywiadach autor powołuje się na przykład Hauts-de-France, przemysłowego regionu w północnej Francji, wcześniej opartego na górnictwie, produkcji stali i produkcji samochodów. To miejsce pogrążone w kryzysie od 30 lat, z rzeszami młodych bezrobotnych, pozbawionych nadziei i równie bezradnych seniorów, wydawało się nie mieć najmniejszych szans w dzisiejszym innowacyjnym świecie. Prezydent Hauts-de-France oraz prezes lokalnej izby handlowej zgłosili się do TIR Consulting Group (kierowanej przez Rifkina) z prośbą o pomoc. Otrzymali wsparcie najlepszych firm inżynierskich, przedsiębiorstw naukowych, ekspertów ds. rozwoju miast, a w zamian musieli spełnić jeden warunek: zmobilizować wszystkich mieszkańców regionu. Wszystkie partie polityczne, izby handlowe, uniwersytety i organizacje pozarządowe przez 10 miesięcy angażowało się w ten projekt. 

Ostatecznie wdrożono model trzeciej rewolucji przemysłowej i w regionie działa 950 projektów, inicjatyw i start-upów. Powstały tysiące miejsc pracy.Wszystko to przy stosownym wsparciu UE i rządu Francji. To podejście pokazuje zresztą głęboką wiarę Rifkina w sens i celowość istnienia Unii Europejskiej: konieczne jest istnienie cyfrowej infrastruktury na poziomie całych kontynentów (vide program „Smart Europe”, łączący miasta i regiony w ramach ponadnarodowej architektury). Trzecia rewolucja przemysłowa - wzorem sieci wi-fi - nie lubi granic, przełamuje bariery geograficzne i kontynentalne. Państwo narodowe nie stanie się mniej ważne, ale jego funkcje ulegną zmianie – od inicjowania budowy infrastruktury do bycia generatorem praw i regulacji oraz moderatorem łączności transgranicznej. Jednak zadanie budowy infrastruktury ponad granicami przypadnie regionom.

Rifkin podkreśla, że im bardziej wykorzystujemy paliwa kopalne, w tym większym stopniu uśmiercamy swoją gospodarkę. Konieczna jest zmiana myślenia i modelu energetycznego. Podobne zmiany znamy z branży muzycznej, wydawniczej czy telewizyjnej. Cyfrowa rewolucja zredukowała koszty krańcowe produkcji muzyki, newsów, filmów i wiedzy prawie do zera. W efekcie kilku graczy musiało odejść, a w ich miejsce pojawiły się nowe przedsiębiorstwa oparte na technologiach cyfrowych. Autor wyraża pogląd, że podobne przeobrażenia czekają energetykę: firmy i przedsiębiorstwa użyteczności publicznej zmienią model z rynkowego na sieciowy. W efekcie firma energetyczna, razem z przedsiębiorstwem informatycznym i np. jakimś telekomem, będzie zarządzać przepływami danych. Podmioty te za pomocą narzędzi analitycznych będą analizować dane związane z przepływami energii i tworzyć algorytmy i aplikacje, dzięki czemu wzrośnie ich całkowita produktywność, spadnie negatywny wpływ na środowisko, a koszty krańcowe zbliżą się do zera. Później różne przedsiębiorstwa dzięki zwyżkom produktywności podzielą się zyskami z firmami energetycznymi na zasadzie umów opartych na wynikach.

Dlaczego model sieciowy miałby być lepszy niż rynkowy? Głównie dlatego, że w sieci przepływ (energii, informacji) jest stały, ciągły, podczas gdy na rynku mamy do czynienia z transakcją pomiędzy sprzedawcą a kupującym, po której następuje przerwa. Co prawda marże – a zatem i zyski – są niskie, ale dzięki nieprzerwanej aktywności nie ma powtarzającego się mechanizmu rozpoczynania i kończenia transakcji, niższe są zatem koszty transakcyjne. Nawet tacy giganci z branży energetyki jak RWE, E.ON czy EMBW idą w kierunku opisywanym przez Rifkina.

W kontekście dramatycznych zmian klimatycznych proponowany model wydaje się jedyna szansą dla Ziemi. Wybór zasobów nieodnawialnych, już na etapie wydobycia jest degradujący dla środowiska. Spalanie tych surowców, wpływa na zmiany klimatyczne i stan powietrza, wody i gleby, nieodwracalne zniszczenia w świecie roślin i zwierząt. Skupione w pojedynczych punktach wydobycie surowców owocuje nieuchronną centralizacją władzy, umieszczająca ją w rękach pojedynczych koncernów paliwowych i decyduje o gospodarce wielu krajów. Przyczyniło się też do niejednej wojny. 

Tymczasem farmy słoneczne czy wiatrowe, spalarnie biomasy, energia geotermalna - dostępne są praktycznie w każdym punkcie globu. Zamiast skupiać produkcję energii w jednym miejscu, trzeba tworzyć kontynentalne sieci energetyczne. Każdy budynek (istniejący i nowoprojektowany) należy wyposażyć w urządzenia służące do produkcji energii elektrycznej z jej odnawialnych źródeł. Budynki połączone w inteligentną sieć, umożliwią przesyłanie energii tam, gdzie jej brakuje. 

 Pięć filarów Trzeciej Rewolucji Przemysłowej, jakie sformułował Rifkin to:
  1. Przestawienie się na odnawialne źródła energii
  2. Przekształcenie budynków w mikroelektrownie, wytwarzające energię ze źródeł odnawialnych
  3. Zastosowanie odpowiednich nośników energii (np. wodorowe)
  4. Utworzenie sieci łączącej wszystkie budynki w energetyczny Internet;
  5. Wykorzystanie pojazdów elektrycznych (i transport energii za ich pomocą).
Zasadniczym warunkiem działania tego programu jest konieczność zmiany systemu wartości – zamiast prawa do posiadania i sprzedawania dóbr, ważniejsze stałoby się prawo do dostępu (w tym przypadku do usług energetycznych). Stąd padające w książce określenie: energetyczny internet. 

Rifkin opisuje, w jaki sposób pięć filarów Trzeciej Rewolucji Przemysłowej przyczyni się do powstania tysięcy nowych przedsiębiorstw i milionów miejsc pracy, przyniesie fundamentalną zmianę w strukturze relacji międzyludzkich, odejście od systemu opartego na hierarchii i zwrot w kierunku lateralnego modelu sprawowania władzy. Nie pozostanie to bez wpływu na pozostałe aspekty naszego życia (praca, aktywność społeczna i obywatelska, edukacja).

Sieciami objęte zostałyby całe kontynenty, co umożliwiłoby wymianę wiedzy i technologii pomiędzy poszczególnymi państwami. W 2011 r. w UE istniało ponad 191 milionów budynków i każdy z nich mógłby zostać przekształcony w mikroelektrownię. Nowe obiekty budowane i projektowane by były już jako dwu-funkcyjne – obok podstawowego programu mieszkalnego, usługowego czy kulturalnego budynek planowano by od początku jako jedno z ogniw energetycznego internetu.

Oczywiście wielkie korporacje chętnie nie oddadzą swojego monopolu, a zwykli ludzie mają zbyt wiele własnych problemów, aby zwrócić uwagę na sprawy ogólnoświatowe - nawet jeśli poprzez degradację środowiska wpłyną one na nasz dobrostan. Trzecia rewolucja zmusza jednak do myślenia i stanowi wezwanie do działania dla mocodawców oraz przywódców biznesowych, aby wykorzystali możliwości społeczeństwa i gospodarki opartej na przyjaznych dla środowiska innowacjach.




poniedziałek, 7 maja 2012

Elif Şafak "Czarne mleko"


Nie jest to moja ulubiona książka Elif Shafak - choć sama Shafak jest jedną z moich ulubionych pisarek (szczególnie po wspaniałych 10 minutach...). Wspaniale uniosła temat rozterek współczesnej kobiety, która usiłuje sprostać własnym marzeniom realizując się w tym, co kocha robić, nie rezygnując z macierzyństwa i małżeństwa. 

Jednak przeplatający się (mniej więcej co drugi rozdział) obraz kłócących się tożsamości przedstawionych jako malutkie swarliwe kobietki, był dla mnie skrajnie irytujący. Z ulgą za każdym razem przechodziłam do kolejnego rozdziału, w którym dla odmiany autorka pięknie przedstawiała przeróżne postaci kobiet-pisarek. Tych, które wybrały samo pisanie, porzucając myśli i plany rodzinne, jak i tych, które walczyły o prawo do pisania i jednoczesnego realizowania się w roli matki i żony. Tych, którym udało się tego dokonać - i tych, które w efekcie tej ekwilibrystyki nie czuły się spełnione ani na jednym, ani na drugim polu. Te rozdziały stanowiły z kolei coś jakby zbiór erudycyjnych mikrofelietonów poświęconych m.in. Virginii Woolf, Sylvii Plath, Doris Lessing, Simone de Beauvoir oraz tym, które żyły w cieniu swoich mężów, choć były współautorkami ich sukcesów (jak choćby żona Lwa Tołstoja - Sofija Andriejewna).

Nie ma w tej książce goryczy, że normy społeczne tego wyboru wcale nie ułatwiają, a nierzadko są przyczyną dodatkowej frustracji, choć jest ta prosta obserwacja, że pisarka - choćby nie wiem jak znakomita - pozostaje przede wszystkim kobietą, podczas gdy pisarz - choć mężczyzna - przede wszystkim odbierany jest jako twórca. 

Jako wyrobnik nauki mogłabym podać rękę Elif Shafak - choć ciągle jeszcze nie wiem, czy jestem tą która podołała, czy też tą, która przegrała karierę naukową razem z macierzyństwem...

Skrajnie irytująca jest okładka wydania, które trafiło w moje ręce. Nie jest książka o sytuacji muzułmańskich kobiet - autorka jest Turczynką, ale pisze o problemie uniwersalnym, a sama korzysta z przywileju pracy, nauczania, pisania i mieszkania w różnych krajach o różnym poziomie liberalizacji i emancypacji. W jej książce nie ma ani jednego zdania, które nie miałoby zastosowania w polskich warunkach - na tym polega siła jej pisarstwa.


O pisarstwie Simone de Beauvoir: "Podczas gdy ogół społeczeństwa nie był gotowy na krytykę macierzyństwa, kręgi intelektualistów - z definicji postępowe i wolne od uprzedzeń, nie wspominając o tym, że w przeważającej części męskie - okazały się w równym stopniu nieprzygotowane. W świecie książek panowała cisza jak makiem zasiał, gdy chodziło o takie sprawy, jak zespół napięcia przedmiesiączkowego, depresja poporodowa czy menopauza.
Również prawie nikt nie pisał o trójkącie bermudzkim "idealnej żony, pracowitej gospodyni i bezinteresownej matki", w którego wirze tak wiele kobiet traciło swoje twórcze talenty.
Kobiety zmusza się do wybierania między umysłem a ciałem.

wtorek, 1 maja 2012

Stephen King "Dallas'63"


Podobno Amerykanie przez lata określali terminy wielu wydarzeń swojego życia w relacji do daty zabójstwa prezydenta Kennedy'ego. Dzisiaj zapewne tamtą tragedię przyćmiły wydarzenia 11 września, ale to co zapewne zawsze będzie towarzyszyć ludziom, to pragnienie możliwości asynchronicznej interwencji, która pozwoliłaby cofnąć się w czasie i zapobiec przeróznym dramatycznym wydarzeniom. Podobno powrót do przeszłości w celu zabicia Hitlera jest jedna z najczęściej opisywanych fantazji tego typu.

Stephen King fantastycznie nawiązuje do tych pragnień konstruując swoją n-tą powieść wokół możliwości przenoszenia się w czasie. Oto w listopadzie 1963 roku Jake Epping, nauczyciel w Maine (punkt odniesienia z dzieciństwa powracający w powieściach Kinga jak New Jersey u Philipa Rotha), zostaje zaproszony przez właściciela Al's Diner, lokalnej restauracji, która zyskała tyleż popularności co złej sławy i podejrzeń, z powodu sprzedaży (w 2011 roku) hamburgerów po cenach zbliżonych do lat pięćdziesiątych XX wieku. Restaurator, jak się okazuje - śmiertelnie chory, znalazł portal do przeszłości w swojej spiżarni, który prowadzi do konkretnego dnia w 1958 roku. Przeniesiony do tej daty podróżnik w czasie może pozostawać w przeszłości dowolnie długo, a jego powrót do teraźniejszości i tak zawsze będzie miał miejsce 2 minuty po przekroczeniu portalu. 

Nowotwór przeszkodził Alowi wypełnić rozpoczętą, pięcioletnią misję, której celem było zapobieżenie śmierci JFK, która zdaniem Ala zdeterminowała amerykańską historię. Namaszczony przez umierającego mężczyznę Jake ma dopełnić tej misji. Przenosi się zatem do roku 1958, gdzie przyjmuje tożsamość sprzedawcy nieruchomości George'a Ambersona i rozkoszuje się czystym piwem korzennym i ciastami czekoladowymi z epoki sprzed fast foodów.

Retrospekcja pozwala czytelnikowi wrócić do czasów, kiedy wszystko było lepsze, tańsze, czystsze: od smaku produktów spożywczych po rozgrywki baseballowe. Nawet cena, jaka trzeba zapłacić (nie tylko brak telefonów komórkowych, ale nawet swobody rozmów międzymiastowych) nie wydaje się straszna, choć wszechobecny dym papierosowy, spowijający każdą scenę z 1958 roku i rasizm, który  jest wtedy standardem, mnie osobiście mroziły.

Wbrew pozorom powieść nie jest trywialna - kilka zwrotów akcji, będących wynikiem przeróżnych interwencji bohatera, okazuje się mieć różnorodne, nie zawsze pozytywne skutki. Zaś główny cel tej misji w czasie (powstrzymanie Lee Harveya Oswalda) budzi zasadniczą wątpliwość - przecież nie wykazano ponad wszelka wątpliwość, że był faktycznym/jedynym zamachowcem, zatem wyeliminowanie tej postaci może wcale nie odmienić biegu zdarzeń. 

King, którego kariera pisarska jest dowodem nie tylko talentu, lecz także sprawności zarządzania i marketingu, czekał na odpowiedni czas dla tej powieści. Wydarzenia polityczne w USA pokazują bowiem, jak sentyment do czasów "starej, dobrej Ameryki", coraz silniej determinuje wydarzenia polityczne i wyniki wyborów prezydenckich.


 

piątek, 6 stycznia 2012

Andrzej Bursa [Pożegnanie z psem]

Na szept mój wielki łeb się poruszył.
No cóż, mój drogi - bieda.
Przykro mi bardzo, ale brak funduszów.
Trzeba cię sprzedać.
Już nie będę pod przewodem twoich czujnych uszu
Brnął w puszcz matecznikach, wykrotach.
Nie będzie już puszczy,
Będzie park Jordana - pełen błota.
Ach, jakie ty miałeś skoki i susy,
Jak szczałeś z łapy triumfalnym zadarciem,
Wiatr płoszyłeś ogona białym pióropuszem.
Ale trudno, nie ma żarcia.
Ty dużo potrzebujesz, to wiadomo.
U mnie zawsze tragedia z groszem,
Zresztą straszy kłopot był w domu:
Już pożarłeś czterech listonoszy.
No, chodź tu, chodź, jaki pobłysk wilczy
Czołga się ukradkiem w twoich ślepiach.
Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć,
Toby było mi o wiele lepiej.
Idź już leżeć. Nie warto płakać.
W życiu gorsze udręki będą jeszcze.
Ja kochałem nie odkryte nasze szlaki
I zmierzwioną sierść pachnącą deszczem.




czwartek, 5 stycznia 2012

Tadeusz Bartoś "Koniec prawdy absolutnej"



Złożony stosunek Bartosia do myśli św. Tomasza łączy dwie skrajności: przekonanie o wyjątkowej wartości myśli Akwinaty z jej radykalną krytyką. Oczyszczone i wolne od ideologii przedstawienie św. Tomasza jest szczerze wyrażaną intencją Autora Końca prawdy absolutnej, podobnie jak „zniesienie barier interpretacyjnych”, które nie pozwalają na głębsze zrozumienie myśli św. Tomasza oraz jej wyrażenie komunikatywnym językiem.

Czy myśl św. Tomasza, oczywiście rozumiana historycznie, a zatem przy uwzględnieniu specyfiki epoki, w której żył Akwinata, jest (albo może być) interesująca dla współczesnego człowieka? Bardzo ambitny plan założył sobie Tadeusz Bartoś, ale plan ten realizuje fenomenalnie: buduje szeroki background, dużo pisze o krytyce epoki nowożytnej (postmodernizmie) i o kryzysie epoki wielkich narracji. W zamian zapowiada oczyszczone, i tym samym głębsze, odczytanie oryginalnej myśli św. Tomasza.

Św. Tomasz został ukazany jako zapoznany prekursor postmodernizmu i zdecydowany wróg wszelkich doktrynalnych ujęć absolutnej prawdy. Szczególnie gorzkie słowa Bartoś kieruje pod adresem tomistów (od których jednoznacznie się odżegnuje). Staje za to w pozycji przewodnika w zgłębianiu tekstów Akwinaty i dokonywaniu ich właściwej interpretacji, w opozycji do ujęć, które czynią z myśli Tomasza narzędzie ideologicznej walki.

Nie oznacza to, że Bartoś ulega bez zastrzeżeń "głębi" tekstów św. Tomasza. Podkreśla, że „wiele wskazuje, iż Tomaszowa synteza na głębszym poziomie jest porażką”, a myśl Anielskiego Doktora można uznać nie tyle za „wielką syntezę”, ile raczej „wielką kompilację”, a w niektórych kwestiach (np. stosunek do kobiet, karania heretyków) występuje Akwinata raczej jako "pasywny i bezrefleksyjny propagator obiegowych opinii”.

Zabrakło mi trochę w tej skądinąd ciekawej opowieści zapowiadanego przez Autora odniesienia myśli Akwinaty do kultury czasów w których tworzył. Śmieszne, a nawet komiczne stwierdzenia Ojca Kościoła z perspektywy dzisiejszych czasów w oczywisty sposób nie mogą być sensowne, ale lepsza znajomość realiów XIII-wiecznych niewątpliwie złagodziłaby ocenę dzisiejszego czytelnika.

Tytułowe hasło „Koniec prawdy absolutnej” jest wieloznaczne. Czasem, mówiąc o prawdzie, Bartoś odnosi ją do Boga, a czasem do religijnych doktryn, które postrzega jako źródło przemocy. Głosząc koniec prawdy absolutnej, Bartoś postuluje przede wszystkim konieczność uznania radykalnej niepoznawalności Boga, a od czasu do czasu daje na kartach swojej książki wyraz moralnej powinności rewolucyjnego zniesienia wszelkich sztywnych doktryn i instytucji religijnych.




środa, 4 stycznia 2012

Wysten Hugh Auden "Gare du Midi"

 Nieokreślony ekspres, który nadjechał z Południa,
Tłum przy barierce, gdzie sprawdzają bilety i twarz,
Na której powitanie mer nie wymyślił
Ani trąb, ani wstęgi: coś wokół ust
Zakłóca przygodne spojrzenie litością i niepokojem.
Śnieg pada. Chwytając mała walizkę
Odchodzi szybko, by zarazić miasto,
Którego straszna przyszłość może właśnie nadeszła.

 


 

wtorek, 3 stycznia 2012

Szczepan Twardoch "Morfina"

 

„Jestem Konstanty Willemann. Lubię kobiety, lubię tańczyć i nie lubię koni, wolę samochody, lubię szkockie tweedy i letnie garnitury z cienkiego tropiku, lubię rajdy samochodowe i obrotowy parkiet  w Adrii (…), nie lubię wojska ani mundurów"

Ta fraza raz po raz będzie wracała na łamach powieści, w tej czy innej formie, jako swoisty manifest człowieka, który chce się wyrwać ze szponów matki, kochanek, żony, a przede wszystkim - Historii. Brzmi to obrazoburczo, ponieważ wydarzenia opisane w książce mają miejsce w Warszawie, tuż po zajęciu miasta przez Niemców, jesienią 1939 roku, kiedy mieszkańcy stolicy nie zdołali jeszcze się oswoić z traumą życia w okupowanym mieście… 

Konstanty Willemann to jederman, który jednocześnie jest do bólu polski. Nie unikniemy więc odczytywania książki na tle takich zagadnień jak patriotyzm, służba ojczyźnie, obowiązki wobec państwa, powinności względem narodu. Co nie oznacza, że mamy do czynienia z próbą demitologizacji polskiej historii narodowej.

Powieść jest bardzo ciekawą gatunkową hybrydą, bowiem obcujemy z elementami powieści historycznej, psychologicznej, a nawet sensacyjnej. Nietrudno dostrzec w niej także wzorzec pisarstwa romantyczno-martyrologicznego - potraktowany jednak z szyderczym dystansem. Co prawda główny bohater walczył w Kampanii Wrześniowej w polskim mundurze, lecz nie wsławił się ani walecznością, ani ofiarnością, a fakt, że przeżył wojenne starcie z armią Wehrmachtu, znaczy tylko tyle, iż uniknął „chwalebnej” śmierci w obronie ojczyzny. Dokładał wszelkich starań, by nie angażować się w walkę na pierwszej linii. Po kapitulacji bez celu włóczy się ulicami podbitej stolicy Polski, marząc o zapomnieniu i ukojeniu w objęciach swojej kochanki Salome i zażyciu stosownej dawki morfiny. Salome staje się symbolem zapomnienia i ucieczki w świat majaków, halucynacji oraz narkotycznych, rozmytych wizji. 

Niezwykle ciekawa jest gra ze stereotypami: matka Polka i zmysłowa Żydówka, piłsudczycy i endecy. Wszyscy inni niż się początkowo wydają. Gombrowiczowską walkę na słowa i postawy, wazwalana jest przez pojęcia "Polski” i „zdrady”. Kostek został wychowany przez matkę na Polaka, ale w równym stopniu włada językiem polskim i niemieckim. Polskość i niemieckość na płaszczyźnie jego zachwianej i rozmytej tożsamości współistnieją w tym samym stopniu. Zdawać by się mogło, iż warunki jakie zaistniały w Warszawie po wybuchu wojny skierują Willemanna w stronę jego niemieckości, że zwycięstwo nazistów obudzi ukryte w nim podłoże kultury germańskiej, obudzi niemiecką część duszy. Nic bardziej mylnego. Zamiast polskości czy niemieckości wybiera on morfinę wspartą sferą doznań zmysłowo-cielesnych oferowanych mu przez ponętną kochankę, dzięki którym może wypełnić pustkę swojego wnętrza i zapomnieć o rzeczywistości oraz wynikających zeń skomplikowaniach swojej egzystencji.

Twardoch jest mistrzem detalu: pieczołowicie odtwarza rzeczywistość Warszawy z pierwszych dni wojny, kiedy jeszcze jest ciepła woda w kranie, kawa, a w kawiarni można obserwować nową wojenną modę – eleganckie towarzystwo nosi buty narciarskie i plecaki, żeby być gotowym do drogi. Fantastyczny jest rytm języka, świetne dialogi (z przekupkami i z generałami), dbałość o szczegóły. Powieść odurza nie tylko językowo, ale i konceptualnie. Autor w błyskotliwy sposób rozkłada proporcje, udzielając głosu to Kostkowi, to narratorce (Mojra?), która w podejrzanie pieszczotliwy sposób zwraca się do bohatera, zdradzając co rusz czytelnikom przyszłe losy niektórych postaci drugoplanowych.

Wilemann jako bonvivant i kobieciarz dostosowuje swoją osobowość do otoczenia i kobiet wokół siebie – w zasadzie jest we władaniu kobiet. Jego relacje z żydowską kochanką Salome, żoną Helą, dawną przyjaciółką Idą, panią Dzidzią i wreszcie niezwykle wyzwoloną matką) odzwierciedlają miotaninę i wewnętrzna niespójność bohatera. Tożsamościowe zawiłości stanowią najważniejszy trop interpretacyjny „Morfiny”. 

Motyw kobiet ważny jest z wielu powodów. Twardoch zobrazował opozycję żony Konstantego do wspomnianej już prostytutki. Reprezentują one dwa skrajnie odmienne typy kobiecości. Hela wyraża szlachetną, choć anachroniczną ideę patriotyzmu (jest córką endeka Peszkowskiego, a Kostek utożsamia ją z ojczyzną, wiecznie poświęcającą się Polską). Chłód, dystans, seksualna oziębłość, quasi-romantyczna figura Matki Polki przeżywającej cierpienie narodu. Salome z kolei uosabia dziką, nieokiełznaną, żywiołową seksualność (jej kochankami są nawet niemieccy oficerowie), toteż jawi się Kostkowi jako kobieta-demon, typowa femme-fatale. 

Kobiety w „Morfinie”, w przeciwieństwie do Konstantego (i jego ojca), posiadają wyraziste cechy osobowości, są niemal archetypiczne, pozwalają wyraźnie zaznaczyć różnice pomiędzy kobiecością i męskością, ale burzą stereotypy dotyczące płci (Twardoch ukazuje silną kobiecość i słabą męskość). One mają zdolność kształtowania świata wokół siebie, natomiast Kostek jest bezwolny i skazany na ich dominację (władza matriarchalna, zniewalająca kochanka) oraz nieustanne potwierdzanie swego poczucia wartości w ich oczach. 

Relacje z kobietami są okazją do sportretowania zależności między oczekiwaniami a odpowiedzią na owe oczekiwania - w towarzystwie żony Heli bohater wkłada uwierającą maskę patrioty, przebywając z Salome wciela się w kochanka, który łączy seks z morfinistycznym odlotem, gdy spędza czas z Igą rodzi się w nim kochanek romantyczny i nostalgiczny. W końcu pojawia się Dzidzia - dziarska i dzielna konspiratorka o tragicznej przeszłości i przyszłości, pełna wdzięku i daleka od taniego kabotyństwa. To ona, która nikomu nic nie musi udowadniać i która z pobłażliwym uśmiechem odmawia Kostkowi wspólnej nocy, okaże się postacią kluczową w życiu bohatera. Katalizatorem, który sprawi, że w Kostku zacznie rodzić się coś, co będzie można nieśmiało nazwać tożsamością.

Twardoch unika czarno-białego, uproszczonego postrzegania problemu narodowej identyfikacji. A nieoczywistość i niejasność potęgują narkotyczne halucynacje bohatera. Główny bohater ma problem z rolami społecznymi, które przyszło mu pełnić. Nie spisuje się jako mąż, ojciec, ponosi klęskę również jako żołnierz i konspirator. Zarówno wojna, której istoty kompletnie Willemann zdaje się nie rozumieć, jak i polskość jawiąca mu się jako gra pozorów i teatr złudzeń, są dla niego nie do przyjęcia. Mimo, że Konstanty jest w gruncie rzeczy kanalią, trudno nie poczuć sympatii do tego antybohatera. Twardoch nakreślił udany portret człowieka, który owszem, nijak ma się do mitu żołnierza AK, ze swoim irytującym brakiem konsekwencji oraz z całą tą psychiczną szamotaniną, ale nie sposób traktować go jednoznacznie.

Warszawa, do której Kostek wraca po przegranej kampanii wrześniowej, to już nie stolica artystów, Adrii, Paradiso i Ziemiańskiej. Zniknęły kryształowe żyrandole, jazz i tweedowe marynarki, przez co i punkty odniesienia w sposób bolesny uległy zmianie. Miasto nie otrząsnęło się z druzgocącej klęski i jednocześnie nie przeczuwa nadchodzącego dramatu. Twardoch w sugestywny i niesłychanie szczegółowy sposób oddaje klimat tamtych dni, kiedy na ulicach można było spotkać polskich oficerów. Wobec tych ostatnich Kostek jest bezlitośnie ironiczny, choć w końcu trafia do polskiej konspiracji, pod ich komendę.

Nie ma zatem w tej historii ani przesady, ani publicystycznego zacięcia, ani łatwego kwitowania charakterystyk postaci, ani przewidywalnych relacji, w które wikła się bohater. Jest za to fabularny rozmach, sugestywne operowanie groteską i ironią, psychologiczna wiarygodność. Brawurowy język, szaleńcza narracja i łatwość, z jaką autor poddał sobie żywioł materii słownej, idzie w parze ze świetnie skonstruowaną fabułą. 

Dodam jeszcze, że jest to jedna z nielicznych książek, której słuchałam - a nie czytałam - w mistrzowskiej adaptacji Macieja Stuhra. Arcydzieło!