czwartek, 30 lipca 2020

Chris Skinner "Cyfrowi ludzie. Nasza czwarta rewolucja."

 

Niestety ta książka nie powala - sprawia wrażenie rozciągniętej do maksimum opowieści o tym, że banki czeka digitalizacja. Nie wiem, dlaczego autorowi nie wystarczyło jedno zdanie. No niechby jeden rozdział, żeby przekonać nieprzekonanych. Ale 300 stron powtarzania wciąż tego samego? 

Bezwzględnie należy pominąć pierwszy rozdział. Próba połączenia rozważań o rewolucji cyfrowej z tak zamierzchłą historią, jak epoka powstawania pierwszych wierzeń, to jakiś chory pomysł pseudointelektualisty, który funkcjonując jako celebryta finansowy, zapragnął nagle błysnąć zdolnością do rozważań nieledwie filozoficznych. Niewiele lepsza jest próba włączenia ewolucji cyfrowej do ciągu ewolucyjnego rozwoju człowieka. Skinner łapie równowagę i przestaje się kompromitować dopiero w 3 rozdziale (Rozkwit platform i rynków) choć nadal to, o czym pisze jest, mało odkrywcze.

W dodatku mowa tu najwyżej o perspektywie pięciu do maksymalnie 10 lat. Książka wydana została (również wersja anglojęzyczna) w 2018 roku, a autor wieszczy rewolucję cyfrową. Może jej jeszcze nie zauważył? Rzuca truizmami: paliwem owej rewolucji jest cyfryzacja i usieciowienie; rozwój internetu i wielkich baz danych, permanentny dostęp do sieci z poziomu urządzeń mobilnych; możliwość dokonywania operacji w czasie realnym; zanik przestrzeni i czasu. 

Może faktycznie wyparcie banków przez fintechy i nowe rozwiązania oparte na technologii blockchain dla wielu osób stanowią jeszcze mrzonki, ale jeśli ktoś słyszał o gospodarce API i "długim ogonie", to chyba niewiele nowego wyniesie z tej lektury. Czy należy się zgodzić ze Skinnerem, kiedy pisze, że fintechy namieszają w świecie finansów tak, jak Uber w przewozach czy Airbnb w hotelarstwie? Ja mam duże wątpliwości, bo banki raczej zmienią model biznesowy i będą wykorzystywać fintechy do obsługi własnych procesów. Autor słusznie natomiast wskazuje, że na razie robią co mogą, aby odwlec tę sytuację, zamiast szybko podjąć działanie, żeby znaleźć się w awangardzie. To akurat wina nas - klientów. Trzymając się kurczowo systemu bankowego, dajemy przyzwolenie, aby koszty nieefektywnych procesów bankierzy przerzucali na nas. 

Otwarte platformy wymiany, wyposażone w czytelne i proste w obsłudze aplikacje, to zdaniem Skinnera przyszłość bankowości. Zważywszy jednak, jak długo i skutecznie lobby naftowe powstrzymuje elektryfikację mobilności, banki zapewne do upadłego będą walczyć o monopolizację rynku finansowego. Sądzę jednak, że skrajny pomysł, aby platformy finansowe łączyły tych, którzy mają gotówkę, z tymi, którzy jej potrzebują (tak, jak Uber łączy tych, którzy potrzebują transportu, z tymi, którzy mają samochody), to wizja nazbyt optymistyczna ze względu na brak regulacji dotyczących rozwoju technologii blockchain. A koszt pieniądza będzie umiarkowany tylko wtedy, kiedy wycena będzie powszechna (np. aukcje). 

Jest jednak powód, dla którego warto - i to bardzo - sięgnąć po tę książkę. Chodzi o  załączone studium przypadku Ant Financial. Znakomity kejs opisujący początki kariery Jacka Ma – twórcy Alibaby, światowego giganta handlu internetowego, który zaliczył najbardziej spektakularne wejście na giełdę w historii Wall Street oraz spółek powiązanych z Ant Financial. Studium zawiera m.in. wywiady z pracownikami spółki, informacje o jej zaangażowaniu społecznym i planach rozwoju. A wszystko podlane wyśmienicie informacjami o specyfice rozwoju technologii cyfrowych w Chinach. I ten aneks to perełka, która wynagradza nasz trud ;-) !



środa, 29 lipca 2020

Anna Maria Musz "Terra incognita"

przybiliśmy do brzegu
jak zwykle spóźnieni
już budujemy osady potem będą miasta
z braku miejsca tworzymy nowe wynalazki
cmentarze kładziemy warstwowo
domy ciągniemy w górę

sprowadzeni bogowie urządzają się tutaj
czekając na świątynie
przez posadzki ich katedr
kiedyś będzie można wkopać się w grunt
by znaleźć w nim monety i łupy wojenne
a może nawet posążki jakichś dawnych wenus

kto wie co kryje się w płytko poświęconej ziemi
podzielonej naprędce jeszcze nie nazwanej
atlasy dopiero w druku mają być na jutro

skądś wzięły się definicje i systemy pojęć
ktoś już pisze kronikę ktoś inny przemowy
ktoś o chłodnym umyśle nanosi na mapę świata
nową kropkę w przestrzeni

 


 

poniedziałek, 27 lipca 2020

Joyce Carol Oates "Czy zawsze będziesz mnie kochać?"

 

Zbiór krótkich impresji, w których każde wydarzenie jest równie zwyczajne, co niepokojące. To chyba największa siła tej prozy. Nie wyobrażam sobie innej autorki, która potrafiłaby wydobyć tyle niepokoju z codziennych zdarzeń, opisując je całkiem beznamiętnie, niezwykle oszczędnym językiem. W pierwszych tekstach puenty są zaskakujące, nawet szokujące, a z każdym kolejnym opowiadaniem napięcie rośnie, bo czytając już oczekujemy kolejnego niesamowitego zwrotu.

Niedopowiedzenia stanowią o klimacie tego zbioru znacznie bardziej niż jakiekolwiek metafory. Zwyczajność naznaczona czymś dziwnym, niepokojącym, bolesnym lub wyjątkowo trudnym wytrąca chwilami z równowagi i ujawnia karykaturalność naszego życia.



czwartek, 23 lipca 2020

Herbjørg Wassmo "Te chwile"

 

Już wiem, że ta książka jest początkiem mojej fascynacji Wassmo. Książka o stawaniu się. Stawaniu się człowiekiem, kobietą, samodzielnym bytem. Książka o samodzielności i odwadze, umiejętności zbliżenia do innych ludzi, ale także zrywania więzów, które nas pozbawiają swobody i prawa do szczęścia. Bo jak pisze Wassmo:

Człowiek nie rodzi się kobietą, jedynie się nią staje.

Są w tej powieści liczne wątki autobiograficzne: Herbjørg przyznaje, że jako dziecko miewała myśli samobójcze, planowała też zabić swojego ojca, z którą łączyły ją bardzo trudne relacje, wiele elementów z jej życia stało się codziennością głównej bohaterki, której imienia nie poznajemy (studia literatury, praca nauczycielki, trudy życia w Nordlandzie).

Fascynowały mnie fale i morska toń, morze postrzegałam nie jako zimne i głębokie, ale jako dobre miejsce do tego, by położyć się tam i spocząć. Teraz tak bardzo się cieszę, iż w tamtych latach jednak nie skoczyłam do morza.

Pochłonęłam tę powieść w jedną noc: krótkie zgrabne rozdziały poświęcone różnym zdarzeniom, myślom i przeżyciom dosłownie połyka się, jak maliny - jeden za drugim, chociaż każdy ma być "już ostatnim a dzisiaj". A przecież żaden z nich nie jest słodki, każdy porusza jakąś czułą strunę, w każdym człowiek odnajduje cząstkę swojego życia, smutków, zauroczeń...

Książka w jakimś stopniu przypomina kalejdoskop złożony z realnych scen, snów, majaków - podanych bez komentarza, bez ocen, bez objaśnień. Czysta opowieść. Odrealniona m.in. przez to, że sceny halucynacji i snów nie są w żaden sposób wyodrębnione. Postaci otaczające bohaterkę nie maja imion - to po prostu matka, ojciec, siostra, on, ona itd. I syn, z którego ojcem połączył ją taniec, a rozłączyła ciąża. I mężczyzna, który odszedł z kołdrą i psem. Jak objaśnia sama pisarka:

Nie nadałam ich [imion], bo chciałam jakoś się zdystansować. To dodało mi odwagi, żeby mocniej się otworzyć, ale też cały czas ważne było dla mnie, żeby to miało wymiar bardziej uniwersalny. Bo przecież jeśli chciałabym dokonać zwykłego coming outu, wystarczyłby artykuł w gazecie. Ale ja wolałam spojrzeć na moją historię z perspektywy literatury, napisać biografię tak, jak nie mógłby nikt postronny. Myślę, że jeśli czytelnik czyta tę historię jako fikcję, łatwiej mu się z nią zidentyfikować. Powieść prowadzi do większego zrozumienia autora przez czytelnika. I ma wartość niezależnie od tego, czyją historię opowiada.

Te chwile to kronika niełatwego życia bezimiennej Norweżki, przemieszczającej się na drodze od trudnego dzieciństwa, pełnego wyrzeczeń i strachu przed ojcem-terrorystą, aż do dojrzałości, samodzielności i satysfakcjonującej kariery pisarskiej.  

Wątek stawania się pisarką jest zresztą jednym z najpiękniejszych. Dla młodej dziewczyny wychowanej w stosunkowo biednej rodzinie, gdzie wykształcenie było swego rodzaju zbytkiem, a działalność twórcza czystą fanaberią, marzenie o pisaniu musiało być nieomalże szaleństwem. Upór, z jakim dąży do celu, narażając się na zarzut zaniedbania rodziny, porzucenia dziecka i egoizmu jest czymś więcej niż tylko emancypacją młodej kobiety. Stwierdzenie, że pisanie może służyć komuś lepiej niż macierzyństwo, jest rzuceniem wyzwania światu, odwiecznemu jego porządkowi.

Siada spokojnie przy biurku i zaczyna pisać nowe opowiadanie. (...) Mówi sama do siebie, że istnieje nieskończona liczba różnych historii. Trzeba jej tylko znaleźć. Albo pozwolić im znaleźć siebie? Zaczyna odczuwać, że to nie jest żaden wstyd. To nie to najgorsze. Dobrze wie, co jest najgorsze. Nie są to ani słowa przez nią napisane, ani te, których nie udaje się wkuć na pamięć z podręcznika. Najgorsze są te słowa, które nie mogą zostać wypowiedziane i dlatego nie zostaną zapisane.

Norwegia z czasów młodości Wassmo nie jest tą samą Norwegią, która przoduje dziś w światowych rankingach równouprawnienia. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu pozycja kobiet była tam niższa od pozycji mężczyzn. Początkująca nauczycielka dostaje więc dodatkową klasę pierwszaków, bo żaden z jej kolegów nie ma ochoty na kolejny, trudny obowiązek.

– Dlaczego ja? – pyta na zebraniu.

– Bo pani, jako kobieta, jest do tego stworzona – argumentuje skonsternowany dyrektor.

– Wcale nie – protestuje, czym budzi powszechne zdumienie.

Ale brak wiary w siebie, z którym nieustannie zmaga się bohaterka, poczucie poniżenia i wstydu, odczuwalne są prawie do końca powieści, stanowią konsekwencję traumatycznego dzieciństwa i trudnej młodości. Wstyd jest zresztą jednym z najistotniejszych motywów w twórczości Wassmo. Bohaterka powieści brnie przez życie, dźwigając ten wstyd, doznając poniżeń, chwilami tylko zapominając się i koncentrując na locie mewy, czy blasku zorz ("radość to bezdomny włóczęga"). Przemiana, jaką przechodzi, by stać się dojrzałą, świadomą i realizującą swoje potrzeby kobietą – pisarką, nie jest gwałtowna. To długi proces.

Przychodzi jej do głowy, że nie tylko książki są pełne ludzkich historii. W czasie, gdy jedni piszą, a drudzy czytają powieści, wszyscy starają się trzymać własne dzieje w ukryciu. 

Wassmo unika łatwych ścieżek i dopowiedzeń. Składa powieść z tytułowych chwil, dając szansę zajrzenia w umysł i serce bohaterki, ale nie odkrywając wszystkich kart. Dzięki temu unika pułapek banalności, krytyki, oceniania i moralizowania. Wassmo pisze mądrze i dojrzale, a jej powieść wyróżnia niezwykła subtelność. Pozwala przyjrzeć się bohaterce z bardzo bliska i czytać jej emocje z drobnych gestów i oszczędnych wypowiedzi.  

Trzeba oswoić sobie język, którym posługuje się Wassmo - nie każdemu przypadnie on do gustu. Ja doceniam bogatą metaforykę i plastyczność, emocjonalny przekaz i przepiękną formę, ale innych używane środki stylistyczne mogą uwierać.

Sposób narracji jest kojący, trochę kołyszący. Harmonia ludzkich uczuć i otaczającej przyrody jest wręcz magiczna. a nie słów, których pada niewiele. A jednak  ta historia krzyczy i krzyczy jej bohaterka, czasami wewnątrz, bezgłośnie, niekiedy donośnie, jak wtedy, gdy nie mogąc znieść zrzędliwości ojca rzuca się na niego z wrzaskiem. 

Gdyby teraz przewrócił się martwy, to musiałybyśmy go tutaj zostawić. Nie byłabym zmuszona więcej go oglądać, myśli. Nadleciałyby kruki i przyszły górskie lisy szczęśliwe, że mają co zjeść. A potem myszy i inne drobne gryzonie. Przez cały czas komary, meszki i gzy. Przez cały czas. W końcu pozostałby tylko zbielały, wypolerowany szkielet leżący w słońcu. Wtedy wszystko zostałoby oczyszczone i usunięte ze świata myśli. Też chciałabym zostać oczyszczona, ale tu w świecie. 
I zanim jest w stanie temu zapobiec, już posłała błagalną modlitwę Najwyższemu. Zabierz go! Teraz! Proszę!

Niesprawiedliwe byłoby wrzucanie powieści Te chwile do szuflady "powieść kobieca", czy "powieść feministyczna". To tak jakby wrzucić tam Annę Kareninę albo Trzy siostry. Ale wybrany przez główną bohaterkę zawód i warunki w jakich długo przychodzi jej tworzyć nieuchronnie przywodzi na myśl manifest feministyczny Virginii Woolf, jakim stał się Własny pokój. I to prawie dosłownie, kiedy bohaterka marzy:

Pewnego dnia, myśli sobie, pewnego dnia będę miała pokój, który będzie tylko mój. Będę mogła zamknąć drzwi. Będę mogła spać w spokoju bez wchodzących i wychodzących ludzi. Będę mogła snuć myśli, których mi nikt nie przerwie. Będę mogła je zapisywać. W dzień i w nocy.

Bo przecież "bez samotności nie ma literatury". 

Osuwa się do tyłu, w nieznane. Wieczorna mgła unosi się nad bagnami i wodą. Jak oddech obcego. Wszystko staje się nierzeczywiste. Kiedy wiosłuje, mgła wciska się w dulki. Tarcie wioseł zdaje się odległym westchnieniem.

W miarę emancypacji bohaterki, coraz surowsza staje się ocena mężczyzn. Od wielkiej nienawiści do ojca, nieskrywanej niechęci do teścia, pogardy względem kolegów męża, przechodzi ona do zdolności oceny i wyboru partnerów, choć wielokrotnie zaskakują ją swoja natarczywością, nachalnością, szokują próbami gwałtu i demonstrowaniem siły.

Mężczyzna demonstrujący swoją władzę i siłę bez pokazania najpierw, że ma mózg, jest tylko zwierzęciem w zagrodzie.

Ale komentując świat Wassmo nie ogranicza się do zastanych struktur społecznych czy obyczajowych. Ustami jednej z pisarek, które podziwia bohaterka, zwraca uwagę na "konfrontację, do jakiej dochodzi pomiędzy człowiekiem żądającym sensu, a światem, który nie ma żadnego sensu".

Herbjørg Wassmo pisze przepięknie, szczerze, ujmująco i poruszająco. Jej bagaż doświadczeń przytłacza. Być może faktycznie "dobry tekst jest lepszy od swojego autora" jak powiada jedna z bohaterek powieści, ale nie wątpię, że nie jest jedyny, więc kolejne książki Wassmo już ustawiam w kolejce do czytania.

 



 

poniedziałek, 20 lipca 2020

J. K. Rowling "Trafny wybór"

 

Ciekawie wypada zestawienie Trafnego wyboru ze Zbiornikiem 13 Jona McGregora. Obie książki odwracają hitchcockowską zasadę, zgodnie z którą na początku powinien być wybuch, a potem napięcie powinno rosnąć. W obu książkach mamy na wstępie "wybuch" (w przypadku Trafnego wyboru jest to śmierć radnego Pagford), ale potem napięcie spada, a akcja zaczyna spowalniać. Jednak o ile u McGregora spowolnienie i monotonia narracji dość szybko zaczynają nużyć, o tyle u Rowling pojawia się coraz większe zaciekawienie sprawami lokalnej społeczności - zadziwiającej w swojej hipokryzji, obłudzie, zagubieniu, a czasem po prostu naiwności.

Przeciwstawienie "wartościowych" i "bezwartościowych" mieszkańców i rozmaitości nurtujących ich problemów nie tylko wciąga i uwodzi, ale każe krytycznie spojrzeć na setki problemów z jakimi mamy do czynienia w otaczającej nas codzienności. Znużone sobą małżeństwa, bunty nastolatków, patologie społeczne i złudzenie, że komuś zależy na tym, aby je zlikwidować, bezradność jednych i cynizm innych pagfordczyków - to wszystko przekracza granice miasteczka i brytyjskiej prowincji. 
 
Pagford to soczewka, w której ukryte jest zło, przy którym śmierć okazać się może wybawieniem. Rowling demaskuje nasze przyzwyczajenia, kołtuństwo i ciasne poglądy. Z wdziękiem posługuje się ironią, której celem staje się każdy, kto ma w sobie choćby kroplę pagfordczyka. 
 
 


 

sobota, 18 lipca 2020

Jon McGregor "Zbiornik 13"

Trochę tu inaczej niż u Hitchcocka - zaczyna się od wielkiego wybuchu, a potem napięcie stopniowo słabnie, akcja spowalnia, dostosowuje się do życia wsi i rytmu natury. Zresztą spoistość życia ludzi i dzikiej przyrody jest chyba największym atutem tej książki. Nie potrzeba informacji, że coś dzieje się rok później, wiosną czy jesienią. Wystarczy, że autor namaluje nam przed oczami scenę kwiczoła wysiadującego jajka, albo lisicy wyprowadzającej młode z nory na pierwszy spacer. Jest w tych opisach przyrody tak wiele tkliwości i zadziwienia pięknem natury, że zapominamy o zaginionej dziewczynce. Zapominamy, że sięgaliśmy po kryminał. Zapominamy o rodzicach poszukujących dziecka. O ludziach śniących po nocach, że rozgryzają wielką tajemnicę.

Ale jest to po części zabieg brutalny: ludzie zmagają się z codziennością, cierpią, cieszą się rodzą i umierają, łączą w pary, niszczą się wzajemnie lub wspierają się w trudnych chwilach, niekończąca się ekspozycja ludzkich postaci, cykl wiejskiej pracy, narodzin i zgonów, romansów i rozstań, ślubów i rozwodów, przeprowadzek i spacerów z psem w najmniejszym stopniu nie interesują natury, która po prostu trwa w swoim niezmiennym rytmie. Niezależnie od tego, co się stało z małą Becky, ile we wsi zdarzyło się smutnych lub radosnych przypadków - ptaki będą się lęgły, borsuki odbędą swoje gody, a potem skulą się na zimowy sen.

Nie tylko przyroda jest bohaterem opowieści McGregora. Wstępne zamieszanie w wiosce (zaginęła dziewczynka, zjeżdża się policja i dziennikarze) powoli dogasa, a autor przesuwa kamerę na ludzi, stanowiących pozornie tylko tło. Stoją w dalszych rzędach, gapią się zza taśmy policyjnej, czasem bywają przesłuchiwani, ale policja szybko o nich zapomina. Za to McGregor podąża za nimi do domów, w których będzie im towarzyszył przez prawie 13 lat. Długa senna opowieść przeplata się porami roku, śpiewem ptaków i fukaniem jeży. Monotonię wzmacnia sposób narracji - praktycznie pozbawionej dialogów, a jeśli już konieczne są jakieś wypowiedzi - autor wplata je w tekst, łamiąc powszechnie stosowane zasady interpunkcji, utrzymując nieustanny, miarowy i spokojny tok gawędy.

Jest to minimalistyczna, pięknie skomponowana książka. Dodajmy, że dramatycznie nudna!

 

 

 

środa, 15 lipca 2020

Gustave Le Bon "Psychologia tłumu"

 

Książka w wielu aspektach ponadczasowa, choć wydana po raz pierwszy ponad 100 lat temu (1895 rok). Nadal zaskakuje swoją aktualnością oraz trafnością spostrzeżeń i przewidywań autora, aczkolwiek nie we wszystkim oparła się upływowi czasu (dość znaczące wątki szowinistyczne i mało przekonywające współcześnie wstawki mizoginistyczne, w których "nieracjonalny" staje się niemal synonimem "kobiecego", a intelekt kobiety stawiany jest tylko nieco powyżej intelektu dziecka i dzikiego (sic!).
 
Pominąwszy jednak owe irytujące uwagi i lapsusy językowe (fakty obiektywne i fakty subiektywne), mamy do czynienia ze znakomitą analizą zachowania i sposobu kierowania tłumem. Lektura obowiązkowa dla przywódców, polityków, ale także marketerów a nawet kierowników czy nauczycieli (zarządzających zespołami). Nie bez powodu Le Bon uważany jest za jednego z ojców psychologii społecznej. 

Tak jak od czasów Homera wszyscy narzekają na "nieznośną młodzież", tak pierwsze akapity Psychologii tłumu wskazują, że od kilkuset lat ludzie każdej epoki uważali, że żyją w wyjątkowych czasach (trudnych, zmiennych, niepewnych). Podobnie Le Bon w 1895 roku pisze:

Doba obecna jest jednym z tych krytycznych momentów, w których przeobraża się myśl ludzka. Występują dwa podstawowe czynniki tej przemiany. Pierwszym z nich jest zupełny upadek wszystkich dogmatów religijnych, społecznych i politycznych, na których wyrosła nasza dotychczasowa cywilizacja. Drugim zaś jest powstanie zupełnie nowych warunków bytu i myślenia, których podłożem są współczesne odkrycia w dziedzinie nauki i przemysłu. (…) czasy obecne są epoką przejściową i epoką rozprzężenia. Trudno dziś przewidywać, co kiedyś wyniknie z tego okresu, nieco chaotycznego z konieczności rzeczy. Nie wiemy, na jakich ideach oprze się społeczeństwo, które zajmie nasze miejsce.

Mamy 2020 rok - od czasu kiedy socjolog kreślił te słowa dzielą nas wojny światowe, rewolucja październikowa, powstanie i rozpad bloku socjalistycznego, rozpad imperiów kolonialnych, niezliczone konflikty lokalne, kryzys kościoła katolickiego, dramatyczna aktywność Państwa Islamskiego, pogłębiające się rozwarstwienie społeczeństwa, dynamiczny rozwój technologii i światowy marsz populizmu. A przytoczony cytat niezmiennie pozostaje aktualny.

Autor udowadnia, że choć każdy z nas jest autonomiczną jednostką, to w pewnych sytuacjach stajemy się tłumem i myślimy jak tłum. Należy więc możliwie najlepiej poznać to zjawisko społeczne, wiedzieć, w jaki sposób się ono kształtuje i czym charakteryzuje. Jest to tym ważniejsze, że zachowanie tłumu często stoi w sprzeczności z zachowaniem i interesami jednostki. 

Na zgromadzeniach ludowych najmniejsze wystąpienie przeciw tłumowi zostaje przyjęte z wściekłością i gwałtownymi obelgami, po których szybko dochodzi do rękoczynów (...) mówca najczęściej naraża się tłumowi niezależnością swoich poglądów (...)

Tum to zbiór dowolnych jednostek, nie powiązanych narodowością ani żadną inną indywidualną cechą. W tłumie zanika świadomość własnej odrębności, uczucia i myśli wszystkich jednostek maja tylko jeden kierunek. Tłum w pewnym momencie wykazuje istnienie własnej "wspólnej duszy" i "jedności umysłowej", pojawiającej się, kiedy grupa ludzi ma jakiś wspólny cel lub przekonanie. Tysiąc osób zgromadzonych przypadkowo w jakimś miejscu publicznym bez żadnego określonego celu nie tworzy tłumu. Warto jednak zauważyć, że "tłum, będąc zawsze bezimiennym, jest tym samym i nieodpowiedzialny", a "każda jednostka, stając się cząstką tłumu, zstępuje tym samym o kilka stopni niżej w swym rozwoju kulturowym". 

Poza tłumem, "jednostka potrafi panować nad swymi odruchami - tłum zaś tej zdolności nie posiada". Autorytaryzm i nietolerancja to cechy wspólne wszystkim kategoriom tłumów - są uczuciami tak dla tłumu jasnymi, że skwapliwie je przyjmuje i dąży do jak najszybszego ich urzeczywistnienia.

Wobec siły tłum staje się potulny, a na uczucie dobroci jest zupełnie niewrażliwy, gdyż dobroć uważa za objaw słabości.

Według Le Bona tłum nie myśli, podąża wyłącznie za emocjami, nie ma inteligencji zbiorowej, a jednostki wybitne znajdujące się w tłumie dopasowują się poziomem intelektualnym do jego średniej. „Między wielkim matematykiem a jego szewcem może istnieć olbrzymia różnica co do rozwoju umysłowego, ale ich charaktery albo nie różnią się, albo różnią się nieznacznie”. Ale tłum "posiada wielka zdolność do działania, którą potęguje jego organizacja". Dlatego w tłumie wszystkie jednostki podlegają podobnym mechanizmom. 

Le Bon podkreśla, że "moc tłumów jest tylko niszcząca" - to ciekawy wniosek dla każdego intelektualisty, zdumionego pozornie absurdalnym obrotem spraw... A przecież:

Każda decyzja podjęta w sprawach ogółu przez zgromadzenie osób wybitnych, ale pracujących w różnych zawodach, nie stoi wyżej od decyzji grupy przeciętnych głupców, w zgromadzeniu bowiem główną rolę odgrywają tylko zwyczajne cechy, które posiada każdy człowiek. Tłum to nagromadzenie miernoty, nigdy zaś inteligencji.

To znaczące spostrzeżenie z perspektywy możliwości panowania nad tłumem. Nawet dzisiejsi spin doktorzy wzięli sobie do serca sugestię Le Bona: „Rozum pozostawmy myślicielom, a we władaniu duszami nie dawajmy mu wielkiego udziału. Nie rozum, lecz uczucie, często wbrew rozumowi, wytworzyło takie pojęcia, jak honor, samozaparcie, wiara, miłość ojczyzny i sławy, które okazały się podstawowymi filarami cywilizacji.” 

Co prawda według Le Bona "nauka nie zbankrutowała i nie ona ponosi odpowiedzialność za obecne rozprężenie umysłów, nie ona zrodziła potęgę, która wyrosła z owego rozprężenia". Niestety:

Nauka przyrzekła nam tylko docieczenie prawdy lub co najwyżej poznanie związków dostępnych naszemu rozumowi, nigdy zaś nie łudziła obietnicą spokoju i pomyślności. Ona obojętnie patrzy na nasze uczucia, nie obchodzą jej nasze skargi i żadna siła nie potrafi wskrzesić w naszych duszach wiary w złudzenia, które rozwiała.

Z perspektywy ekonomii fascynujący jest fragment dotyczący sposobu nakładania podatków na tłum przy zachowaniu kontroli nad jego reakcją. Le Bon pisze:

Przypuśćmy, że prawodawca zamierza nałożyć nowy podatek - to czyż wybierze taki, który by był teoretycznie najsprawiedliwszy? W żadnym razie. Bo czasem podatek najniesprawiedliwszy może być w praktyce dla tłumu najlepszy, jeżeli nie bije w oczy, nie narzuca się swym brzemieniem. Z tych to powodów masy łatwiej zniosą podatek pośredni (...) spłacając go nierzadko groszami w cenie artykułów codziennej potrzeby, tum nie narusza swych zwyczajów i nie robi to na nim wielkiego wrażenia. Ale gdyby ktoś próbował wprowadzić podatek bezpośredni, choćby dziesięciokrotnie mniej uciążliwy, lecz nałożony na zarobki lub inne dochody i płacony w jednym rzucie, spotka się z jednomyślnym protestem.

Przezorność i racjonalność to cechy, których tłum nie posiada...

Tłum jest zmienny i zawsze podąża za uproszczonymi schematami. Jeżeli przekaz jest niejasny, ale bardzo obrazowy, to istnieje duża szansa, że tłum za nim podąży. Obraz adresowany do tłumu powinien być jasny i prosty, bez dodatkowych treści i interpretacji, zawierający za to nadzwyczajne fakty (doniosłe zwycięstwo, wielki cud, straszliwą zbrodnię, powabną nadzieję). Ważną rzeczą jest przedstawianie spraw w całości, bez dociekania źródeł. Jedna wielka zbrodnia lub katastrofa poruszy tłum niechybnie prędzej, choćby jej wymiar był mniejszy niż setki drobnych wypadków. Czy czegoś nam to nie przypomina...?

Z tego względu warto znać sposoby manipulowania tłumem, które skutecznie wykorzystywali wielcy przywódcy, twórcy sekt religijnych i największych religii (Le Bon sypie wieloma przykładami). Tłum kocha złudzenia, a nie ceni mędrców, szczerości i wskazywania faktów. Siła religii, która przez dwa tysiące lat zmuszała najtęższe umysły do chylenia czoła, wbrew logice i wiedzy, jest najlepszym dowodem na to, że zabobon ma się lepiej niż fakty naukowe.

Le Bon zawarł też w swojej pracy masę wskazówek dla przywódców - dotyczą one sposobów zachowania i metod przekonywania tłumu. Przede wszystkim akcentuje fakt, ze przywódca powinien być raczej człowiek czynu niż myśliciel - jak wspaniale ilustruje to polska historia! Socjolog podkreśla także znaczenie stanowczych twierdzeń (żadnego wahania!), powtarzania i zarażania ideami. Aż prosi się obiegowe powiedzenie o kłamstwie powtarzanym tak często, aż stanie się prawdą... Le Bon ujmuje to nieco bardziej elegancko: twierdzenie powtórzone pewna ilość razy tworzy tzw. opinię publiczną - potężny mechanizm zaraźliwości. Co ciekawe w tym właśnie miejscu socjolog wychodzi poza najczęściej stosowane przykłady ze świata polityki i sięga do marketingu (moda, zaufanie do marki itp.).

Naśladownictwo i tradycja upodabniają ludzi z jednego kraju i jednej epoki do tego stopnia, ze nawet ci, którzy powinni opierać się tym wpływom, na przykład myśliciele, uczeni i pisarze, nabierają pewnych swoistych cech, a po ich sposobie myślenia i stylu łatwo można orzec, do jakiego narodu i epoki należą.

W szczególności tłum jest podatny na spektakl, teatralność gestów i zachowań, nie odróżnia fikcji od prawdy, co skutkuje zaskakującymi efektami. Le Bon podaje w książce przykład aktorów teatralnych, których widownia (tłum) postrzegała przez pryzmat ich ról. Czy nie przywodzi to na myśl Lucélii Santos, odtwórczyni głównej roli w Niewolnicy Isaurze, którą krakowskie przekupki obdarowały kwiatami, głaszcząc po głowie i współczująco mówiąc "moje biedne dziecko"? 

Socjolog zwraca uwagę na konieczność zrozumienia aktualnego znaczenia pojęć, którymi tłum operuje. Podkreśla ogromną wagę słów, obrazów i formy. Zwraca też uwagę na kilka istotnych czynników, bez których pewnych idei nie da się zaszczepić w tłumie. 

Le Bon pisze też o swoistej "religijności" tłumu, która rzecz jasna rozciąga się daleko poza obszar faktycznej religii. Ale mechanizmy manipulacji są jednakowe i Le Bon określa je mianem uczuć religijnych:

Ich cechy charakterystyczne są nadzwyczaj proste: uwielbienie dla najwyższej istoty, obawa przed przyznawaną jej potęgą, bezwzględne posłuszeństwo jej nakazom, niemożność dyskutowania dogmatów, pragnienie ich upowszechnienia, uznanie za wroga każdego, kto tych prawd nie wyznaje. Każde uczucie, bez względu na to czy odnosi się do Boga niewidzialnego, kamiennego czy drewnianego bożka, bohatera jakiejś idei, jeżeli tylko ma wyżej wymienione cechy, należy zaliczyć do uczuć religijnych (...) Tłum przyznaje tę sama moc cudowną zarówno ideom, jak i zwycięskiemu wodzowi, który potrafi w odpowiednim momencie opanować jego duszę.

Dlatego twórcy nowych religii i przekonań społecznych od zarania dziejów bazują na wzbudzaniu fanatyzmu, dzięki któremu jednostka znajduje szczęście w posłuszeństwie i uwielbieniu. Tłum potrzebuje religii - treści nie podlegających dyskusji. W tym duchu Le Bon zauważa, że nawet ateizm, gdyby stał się własnością tłumu, byłby fanatycznie nietolerancyjny jak religia, a w swej formie zewnętrznej wkrótce stałby się kultem.

Do czynników mających szczególny, choć pośredni, wpływ na "wierzenia tłumu" należą: czas ("Idee to córy przeszłości i matki przyszłości, zawsze zaś niewolnice czasu"), tradycja, przeobrażenie instytucji politycznych i społecznych ("życie złamie niezgodną z nim ustawę"), oświata i wychowanie. W tym ostatnim przypadku Le Bon nie zostawia suchej nitki na francuskim systemie edukacji - który jako żywo przypomina wiele innych (w tym polski). Pewnie po szczegóły warto byłoby sięgnąć do Foucaulta, ale warto wskazać przynajmniej te najbardziej rażące elementy: wkuwanie treści na pamięć, brak rozwoju duchowego i zdolności krytycznego myślenia, wywoływanie apatii i zniechęcenia, a w perspektywie zawodowej rutynowe prace, nie dające zadowolenia. Skutkiem może być tylko armia sfrustrowanych, niezadowolonych mas robotniczych i urzędniczych. Niektórych z nich państwo żywi (ciepłe posadki, zasiłki), ale z innych czyni swoich śmiertelnych wrogów.

Le Bon przywołuje też Herberta Spencera i jego pogląd, iż "oświata ani nie umoralnia ludzi, ani ich nie uszczęśliwia", za Simonem zaś powtarza, że "Nauka szkolna to posłuszeństwo połączone z kuciem na pamięć [co] obniża tylko poziom naszej umysłowości". Edukacja jaką znamy, prowadzi do powolnego upadku narodów, ponieważ daje złudzenia i przekonuje, że wszyscy mogą być równi, jednocześnie odbierając samodzielność i umiejętność życia.

Kierowanie tłumem wymaga zatem cierpliwości, powinno stale odwoływać się do bardzo konserwatywnych i tradycyjnych przekonań, które zazwyczaj podziela tłum (nie można zbyt daleko odchodzić od podstawowych wierzeń tłumu). Wśród najważniejszych cech tłumu Le Bon wymienia (i obszernie omawia) impulsywność, zmienność i drażliwość; podatność na sugestie i łatwowierność; przesadę i prostotę uczuciową; nietolerancję, autorytaryzm i konserwatyzm. Nie brzmi to zachęcająco, ale należy uważać z okazywaniem pogardy tłumowi. Po pierwsze w imię ideałów tłum zdolny jest do rzeczy wielkich i wielkich przedsięwzięć. Po drugie, Le Bon uważa, że nie da się uniknąć przynależności do tłumu, i że są sytuacje, w których każdy nieświadomie zaczyna go tworzyć. Odrzucając tę prawdę, ryzykujemy błędy w założeniach, poglądach życiowych i wnioskach. Tłum to niestety coś, co nas dotyczy. 

Niezwykle ciekawe są wnioski autora dotyczące historii, polityki i przyszłości ludzkości. Le Bon uważa, że większość faktów historycznych należy poddać gruntownej rewizji, bo przy ich analizie nie uwzględniono psychologii tłumu i niesłusznie zakładano wolę (dobra lub złą - ale indywidualną i świadomą) jednostek. Tymczasem jednostka pod wpływem tłumu uwierzy w każdą sugestię co sprawia, że wydarzenia nierzadko podlegały charakterystycznej manipulacji. Ponadto wielkie przewroty, będące dziełem tłumów, nie mogły być spowodowane przez jednostki - choćby królów czy przywódców. To jednostki wyrastały na ramionach tłumów, ale tak, jak noc św. Bartłomieja nie był dziełem króla, tak terror rewolucyjny nie był dziełem Robespierre'a czy Dantona. "Wypadki te zrodziła dusza tłumu, odpowiednio opanowanego przez narzucone mu idee".

Le Bon charakteryzuje różne typy tłumów - z perspektywy dzisiejszego czytelnika zaskakująco aktualne pozostaną opisy dotyczące ławy przysięgłych, tłumu wyborczego czy parlamentu. Jeśli zestawić te opisy z działaniami polskich partii - nie sposób nie zauważyć, że komuniści i PIS najlepiej odrobili lekcje z psychologii tłumu i najdoskonalej opanowali narzędzia zarządzania tłumem.

Trzeba schlebiać próżności tłumu i pragnieniom wyborców, trzeba nadskakiwać każdemu wyborcy i nie żałować najbardziej fantastycznych obietnic; trzeba umieć grać na niskich instynktach, trzeba prawie zawsze licytować się „w dawaniu" ze swymi przeciwnikami. Jeżeli wyborca jest robotnikiem, należy wszczepiać w jego duszę jad przeciw pracodawcy. Przeciwnika musi kandydat odzierać ze czci i powtarzać, że jest on łotrem, a jego nieprawości są znane światu; ciągłe powtarzanie tych twierdzeń odniesie pożądany skutek. Fakty mające udowodnić te twierdzenia są zbyteczne. Jeżeli przeciwnik nie zna psychologii tłumu, będzie starał się odeprzeć kłamliwe twierdzenia przez dostarczanie należytych dowodów, zamiast zbijać je równie oszczerczymi twierdzeniami, bo jedynie ten sposób zapewnia szansę wygrania. Pisany program kandydata nie powinien być zbyt kategoryczny, bo to daje broń do ręki przeciwnikowi w późniejszych walkach; nie powinien on natomiast szczędzić ustnych obietnic; może bez obawy obiecywać największe reformy. Przesadne te obietnice robią na razie pożądane wrażenie, a nie wiążą na przyszłość. Wyborcy naprawdę nie troszczą się o spełnienie obietnic wybranych przez siebie posłów.

O polityce Le Bon wypowiada się zatem bardzo krytycznie - jest ona bowiem dziełem jednostek, które zręcznie umiały manipulować tłumem, niekoniecznie wnosząc wartość dla ludzkości i nie zawsze pragnąc poprawy bytu tłumu, który zdołały zmanipulować. Le Bon dostrzega jednak, że bez tłumu z jego ograniczeniami, ale i zdolnym do bohaterstwa i skrajnego wysiłku, zapewne nie byłoby cywilizacji. Tłum będzie odgrywał coraz większą rolę w jej rozwoju, doprowadzi do jej upadku, a później być może również do powstania kolejnej.

Słowa uznania należą się tłumaczowi jedynego znanego mi przekładu Psychologii tłumu, czyli Stanisławowi Grabskiemu (1871-1949). Przejrzysty, zrozumiały język pozwala po dziś dzień czytać tę książkę z łatwością i na jednym oddechu. Nie wiem, jak napisany jest oryginał - ale to niesamowite, ze poza aktualnością treści, także język odpowiada współczesnemu czytelnikowi.


 
 
 


czwartek, 9 lipca 2020

Maciej Zaremba Bielawski "Polski hydraulik i najnowsze opowieści ze Szwecji"



Po stokroć warto przeczytać ten zbiór reportaży: doskonały warsztat i dziennikarska dociekliwość idą w parze z umiejętnością budowania napięcia charakterystycznego dla dobrej literatury.
 
Poza tym warto, bo dziw bierze, jak mało wiemy o naszych północnych sąsiadach, mimo że oddziela nas od nich jedynie płytka kałuża Bałtyku. Co gorsza wiele z tych wiadomości to żałosne fake newsy albo jeszcze bardziej żałosne doniesienia TVPIS. No bo kto nie słyszał o "usuwaniu krzyży ze szwedzkich kościołów, żeby nie drażniły muzułmanów"? O "rządach szariatu i paleniu szwedzkich flag" na ulicach Sztokholmu? A nawet o "paleniu w piecach zwłokami zmarłych"!

Zaremba Bielawski słusznie wskazuje na swoisty chichot historii, która niegdyś doprowadziła do tego, że zmuszeni byliśmy słuchać radzieckich bzdur na temat Zachodu - a dzisiaj sprawia, że podobne bzdury (w dużej części prokurowane w Rosji) chłoniemy dobrowolnie za pośrednictwem brukowców i mediów społecznościowych. Tymczasem szwedzkie społeczeństwo jest jednym z najbogatszych i najmniej ekonomicznie rozwarstwionych na świecie. Polski hydraulik nie jest więc krytyką szwedzkiego modelu państwa opiekuńczego w swej całości i w swej idei, nawet jeśli jego autor wykrywa, opisuje i poddaje krytyce patologie w tym modelu się ujawniające.

Jednak zamierzeniem autora wcale nie jest oczyszczanie Szwecji i Szwedów z tzw. sweden smearing. Pierwotnie adresatem książki nie miał być wcale polski czytelnik. Zaremba Bielawski od lat bowiem mieszka i pisze w Szwecji i dla Szwedów. Jego reportaże są brutalnie prawdziwe i mają wstrząsnąć szwedzkim czytelnikiem, wskazać tysiące absurdów w jakich funkcjonuje, obnażyć niesprawiedliwość, której zaczynem nierzadko są oświecone plany poprawy wydajności usług publicznych czy kapitalistycznej efektywności środowiska pracy. W świetle tych reportaży szwedzkie państwo opiekuńcze okazuje się niezgorszym demonem. Demonem tym bardziej upiornym, że jego niegodziwość nie wywodzi się z głupoty czy zamierzonego okrucieństwa, jak chcą brukowi dziennikarze, ale nadzwyczajnej staranności szwedzkiego państwa np. o poprawę stanu finansów.

Szwedzki czytelnik zapewne czytuje takie reportaże dokładnie tak, jak my czytamy o patologiach w polskiej służbie zdrowia, policji, urzędach albo oświacie. Ale z polskiej perspektywy ten zbiór reportaży może stanowić wodę na młyn dla populistów i wielbicieli autorytaryzmów i skłaniać ich prostego wnioskowania o zaskakującym splocie pruskiego porządku z bezprawiem i osławionej szwedzkiej poprawności politycznej z ambiwalentnym podejściem do kwestii moralności. Widmo bogatej lecz zepsutej Szwecji na skraju przepaści jest wszak niezwykle kuszące. Oto obraz dekadencji, której nasz bogobojny kraj się zdoła przeciwstawić.
 
Jednak socjologiczny „poligon doświadczalny” Europy jakim stała się Szwecja, tylko pozornie jest przedmiotem nieustającego zdziwienia autora. Nadużycia, defraudacje, niedobór służby zdrowia, brak sądów, szalone rozwiązania i martwe instytucje muszą nieuchronnie przywodzić na myśl losy wiele współczesnych państw. Koszmar uprzedmiotowienia jednostki i wciągnięcia jej w szereg liczb, które w statystycznych podsumowaniach mają świadczyć o przyjęciu przez politykę dobrego kierunku to bolączka powszechna. W miejsce opieki nad obywatelami państwo oferuje jawną wrogość i zasady prowadzące do ograniczenia wolności. Realne wprowadzenie równouprawnienia opiera się na odhumanizowaniu praktyk.
 
Dziennikarstwo Zaremby wyposażone jest w pewien "zmysł systemowy". Jeśli autor odkrywa jakąś aferę, to nie poprzestaje na niej, ale szuka jej podobnych, a gdy znajdzie ich wiele, zaczyna wypatrywać ich głębokich przyczyn, tkwiących nie w moralności czy psychologii jednostkowych aktorów tych afer, lecz mających swe źródła w rozwiązaniach systemowych, spowodowanych przez prawo, politykę lub historycznie uwarunkowania. Tak jest w przypadku świetnego reportażu Co zabiło Gustawa B.?, w którym Zaremba pokazuje jak narzucenie szpitalom i przychodniom biznesowego modelu zarządzania funkcjonującego w nastawionych na zysk przedsiębiorstwach prywatnych doprowadziło do katastrofalnego stanu całą szwedzką służbę zdrowia. 
 
Nie chodzi ani o oczernianie, ani o wybielanie Szwecji. Pisząc o absurdzie walki o efektywność służby zdrowia, czy policji, Zaremba mógłby w zasadzie pisać o każdym państwie, w którym myślenie kapitalistyczne wyprzedziło empatię, szacunek dla ludzkiego życia czy choćby elementarne poczucie przyzwoitości. Lekarskie sudoku (nadmierna liczba formularzy i sprawozdań) wykańcza w tym samym stopniu każdą służbę zdrowia, a oczekiwanie, że przychodnia będzie sprawozdawać skalę zanieczyszczenia makulatury skórkami bananowymi z większą skrupulatnością niż cierpienie pacjentów oczekujących na prawidłową diagnozę - jest nieobce każdej biurokracji. Próba przeliczenia ludzkich schorzeń i organów na oficjalne cenniki zamiast zwiększyć przejrzystość kosztów systemu zdrowia ułatwiła rozwiązania korupcjogenne - czyż nie znamy tego zjawiska z rodzimego podwórka?

O wystawianiu fikcyjnych mandatów w celu poprawy statystyk policyjnych i wypłaty wyższych premii od Rosji po Brazylię można pisać bez końca. Owszem - Szwecja także nie jest wolna od tej patologii. Jak i Polska, w której znakomicie poprawiła się efektywność pracy policjantów w czasie epidemii COVID-19 - każdy woli ukarać rowerzystę z dzieciakiem na siodełku niż ścigać bandziorów. Wg słów szwedzkiego ekonomisty Mathiasa Binswangera, wprowadzenie bezsensownej konkurencji w świecie, który nie jest rynkiem, stwarza perwersyjne zachęty. Szwedzkie Nowe Zarządzanie Publiczne pozwoliło dodatkowo nadać tym zjawiskom wymiar statystyczny... Rozwojowi audit society (społeczeństwa kontroli) dodatkowo sprzyjać mogą nowe technologie (vide systemy nauczania on-line w Polsce w okresie epidemii).
W hiperracjonalnym spojrzeniu na społeczeństwo nie ma nic, co kłóciłoby się z postrzeganiem także szkoły i opieki zdrowotnej jako swego rodzaju produkcji. Politolog Shirin Ahlbäck Öberg [...] pisze o cichym konsensusie prawicy, która wierzy, że rynek uleczy nieefektywność państwa opiekuńczego i lewicy, postrzegającej w tym samym rynku szansę na reformę w imię sprawiedliwości.
Zgodnie z Prawami Jante (por. książka Axela Sandemose) najwyższą cenę jak zwykle ponoszą najbardziej potrzebujący.
 
Wątek chorej służby zdrowia powraca także w reportażu Nadąsany, zawiedziony, na chorobie. Zaremba Bielawski wspomina ogłoszenie telewizyjne Kasy Chorych, która uprzedziła obywateli, że zgłoszenia choroby może dokonywać tylko osoba faktycznie chora. Brzmi absurdalnie? Nie w kraju, w którym ludzie z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem zgłaszają zwykłe przeziębienie, aby w stosownym czasie mieć pewność, że lekarz ich przyjmie...

Jednym z najbardziej przejmujących reportaży w tym zbiorze jest opowieść o mobbingu, której wstępem stał się przypadek imigranta dosłownie zniszczonego przez (co ciekawe - legalnego) pracodawcę (Nie mów mi nic miłego). Nieoczywistość tego reportażu polega na tym, że pozornie dotyczy niedoli imigrantów, a szybko obnaża mechanizmy związane z przemocą w miejscu pracy i niewydolnością systemu ochrony pracowników oraz - będącego nierzadko jej skutkiem - nasileniu występowania zespołu stresu pourazowego, a nawet przypadków samobójstw. Zrozumiałe, że człowiek, który wyjeżdża "za chlebem" znajduje się w szczególnie trudnej sytuacji, ale czy bezradność ekonomiczna nie dotyczy także samych Szwedów. Czy nie dotyczy tysięcy pracobiorców na całym świecie? Czy przewlekłe choroby - charakteryzujące nie tylko Szwecję - to na pewno nadużycia i chęć oszukania pracodawcy, czy jednak próba ratunku, jaką serwują sobie ofiary wyjątkowego stresu, jak sugeruje politolog Bjorn Johnson w książce "Walka o chorobowe"?

I znów w sukurs ma niby przyjść wolny rynek i walka o zyski: szef kanalia niszczy atmosferę, zmniejsza wydajność pracy, łamią kursy akcji - a skoro niepokoją się akcjonariusze, to pora problem potraktować poważnie. Mobbing jest wszak jednym z głównych powodów długotrwałych zwolnień lekarskich - dlatego we Francji już w 2002 roku stał się przestępstwem (od 2004 r. także w Polsce). W tym sensie rynek ogranicza skłonność do mobbowania - w każdym razie w sektorze prywatnym. Nie z szacunku dla człowieka, ale z troski o poziom kosztów. Za to w sektorze publicznym nasila się coraz bardziej. Absencja pracownika jest wszak głównie problemem podatników. Podobnie jak ewentualne wypłaty odszkodowań albo kupowanie milczenia.
 
Jest jeszcze jeden poważny problem - to nie tylko przełożeni mobbują. A ściślej mówiąc czynią to rzadziej niż współpracownicy. Co gorsza bywa i tak, że mobbujący szef nie jest tym, kto ostatecznie doprowadza człowieka do rozpaczy i załamania - robi to wiarołomstwo innych, którzy milczą, nie chcą widzieć, nie potwierdzą, boją się o własną pracę, nie kiwną palcem. Wolą zachować pracę, o którą nierzadko trzeba ciężko walczyć. Rynek nie rozwiązuje więc problemu. Rynek go pogłębia.
 
Obyczajowość i zastałe przekonania nie pomagają - długotrwałe sprawy sądowe mielą się latami, przeciąga się dochodzenie "jak to się zaczęło", pokutują stereotypy o delikatności i nadwrażliwości osoby skarżącej... W tym samym czasie brytyjskie sądy rozstrzygają takie sprawy praktycznie od ręki, nie wnikając w delikatność psychiki przyjmując, że wrażliwość ofiary nie ma znaczenie, podobnie jak nie ma znaczenia długość spódniczki zgwałconej kobiety.

Przygnębiającą wizję autor przedstawia także w reportażu Niemiłosierny samarytanin wykazując, że dwie odmienne tradycje zdają się walczyć w Szwecji o duszę państwa opiekuńczego: starsza, w której zorganizowana forma pomocy jest tylko przedłużeniem zwykłej ludzkiej solidarności, i nowocześniejsza, która uważa tę samą opiekę za formę demokratycznego sprawowania władzy. Brzmi to sucho i zwyczajnie, ale kryje się za tym rygorystyczny system przestrzegania zasad relacji opiekunów z podopiecznymi (w domach dziecka, domach seniora, ośrodkach dla uchodźców czy nawet szpitalach). Wszelkie formy autentycznej bliskości i współczucia są piętnowane, karane i mogą grozić utratą pracy lub uprawnień zawodowych. Towarzyszy temu wiara, że można tak skonstruować machinę dobrobytu, by była bardziej ludzka niż suma człowieczeństwa poszczególnych funkcjonariuszy, byleby tylko przestrzegali zasad i realistyczny pogląd, ze miłość często w zanadrzu kryje cierpienie, co prowadzi do zaskakującego wniosku, że dlatego właśnie nie jest warta swojej ceny. Zaremba Bielawski rozważa nawet, czy to nie pogarda, jaką socjaldemokracja żywi dla "matek bez zawodu", przyczyniła się do erozji tradycyjnej kultury pielęgnacji i opieki.

Jednym z tekstów, które niewątpliwie najsilniej przykują uwagę polskiego czytelnika jest Polski hydraulik. Jednak zestawienie słynnego plakatu promującego Polskę we Francji ze szwedzkim plakatem ostrzegającym przed napływem nielegalnych robotników z "dziwnych państw" (takich jak np. Łotwa) to tylko pretekst do rozprawy ze współczesnym sposobem traktowania pracowników sezonowych. Jak pisze Zaremba Bielawski:

Dwieście lat temu spierano się w Europie o granice. Zawsze ktoś chciał je przenosić. Teraz - i przez wiele jeszcze lat - będziemy się spierać o ludzi, którzy przenoszą się sami, ciągnąc za sobą granice niewidzialne. Ingerencja polskiego hydraulika w historię Francji to tylko początek dłuższego dramatu. On namiesza jeszcze w wielu krajach. Spójrzcie tylko, już przekształcił Danię w twierdzę, sprowokował szwedzkich związkowców, żeby krzyczeli do Łotyszy: Go home!

Przygnębiający wydźwięk ma reportaż Wycieczka na wojnę, poświęcony bośniackiemu uchodźcy, któremu odmówiono z absurdalnych przyczyn azylu w Szwecji, oraz o jego oprawcy, szwedzkiemu najemnikowi, walczącemu podczas wojny w byłej Jugosławii. Tego ostatnio skazano w Bośni za zbrodnie wojenne na ludności cywilnej, jednak obrona wywalczyła, że resztę kary odbędzie w kraju ojczystym. W Szwecji ów najemnik wychodzi na wolność zaledwie po miesiącu spędzonym w areszcie (dostaje nawet od państwa odszkodowanie za ten okres). Szwedzki prokurator nie dopatrzył się "znamion przestępstwa" (przez sześć miesięcy nie mógł odnaleźć żadnego spośród siedemnastu świadków, podczas gdy Zaremba w ciągu czterech dni skontaktował się z ośmioma z nich). Po "odbyciu kary" najemnikiem nie interesują się żadne służby - do czasu, gdy zabija dwóch policjantów podczas napadu rabunkowego.

Ponownie autor nie poprzestaje na relacjonowaniu faktów - usiłuje znaleźć mechanizm, który prowadzi do podobnych absurdów. Konstatuje:

Wydaje się, że stawka jest większa niż los Maricia [ofiary] czy Arklöva [oprawcy]. Stawką jest więc raczej wizja Szwecji. To dla dobra nas wszystkich Marić musi rozstać się ze swoimi dziećmi. Jest przecież żyjącym dowodem czegoś, o czym nie chcemy wiedzieć. Wojna na Bałkanach była przedstawiana w Szwecji jako coś niepojętego. […] Zdziwienie podszyte było uspokajającym przekonaniem, że chodzi tu o inny gatunek ludzi, co gwarantuje, że u nas nic podobnego zdarzyć się nie może. W tej wierze nie ma miejsca na szwedzkiego młodzieńca, który mimo przedszkola, demokratycznego wychowania, dobrobytu i opieki społecznej pojechał sobie do Bośni, żeby zabijać dla przygody. Szwedzki przestępca wojenny – czy te słowa w ogóle do siebie pasują? [...] Jeśli nie istnieje żaden szwedzki przestępca wojenny, nie ma też jego ofiary.

Reportaż Witajcie w Unmikistanie pojawia się wątek ONZ i jej obecności w Kosowie. To wyjątkowo przygnębiający tekst. Autor tropi nie tylko małe absurdziki ("instrukcja przeciwpożarowa w Grand Hotelu napisana jest w wielu językach, tylko nie w tym, który rozumie sprzątaczka"), ale także wielkie przekręty, defraudacje i przejawy skrajnej niegospodarności. 

(...) każdą francuską krowę UE dotuje dziesięcioma złotymi dziennie, zaś co drugi mieszkaniec Kosowa musi się utrzymać za jedną trzecią tej kwoty. I wie, że w przyszłym roku nie będzie lepiej. Jeśli go okradną, mało prawdopodobne, że w państwie, gdzie w proporcji do ludności jest najwięcej policjantów w Europie, złodziej zostanie złapany. Kiedy domaga się prawa do swojego skrawka gruntu, sąd tylko wzruszy ramionami (w kosowskich sądach leży trzydzieści tysięcy nierozpatrzonych spraw). Jeśli zachoruje, szpital zażąda, by przyniósł własne strzykawki i bandaże. Gdy jest przypadkiem Cyganem albo Serbem, mogą mu spalić dom, a żołnierze NATO będą się temu przyglądać.

Wspólnota międzynarodowa według słów autora "organizm ma olbrzymi, ale pamięć krótszą niż osiedlowy klub seniora". Zeszły rok to odległe dzieje. Wszystko ginie w mrokach historii bardzo szybko. W efekcie w Eropie pozostały dwa kraje w których obywatel nie może dochodzić swoich praw ani na miejscu ani przed trybunałem w Strasburgu: Białoruś i państwo ONZ w Kosowie.

Czy ktoś z nas stosowałby się do praw spisanych wyłącznie po francusku lub angielsku? W Kosowie, gdzie co piąty mieszkaniec nie umie czytać i gdzie co rusz brakuje prądu, ONZ zdarza się stanowić prawa wyłącznie po angielsku i tylko w internecie - "taki poziom może osiągnąć kolonialna arogancja".

Warto tę książkę przeczytać, spojrzeć z lotu ptaka na skalę absurdu przy którym bledną afery polskiego rządu, kombinacje elit brukselskich a czasem nawet szaleństwa Łukaszenki. Przykładem kuriozalnych i trudnych do pojęcia reakcji była zarówno żarliwa obrona zbrodniarza wojennego, jak i kuriozalne zasady związane z sądzeniem przestępców, zgodnie z którymi osoba psychicznie chora ponosi taką samą odpowiedzialność jak człowiek zdrowy.

Nietrudno współodczuwać czytając reportaż, poświęcony upadkowi poziomu szkolnictwa: stopniowe obniżanie kryteriów, testowe sprawdzanie wiedzy, pedagogika bezstresowa, obniżanie się autorytetu nauczyciela przy jednoczesnym eliminowaniu obowiązków na rzecz praw ucznia - znamy to aż nadto dobrze z własnego podwórka. Dziennikarz otwiera nam jednak oczy na pewne prawidłowości, funkcjonowanie systemu, który z ludzi rzetelnych, odpowiedzialnych i zaangażowanych, czyni biurokratów pozbawionych sumienia. Warto wraz z nim śledzić owe mechanizmy, bo wypełniają one przestrzeń społeczną i polityczną wydając nas na pastwę sił, których nie potrafimy potem zmienić ani zrozumieć.

Maciej Zaremba jest fantastycznym przykładem polskiego sukcesu. W 1969 r., kiedy miał 18 lat, wyemigrował do Szwecji niemal z całą rodziną. Zaczynał od zera – był m.in. salowym i operatorem dźwigu. Studiował filmoznawstwo i historię idei. Dzisiaj jako pracownik jednego z największych szwedzkich dzienników, zbiera nagrody i dość skutecznie wywiera wpływ przy pomocy swoich tekstów na decyzje szwedzkich polityków (tak było chociażby w przypadku Maricia z reportażu Wycieczka na wojnę).


niedziela, 5 lipca 2020

Kroniki portowe (reż. Lasse Hallström)

Poprzednie adaptacje literackie tandemu Miramax i Lasse Hallström (Chocolat, The Cider House Rules itp.) uzyskały nominacje do licznych nagród i uznanie krytyków. Nie inaczej jest z Kronikami portowymi, opartymi na znakomitej powieści Annie Proulx (The Shipping News). Film okazał się nie tylko pięknie zrealizowaną adaptacją, ale zarazem pełnym chłodu i niepokoju wspaniałym obrazem. 

Quoyle (Kevin Spacey) jest przegranym i złamanym przez życie człowiekiem, pogrążonym w rutynowej pracy w drukarni. Przypadkowe spotkanie z uwodzicielską Petal (Cate Blanchett, fenomenalna w tej skromnej roli) daje mu posmak satysfakcjonującego seksu, co w efekcie prowadzi do przedziwnego związku, w którym on - zdesperowany i samotny - tkwi i chętnie wybacza jej seksualne ekscesy i liczne zdrady.

Nagła śmierć Petal sprawia, że Quoyle zostaje sam z córką Bunny (w tej roli naprzemiennie widzimy identyczne trojaczki Alyssę, Kaitlyn i Lauren Gainer). Niespodziewanej pomocy udziela mu daleka ciotka Agnis (Judi Dench), która namawia go na wyjazd do rodzinnego domu w odległym, smaganym wiatrem nadmorskim miasteczku w Nowej Funlandii. Tam mają nadzieję rozpocząć nowe życie.

Quoyle dostaje pracę felietonisty w lokalnej gazecie, ale z czasem przychodzi mu poznać mroczną historię miasta i ukryte sekrety jego ekscentrycznych mieszkańców, w tym własnej rodziny. Znajduje także miłość do niespokojnej Wavey Prouse (Julianne Moore), samotnej matki wychowującej niepełnosprawnego syna.

Kroniki to podróż przez zawiłości ludzkich losów, dająca - wbrew początkowym wypadkom - nadzieję, że nawet złamany człowiek może ostatecznie znaleźć ukojenie. Hallström kieruje aktorami (wybitnymi - warto to zaznaczyć - poza wymienionymi są jeszcze Pete Postlethwaite, Scott Glenn, Rhys Ifans i Gordon Pinsent) z nadzwyczajną dbałością. Spacey jest znakomity w roli żałosnego Quoyle'a (rola, która podobno miała być powierzona Johnowi Travolcie) i nadaje tej postaci szczególną, dziwnie ujmującą gapowatość. Dench w roli pozornie silnej, dominującej i nieoczekiwanie bezbronnej ciotki, z własnym mrocznym sekretem, jest jak zwykle rasowa, a Moore - jak zwykle stanowi gwarancję aktorskiej jakości.

Do tego niesamowita muzyka Muzyka Christophera i obłędnie piękne zdjęcia Olivera Stapletona przedstawiające surowe, zimowe krajobrazy, które sprawiają, że nowofundlandzkie wybrzeże samo w sobie staje się bohaterem dramatu. Pejzaże stanowią wspaniałą oprawę opowieści. Chwilami trudno uwierzyć w ich prawdziwość - dzikie piękno fiordów przywodzi na myśl obrazy mistrzów malarstwa. "Taśma filmowa została odbarwiona, dzięki temu kolory są mniej intensywne. Nadało to opowieści 'efekt surowego realizmu" - mówi o Kronikach operator.

Wiele scen jest niedopowiedzianych i symbolicznych. Dom symbolizuje mroczną przeszłość i jest niejako fizycznym odpowiednikiem demonów obecnych w duszach bohaterów. Zapuszczony i opustoszały przypomina mieszkańcom o wydarzeniach, których nie należy ignorować i wypierać ze świadomości, ale z którymi należy się uporać. Symbolika pojawia się także na poziomie języka. Bohaterowie noszą znaczące imiona - "Quoyle" to nie używane dziś słowo oznaczajace węzły, które "mogą się do wielu rzeczy przydać, jeśli się wie, jak ich użyć". Główny bohater jest dokładnie taki - z pozoru nijaki i przeciętny, kryje w sobie duży potencjał, lecz nie zdaje sobie sprawy z jego istnienia.

Hallstrom umiejętnie ukazuje delikatność ludzkiej duszy, ale także jej zaskakującą siłę. Robi to jednak dyskretnie, nie za pomocą słów, lecz obrazów, gestów aktorów, którzy grają oszczędnie, choć niezwykle sugestywnie. Reżyser nie pozwala aktorom ujawniać emocji, każe im je raczej tłumić, aby widz bardziej domyślał się ich, niż widział. Znakomicie współgra to z ascetyczną wręcz formą filmu i surowością pejzaży.

Kroniki  to piękna opowieść o człowieku, który na zapomnianej przez Boga wyspie odnajduje swoją tożsamość i odzyskuje utracone w dzieciństwie poczucie wartości. 


 

Roy Jacobsen "Niewidzialni"




Mój zachwyt sylwestrowym spotkaniem z Jacobsenem sprawił, że szukałam okazji, żeby sięgnąć po jego kolejną książkę - a w zasadzie pierwszą w serii, bo jakoś zaburzyłam porządek rzeczy. I wreszcie napawam się spokojną, niespieszną narracją, a zarazem masą emocji, narastających pomimo pozornego braku akcji i uważnej, skupionej obserwacji ludzi, żyjących dokładnie w rytm natury. Genialny język tej powieści - pozornie lakoniczny i suchy, a w rzeczywistości nabrzmiały dramatyzmem i poetyką codzienności - potęguje narracyjną i konstrukcyjną wirtuozerię książki. Ta książka składa się z pięknych słów i obłędnych krajobrazów. Niewidzialni pokazują, że powieść może uwieść czytelnika po prostu klimatem i konsekwencją: nie ma tu spektakularnych rozwiązań fabularnych, a tylko żmudna codzienność i powszedni trud – to, o czym najtrudniej pisać, nawet jeśli na korzyść powieści działa niecodzienna sceneria.

Norwegia na początku XX wieku daleka była od dobrobytu: kraj dopiero zaczynał się rozwijać i wciąż istniały miejsca, w których życie toczyło się jak dawniej, niespiesznie. Ludność albo nieufnie przyjmowała zdobycze techniki, albo wręcz o nich nie wiedziała. W takich okolicznościach poznajemy wyspę Barrøy i jej mieszkańców. Narrator przygląda się im niejako ukradkiem, w zasadzie rejestrując tylko losowo wybrane momenty. Nie relacjonuje wcale wydarzeń przełomowych, lecz właśnie przypadkowe, bo to one wyznaczają rytm życia i kierują jego melodią.

Może właśnie dlatego tej książki nie da się odłożyć - trzyma w niezwykłym napięciu i ciekawości pomimo, że nie ma nic wspólnego z akcją powieści sensacyjnych ani kryminałów. Wyspa i rodzina raz po raz odradzają się po kataklizmach, odbudowują, kwitną, więdną i obumierają. Narracja na zmianę przyspiesza i zwalnia, wyostrza obiektyw i rozmywa tło. Sprawia to wrażenie niezwykłej zgodności z przypływami, które tak oczywiście wpływają na życie wyspiarzy. Bywa, że opisom nie wystarczają całe strony, innym razem autor poprzestaje na pojedynczym czasowniku. I zawsze ma to sens. Pozornie proste, nieskomplikowane zdania przeplatają się z zaskakującymi metaforami, a niektóre sformułowania to czysta poezja napisana prozą.

Jest w tej opowieści przedziwna dynamika zmiany, przywodząca nieco na myśl "Konopielkę" - zmiany pełnej namysłu, ostrożności, rozwagi. No bo czy można zaburzyć linię horyzontu budową latarni morskiej, nawet jeśli związane z tym rozwiązania podniosą komfort życia mieszkańców wyspy? Czy kobiety mogą siedzieć przy stole w czasie posiłku? Jak zmieni się życie po zakupie konia? Czy dach można kryć łupkiem, skoro wcześniej nikt tego nie robił? Czy na wyspie można posadzić drzewa, które będą służyć dopiero przyszłym pokoleniom? I które zaburzą linię horyzontu?

A jak można wykorzystać przedmioty wyrzucone przez morze? Ile w nich skarbów, śmieci, opowieści o innych ludziach, możliwości, jakie otwierają przed nowymi posiadaczami? Czy można przejąć wyrzuconą na brzeg łódź skoro nadal widać jej numer?
Z rzadka zdarza się także list w butelce, zawierający mieszankę tęsknot i zwierzeń, przeznaczoną dla kogoś innego aniżeli ci, którzy są znajdują, gdyby jednak trafiła we właściwe ręce, wywołałaby krwawe łzy i wprawiła w ruch niebo i ziemię. Trzeźwo myślący wyspiarze otwierają butelki, wyjmują listy, czytają je, jeżeli rozumieją język, mają swoje przemyślenia o ich treści, krótkie i mgliste — butelki z listami to tajemniczy przekaziciele tęsknoty, nadziei i nieprzeżytego życia — potem chowają listy do kufra, przeznaczonego na przedmioty, których nie można ani posiadać ani wyrzucić, a do butelki, po jej wygotowaniu, wlewają sok porzeczkowy albo po prostu ją stawiają, jako coś w rodzaju dowodu własnej pustki, na parapecie okna obory, żeby mogło ją prześwietlać światło słońca i barwić na zielono, zanim padnie ukosem i ułoży się na wyschniętych źdźbłach siana na podłodze.
Życiem na wyspie rządzi morze, pory roku, pogoda, a najrzadziej — potrzeby mieszkańców. Wyspa Barrøy jest za mała, by pomieścić więcej niż jedną rodzinę. Wyspa to wie i rodzina też. Może dlatego zawsze, kiedy pojawia się ktoś nowy, znika ktoś, kto był tu wcześniej. Na wyspie pojawiają się kolejne dzieci, a ich obecność jest naturalna, jak każda inna zmiana, mimo że przybyciu praktycznie każdego z nich towarzyszą niecodzienne okoliczności. Mijają miesiące, pory roku, lata, kiedy pozornie nic się nie dzieje, a faktycznie zmienia się wszystko...

To pozornie niezmienne trwanie, w którym tyle się dzieje, Jacobsen wspaniale podkreśla zaskakującą zmianą narracji, ustawieniem - na chwilę - poszczególnych członków rodziny w roli narratora, po to tylko, żeby zaraz oddać głos innej osobie lub zabrać go samemu, zmieniając czas z teraźniejszego na przeszły, żeby w końcówce zdania ponownie wrócić do teraźniejszości. Co ciekawe, ani na chwilę nie gubimy wątku, nie tracimy nic z tej osobliwej relacji - po prostu dajemy się nieść wydarzeniom.

Niewidzialni to opowieść o niezwykłej miłości do rodziny, o poświęceniu, niestrudzonej wytrwałości i cierpliwości, o przywiązaniu do ziemi i zachwycie surowym pięknem otaczającego świata. O tym, że pochodzenie i tożsamość potrafią być głęboko zakorzenione i często determinują nasze wybory.
Nikt nie może opuścić wyspy, wyspa to miniaturowy kosmos, w którym gwiazdy śpią w trawie pod śniegiem. Zdarza się jednak, że ktoś podejmuje próbę. W taki dzień wieje lekki wschodni wiatr. Hans Barrøy postawił wysłużony skośny żagiel, zapowiada się przyjemny rejs do składu. Płyną całą rodziną – oprócz starego Martina, on nie ma wiary w tę wyprawę.
Sposób, w jaki autor pisze o losach swoich bohaterów wywołuje ciarki i zaskakuje nagłym zestawieniem czułości i surowości, brutalnej siły, jakiej wymaga przetrwanie w trudnych warunkach, z nadzwyczajną delikatnością względem ukochanych ludzi. Iluzoryczna prostota jest przerywana bolesnymi, nawet szokującymi, wydarzeniami. Ta powieść to niewątpliwie ukłon w stronę natury, ale też niezwykły wyraz szacunku dla człowieka, który próbuje z nią współegzystować. Jak perełki sypią się opisy przyrody: „cisza na wyspie jest niczym (…) jak maleńka szparka przez którą mogą zobaczyć śmierć za życia”, „przyszła wiosenna powódź i lodowymi zębami wciągnęła drzewo do rzeki”, ale także komentarze dotyczące codzienności, w których o pieniądzu Jacobsen pisze, jak o „najbardziej deprymującej cumie wiążącej ich ze stałym lądem”.

Oczarowało mnie też pozornie nieuporządkowane przechodzenia od drobiazgowych opisów - np. naprawy łodzi, czy budowy przystani - do długich przeskoków w czasie, kiedy okazuje się, że mały chłopczyk nagle sam już wypływa w morze, a Ingrid, której losy kontynuowane będą zresztą w Białym morzu - przejmuje zarządzanie wyspą i negocjuje warunki dostaw podstawowych bogactw Barrøy. Jest w tej książce coś z sagi - ale sagi bardzo nieoczywistej, w której tło historyczne odgrywa mniejszą rolę niż ścisła więź Barroyczyków z Wyspą. Więź potęgowaną przez kolejne trudności i tragedie, które jednak ani trochę nie umniejszają poczucia, że to jest ich własne miejsce na ziemi („Ponieważ nie pozostaje im nic innego, tylko przetrzymać to piekło najlepiej, jak potrafią, a potem jak najszybciej wyrzucić z pamięci”).

W Barrøy odbijają się prawa rządzące światem człowieka: przemijalność, tęsknota za tym, co nieosiągalne, potrzeba bliskości, rodzinnych więzi…Ale jedność tej rodziny oraz jej jedność z Wyspą i naturą, nie zmienia faktu, że każdy mieszkaniec Barrøy ma swoje własne życie, swój bagaż, swoją tajemnicę. Każdy jest odrębną, maleńką wyspą. To tworzy sytuację na pół dramatyczną, a wrażenie to potęguje ograniczoność obszaru wyspy, którego nie zmienia nawet możliwość okazjonalnych wypraw łodzią po zakupy lub w celu sprzedaży wyprodukowanych towarów. Tym samym wyspa także staje się bohaterem tej opowieści - jest nie mniej ważna niż członkowie rodziny i wspaniale opisywane siły natury. Ludzie z zewnątrz albo zostają tu na zawsze, albo są traktowani jak intruzi. Wyspa jest też zmienna: podczas gorącego lata, sprawia wrażenie "raju pod biegunem", ale tylko do czasu, gdy brak słodkiej wody zaczyna śmiertelnie zagrażać jej mieszkańcom (ludziom i zwierzętom). Bywa barwna i pogodna, ale także nieprzychylna, ponura i niebezpieczna.

Autor poznał życie Lofotczyków, bo z wyspy takiej jak powieściowa Barøy pochodziła jego matka. Jako dziecko spędzał tam wakacje, towarzyszył dziadkowi w łowieniu ryb, wiązaniu sieci czy przerzucaniu siana. Po latach wrócił na wyspę i wybudował tam letni dom. Ponoć najlepiej mu się tam pracuje, choć nieraz szalejący sztorm zrywał przewody elektryczne i odcinał drogę ucieczki. Może to sprawia, że ta powieść jest tak wiarygodna i mimo wszystko pełna wiary w ludzką siłę.





 

czwartek, 2 lipca 2020

Tomasz Różycki "Czas letni"

Pamiętasz tamte dzikie dni w akademiku,
kiedy ulotnił się czas? Z łóżka nas wygonił
dopiero wielki głód, rezultat maratonu
stu miłosnych figur, gdy przestaliśmy liczyć

godziny, dni i noce. Na jedynym czynnym
palniku wspólnej kuchni grzaliśmy makaron
i z ciemności za oknem wróżyć się nie dało,
czy to jest jeszcze środa czy też jakiś inny

czwartek. Gdzieś po drodze zmieniono czas na letni,
i nasza mała wieczność zgubiła się w kinie
na ostatnim seansie. W Alejach spaliny
i nagle zapach wiosny: forsycja i dereń,

i więcej, twoje włosy? Nie wiem czy to stało
się z użycia miłości, wyczerpania ciała,
czy też za sprawą sztuczek owej małej śmierci,
w której czas, operator stał się parametrem.

 


 

środa, 1 lipca 2020

Fiodor Dostojewski "Idiota"


Mimo że upłynęło już sto pięćdziesiąt lat, Idiota wciąż stanowi przedmiot dyskusji naukowych. Istota fenomenu utworu nie jest łatwa do określenia — liczne wątki i problemy nakładają się na siebie, tworząc dzieło wielowymiarowe, o złożonej strukturze. W centrum tej skomplikowanej sieci zawsze znajduje się tytułowy bohater.

Charakterystyczną, wręcz uderzającą cechą Idioty, jest nadzwyczajna teatralność. Powieść składa się prawie w całości z dialogów, tekst autora to przeważnie bardzo szczegółowe opisy postaci i otoczenia. Kompozycja powieści także przywodzi na myśl dramat: Idiota jest podzielony na sceny, a wszystkie wydarzenia pierwszej części - od znajomości Myszkina z Rogożynem w pociągu po ucieczkę Nastazji Filipownej z Rogożynem - rozgrywają się w ciągu jednego dnia.

Rosyjski literaturoznawca, Michaił Bachtin, nazwał ten kształt powieści menippeą (satyrą menippejską), umożliwiającą kreowanie „wyjątkowych sytuacji, służących prowokowaniu i testowaniu idei filozoficznej - słowa, prawdy ucieleśnionej w obrazie mędrca, poszukiwacza tej prawdy”⁠. W Idiocie tym poszukiwaczem jest oczywiście książę Myszkin, którego głos brzmi jakby obok przekonań autora i łączy się w szczególny sposób z komentarzami autorskimi oraz pełnoprawnymi głosami innych bohaterów⁠. Przykładem takiej wolty jest epizod, w którym Nastazja Filipowna po raz pierwszy pojawia się osobiście w powieści i przybywa do Iwołginów. Początkowo występuje w roli kokotki, ale głos Myszkina, przecinający się z jej wewnętrznym dialogiem, sprawia, że ​​gwałtownie zmienia ton i całuje z szacunkiem dłoń matki Gawriły, z której wcześniej kpiła.

Leonid Grossman, ⁠ w biografii Dostojewskiego, zwraca uwagę, że ważnym źródłem inspiracji byłą francuska literatura romantyczna. Przeciwstawienie groteskowych postaci pojedynczemu "świętemu"czy też "moralnemu ascecie” sięgała po metody romantycznych antytez Katedry Notre Dame Hugo (katedra Notre Dame przeciwstawiona dziedzińcowi dziwaków, a urocza Esmeralda budzi namiętność w potwornym Quasimodo). Schematy fabularne i poetyka powieści Hugo i innych dzieł romantycznych zostały jednak u Dostojewskiego zmodyfikowane i unowocześnione.

Innych źródeł wpływu należy poszukiwać u Balzaca: w szczególności opis domu Rogożina przypomina opis mieszkania z Eugenii Grandet, którą Dostojewski osobiście przełożył na rosyjski. Wreszcie, w samym tekście powieści wspomniano wprost o kilku inspiracjach. Książę znajduje w pokoju Nastazji Filipownej „francuską powieść Madame Bovary”. Grając w oferowaną przez Ferdyszczenkę grę, Tocki, którego kochanką jest Nastazja Filipowna, wspomina o Damie Kameliowej.

Idiota został przyjęty przez krytyków bardzo chłodno i krytycznie, z niejakim zdumieniem. Jeden z pierwszych recenzentów, Nikołaj Leskow, pisze, że „Myszkin jest idiotą, jak wielu go nazywa; osobą skrajnie nienormalnie rozwiniętą duchowo, z chorobliwie rozwiniętą refleksją, o dwóch skrajnościach: naiwnej bezpośredniości i zdolności do głębokiej analizy psychologicznej”. Michaił Sałtykow-Szczedrin w 1871 r. wymienia Dostojewskiego co prawda jako wyjątkowego pisarza, ale zarzuca mu"tanią kpinę z tak zwanego nihilizmu i nadmiar zgiełku, którego przyczyny za każdym razem pozostają bez wyjaśnienia - wszystko to przepełnia twórczość pana Dostojewskiego obok obrazów świadczących o dużej przenikliwości artystycznej i niestety przywołuje sceny świadczące o powierzchownym zrozumieniu życia i jego zjawisk”.

Pomimo tego, że współcześni Dostojewskiemu nie oceniali Idioty zbyt wysoko, powieść wywarła ogromny wpływ na idee przełomu XIX i XX wieku. Przykładem jest choćby twórczość Fryderyka Nietzschego, który w Antychryście pisze o "bolesnym i dziwnym świecie, w który wprowadza nas ewangelia, świecie, w którym, jak w jednej z rosyjskich powieści, przedstawiane są śmieci społeczne, choroby nerwowe i infantylny idiotyzm". O Idiocie szczegółowo pisał Stefan Zweig w Trzech mistrzach i André Gide w eseju o Dostojewskim. Ostatecznie powieść została „zrehabilitowana” przez modernistów: widzieli w niej nie chaotyczną i nierówną narrację ilustrującą ważną dla autora ideę, ale złożony tekst o roli proroka we współczesnym świecie.

Dzięki dramatycznemu charakterowi powieści, bogactwu dialogów i gotowemu podziałowi na „sceny” XX wieku, powieść stanowiła znakomity materiał dla adaptacji scenicznych i filmowych (jedne z pierwszych to spektakl Towstonogowa w Leningradzkim Teatrze Dramatycznym (1957) z Innokentijem Smoktunowskim w roli Myszkina oraz inscenizacja Teatru Wachtangowa (1958) z Nikołajem Gritszenką i Julią Borisową). Na podstawie powieści Mieczysław Weinberg napisał operę (premiera dopiero w 2013 roku, prawie trzydzieści lat po napisaniu). Iwan Pyriew nakręcił film na podstawie Idioty (praca pozostała niedokończona, reżyser przeniósł na ekran tylko akcję pierwszej części), a Vladimir Bortko - serial. Poza Rosją powstał Idiota Akiry Kurosawy (1951), Nastazja Andrzeja Wajdy i Narwana miłość Andrzeja Żuławskiego (1985). W napisach początkowych adaptacji Kurosawy czytamy, że "Dostojewski chciał nakreślić portret uczciwego i dobrego człowieka. Tytuł Idiota był ironią. Prawdziwie dobry człowiek bowiem w oczach innych jest uznawany za idiotę. To jest tragedia tej historii. Historii zrujnowanego, czystego człowieka."

Wspomniane adaptacje były niezwykle śmiałe: Kurosawa przeniósł akcję do powojennej Japonii, wtrącił księcia Myszkina do niewoli. Żuławski stworzył film gangsterski w scenerii współczesnego Paryża. U Andrzeja Wajdy w Nastazji w roli Myszkina i Nastazji Filipownej obsadzono jednego aktora, aktora japońskiego teatru, Bando Tamasaburo. Można jeszcze dodać "chuligańską" wersję Romana Kaczanowa, Down House, w której powieść Dostojewskiego zamieniła się w farsę (w finale Myszkin i Rogożyn jedzą Nastazję Filipowną).

Tytułowe słowo „idiota” ma co najmniej trzy, bardzo różne, a nawet wykluczające się znaczenia. Najbardziej oczywistym znaczeniem jest powszechnie stosowana obelga, synonim skrajnego głupca. W tym sensie nawet Myszkin nazywa siebie idiotą, a Iwołgin, Nastazja Filipowna i Agłaja zwracają się tak do niego w złości.

Drugi termin to medyczne określenie (najpoważniejsza postać oligofrenii⁠, która charakteryzuje się brakiem reakcji psychicznych i zaburzeniami mowy). W tym sensie Myszkin staje się idiotą dopiero w finale, po zabójstwie Nastazji Filipownej. Ściśle mówiąc, Dostojewski używa tego terminu niepoprawnie, gdyż w medycynie oligofrenia i epilepsja nie są ze sobą powiązane, nie wspominając już o tym, że praktycznie niemożliwe jest wyleczenie idiotyzmu do tego stopnia, żeby ​​pacjent mógł w pełni odzyskać wszystkie utracone umiejętności.

Wreszcie trzecie i najciekawsze znaczenie tego terminu to archaiczne określenie wywodzące się ze starożytnej Grecji (tak określano osobę, która prowadziła życie prywatne, nie brała udziału w sporach i spotkaniach społecznych). Generalnie Myszkin odpowiada tej definicji: chociaż kłóci się ze społeczeństwem, stale podkreśla, że istnieje poza nim. Zwraca na to uwagę Michaił Bachtin w Problemach poetyki Dostojewskiego, pisząc o Myszkinie: „w szczególnym, wyższym sensie, nie zajmuje w życiu żadnej pozycji, która mogłaby determinować jego zachowanie i ograniczać jego czyste człowieczeństwo. Z punktu widzenia zwykłej logiki życiowej wszelkie zachowania i wszelkie doświadczenia księcia Myszkina są niewłaściwe i skrajnie ekscentryczne”⁠. Jako przykłady tak rozumianego „idiotyzmu”należy przytoczyć dwa elokwentne epizody powieści: próbę połączenia dwóch miłości Agłaji i Nastazji Filipowny oraz czułe, braterskie uczucia do Rogożyna, których kulminacja nastąpiła po zabiciu Nastazji Filipowny przez Parfiona. W tym sensie paradoksalnym, czy też, jak to nazywa Bachtin, karnawalizacyjnym, należy rozumieć tytuł powieści.

Dostojewski, który sam chorował na epilepsję, kilkakrotnie wprowadzał do swoich prac bohaterów z tą samą dolegliwością: dziewczynę Nelly w Upokorzonym i znieważonego Murina z Kochanki. Smierdiakow został epileptykiem w Braciach Karamazow, a w Biesach perspektywą tej choroby Szatow grozi Kiriłowowi. W przypadku Myszkina diagnoza lekarska jest ważnym elementem obrazu. To właśnie napady choroby sprawiają, że jest on nadwrażliwy, inny niż pozostali bohaterowie:
„...W chwili ataku (...) nagle, pośród smutku, duchowej ciemności, presji, jego mózg wydawał się zapalać w chwilach i niezwykłym impulsem","Tak, w tej chwili możesz oddać całe swoje życie!" itp.
Na to znaczenie choroby Myszkina jako pierwszy zwrócił uwagę Dmitrij Mereżkowski w książce Lew Tołstoj i Dostojewski:
„...padaczka jest narzędziem, za pomocą którego „idiotyzm” bohatera można opisać nie tylko w jego działaniach i relacjach z innymi, ale dosłownie, fizjologicznie. Najbardziej typowym przykładem jest scena, w której Rogożyn próbuje zabić Myszkina. Książę widząc nóż w dłoniach, nie próbuje uciec, a jedynie krzyczy: „Nie wierzę!”. „Wtedy” - pisze Dostojewski - „nagle jakby coś się przed nim otworzyło: niezwykłe wewnętrzne światło oświetliło jego duszę. Ta chwila trwała może pół sekundy; ale on jednak wyraźnie i świadomie pamiętał początek, pierwszy dźwięk swego strasznego krzyku, który sam wydostał się z jego piersi i którego nie mógł powstrzymać żadną siłą. Wtedy jego świadomość natychmiast wygasła i zapadła całkowita ciemność. "
Najczęściej podejmowanym wątkiem rozważań nad Idiotą jest pytanie, czy książę Myszkin jest współczesnym Jezusem Chrystusem? Chrystus bywa wskazywany jako wzorzec wyglądu i zachowania księcia ("wysoki młodzieniec z jasną brodą i dużymi oczami). Książę również ma cechy męczennika, gotów jest poświęcać się dla innych. Posiada dar przenikania do duszy drugiego człowieka. A przy tym jest słaby fizycznie (napady padaczki). Charakteryzuje go niezbyt wysoki poziom inteligencji, choć, jak zauważa wielu z bohaterów, swój rozum ma. Dla większości jest jednak tylko idiotą, nieprzystosowanym do życia, zbyt mało sprytnym i egoistycznym. I choć jest wzorem cnót, człowiekiem idealnym, w niemoralnym społeczeństwie, pełnym intryg i zakłamania jego dobroć i altruizm są przez większość określane mianem idiotyzmu.

Inne objaśnienie ujawnia się, gdy zaczyna się związek księcia z Agłają Jepanchiną. Dostojewski wprowadza do rozmowy bohaterów wiersz Puszkina Żył biedny rycerz…, którego wersety przedstawiają osobę przepełnioną ideałami i ślepo oddającą im całe swoje życie, co należy do rzadkości w czasach współczesnych Dostojewskiemu.

(W tej samej scenie pojawia się inny prototyp Myszkina: Agłaja ukrywa list od księcia w tomie Don Kichota i odkrywając to, śmieje się z przypadku. To połączenie księcia i bohatera Cervantesa sprawia, że ​​pamięta o biednym rycerzu.)

Sam Dostojewski o postaci głównego bohatera pisał w liście: Chodzi mianowicie o przedstawienie absolutnie doskonałego człowieka. Rzeczywiście, udało mu się zrealizować ten zamiar. Nakreślił portret osoby, który była uosobieniem moralnej doskonałości, nieskażonej cywilizacją. Wyróżniała go niezwykła dobroć, niekiedy granicząca z naiwnością, współczucie i szlachetność. Portret Myszkina cechuje jednak wysoki stopień ambiwalencji, której przyczyna leży poza światem fikcjonalnym i należy do sfery znajdującej się na pograniczu pytań natury filozoficznej, społecznej i wreszcie - psychologicznej, chyba najbardziej interesującej. Najczęściej akcentowane cechy księcia to skrajna naiwność (wynikająca z jego „programowej” dobroci), bierność (pośrednio biorąca się z naiwności czy nieumiejętności przewidywania, nierozumienia społecznych konwenansów), a nawet całkowita obojętność (będąca kombinacją wymienionych cech). Bliżej mu przecież do pokornego cierpiętnika niż bojownika w walce o sprawiedliwość. Tym samym, w zależności od interpretacji, mówi się o nim jako o fałszywym Zbawicielu lub tym, który poległ w walce z cynicznym światem. Można jednak dostrzec w Myszkinie także inny rodzaj zmagań — mękę w walce z samym sobą, która Dostojewskiego interesowała tak samo, jak kwestie religijne czy socjologiczne.

Nie ulega wątpliwości, że Myszkin to postać z innego czasu i innych krain. Trochę jakby zagubiona wprost z Ewangelii w XIX-wiecznym świecie, bezwzględnym dla słabych, pełnym nierówności i złych namiętności. Książę Myszkin chce naśladować Chrystusa, chce być człowiekiem przepięknym, ale wikła się w sieci, które na niego nastawia złość i pożądliwość ludzka. Idiota to zarazem arcydzieło dwóch portretów kobiecych, Nastazji Filipownej i Agłai Iwanownej, pomiędzy których uczucia rozdarte jest serce księcia. Jakkolwiek postawa księcia nosi cechy dziecięcej ufności, Myszkin doskonale wie, jak postrzegają go inni, dysponuje również szczególnym rodzajem przenikliwości. Bywa bierny, ale na tle wrzaskliwych zachowań pozostałych i to jest wyrazistą reakcją. Zresztą i do zdecydowanych działań jest zdolny, co pokazuje np. powstrzymując Ganię przed uderzeniem siostry. Wreszcie — jego brak zanurzenia się w losy drugiego czy litość z obowiązku są właściwie niemożliwe do udowodnienia: tyle samo zliczyć można argumentów świadczących na korzyść tej tezy, jak i przeciw niej. Nie ma też wątpliwości co do tego, że Myszkin przejawia czasem pospolite ludzkie wady: niecierpliwość, gwałtowność, złość. To prowadzi do sprzeczności: święty, a jednak kontrowersyjny; niewinny, choć uwikłany w tak wiele mrocznych spraw; dziecinny, a tak wnikliwy.

Myszkin dla innych jest zupełnie niemożliwy w swojej dobroci. Bohater chrystusową postawą prowokuje tak samo, jak choćby Nastazja Filipowna swoimi ekscesami, ponieważ na tym właśnie polega jego nieprzystawalność — to cecha boska, zatem także nieludzka. Powiedzieć, że książę jest święty (w przeciwieństwie do ogółu) i na tym zakończyć, to jak powiedzieć tylko połowę prawdy, jak zacząć historię i pominąć zakończenie, a przecież losy wszystkich, z którymi się zetknął, rozwiązują się w sposób tragiczny.

Warto też postawić pytanie o wzajemne relacje bohaterów i funkcje psychologiczne, jakie pełnią wobec siebie. Myszkin i Rogożyn to dwie skrajności: pierwszy nosi miano świętego, drugi wręcz przeciwnie; jeden boi się swych myśli, drugi pyta wprost o wiarę w Boga, o możliwość zabójstwa, o najgłębsze uczucia. Innymi słowy: wszystko, co wypiera Myszkin, kumuluje się w postawie Parfiona. W ten sposób zyskujemy dodatkowy dostęp do tego, na co książę sam boi się spojrzeć: do jego własnej, najbardziej skrytej, najokropniejszej wersji „ja”, a więc do nieświadomości. Ignorując jej istnienie, Lew Nikołajewicz przyjmuje rolę samowychowującą. Wiwisekcyjna wręcz rozmowa z Rogożynem w Petersburgu obnaża ten mechanizm w pełni. W emocjach mężczyźni przekazują sobie Nastazję jak przedmiot, jednocześnie próbując dociec, gdzie tkwi źródło niecodziennej więzi, którą są z nią połączeni. Napięcie pomiędzy księciem i Rogożynem będzie rosło, aż dojdzie do konfrontacji i ataku epileptycznego, ponieważ to, co wpuścił do swojego serca Myszkin, jest dla niego nie do opanowania.

Sceptyczny wobec Dostojewskiego Vladimir Nabokov proponuje w swoich wykładach o literaturze rosyjskiej jeszcze jedną interpretację obrazu Myszkina: ludową postać Iwanuszki-głuptasa. Osadza bohatera w nieoczekiwanym kontekście:
Z kolei książę Myszkin ma wnuka stworzonego niedawno przez współczesnego radzieckiego pisarza Michaiła Zoszczenko, typ wesołego kretyna żyjącego na obrzeżach policyjnego totalitarnego państwa, gdzie demencja stała się ostatnią azylem człowieka”.
Motywacje poczynań bohaterów, zwłaszcza Nastazji Filipownej, często są niezrozumiałe. Nastazja Filipowna, podobnie jak książę, jest bardzo wrażliwa na otaczających ją ludzi. Każdy z bohaterów prowokuje bohaterkę do określonego zamanifestowania własnych uczuć i innych zachowań. Ta polifonia tłumaczy niejednorodność jej wizerunku. Jest nie tyle histeryczna, co wrażliwa i gotowa ulegać wszelkim zewnętrznym impulsom.

Z kolei Agłaja Jepanczyna z jednej strony działa jako „przeciwwaga” dla Nastasji Filippovnej: nie ma w niej ambiwalencji, gotowości do wiecznych zmian: „niepokalana, piękna, szczera dziewczyna." Jednak w epilogu Dostojewski zamienia ją w niemal karykaturalną bohaterkę. Poślubia polskiego rewolucjonistę, który urzekł ją „niezwykłą szlachetnością duszy, dręczonej cierpieniem w ojczyźnie i tak urzeczonej, że jeszcze zanim wyszła za mąż, została członkinią jakiegoś obcego komitetu ds. Odbudowy Polski.

Ciekawe, że pomysł Idioty zrodził się w Dreźnie, gdzie Dostojewski odwiedził Galerię Zwinger: w powieści wspomina o konkretnych płótnach. Najbardziej znanym z nich jest Martwy Chrystus w grobie Hansa Holbeina (Myszkin widzi jego kopię w domu Rogożyna). Zdaniem Leonida Grossmana Dostojewski „zamierzał zawrzeć w powieści interpretację arcydzieła Holbeina dokonaną przez księcia Myszkina… Kwestie ateizmu i wiary, realizmu i naturalizmu miałyby tu szeroki zakres. Ale nigdy nie napisał tego filozoficznego komentarza na temat Holbeina (...)”.

Technikę malowania postaci Dostojewski ciekawie rozgrywa tworząc specjalny efekt stopniowego pojawiania się Nastazji Filipownej - po raz pierwszy widzimy ją na fotografii w domu Jepanczynów. Dopiero po dwóch podobnych scenach bohaterka materializuje się i poznaje Myszkina.

Charakterystyczną cechą Idioty jest drobiazgowość, z jaką opisani są w powieści bohaterowie drugiego planu, czasem nieco komiksowego. Chory na konsumpcję Ipolit, szelmowski Keller, błazen Ferdyszczenko, zdegradowany urzędnik Lebiediew, pijak i stęchły generał Iwołgin mają swoje własne entrée.

I jeszcze jedna ciekawostka: współcześni Dostojewskiemu, zwłaszcza dowcipny krytyk Dmitrij Minajew, zarzucali pisarzowi, że jego powieść nie ma żadnego związku z rzeczywistością, w szczególności jego bohaterowie operują nierealistycznymi kwotami. Kwoty z lat 60. XIX wieku trudno przeliczać na powojenne, a tym bardziej XXI-wieczne ruble. Tymczasem podczas pierwszej rozmowy z Myszkinem generał Jepanczyn, dowiedziawszy się o talencie księcia-kaligrafa, mówi: „Bez problemu można odłożyć trzydzieści pięć rubli miesięcznie!”. W rzeczywistości to nikła kwota - to nie przypadek, że Jepanczyn od razu proponuje Myszkinowi wynajem kącika w mieszkaniu Iwołgina. W Petersburgu niemożliwe byłoby wynajęcie samodzielnego mieszkania za 35 rubli; najskromniejsze mieszkanie w latach 60. XIX wieku kosztowało co najmniej 50 rubli miesięcznie. Tego samego wieczoru książę informuje gości Nastazji Filipownej, że z woli ciotki otrzymał spadek w wysokości półtora miliona rubli. Kwota jest astronomiczna: dom w centrum Moskwy kosztował około pięćdziesięciu tysięcy rubli.

Z kolei Nastazja Filipowna wrzuca sto tysięcy do kominka - gest jest postrzegany jako szaleństwo, płoną ogromne pieniądze. Kiedy książę wyjaśnia Agłaji, że jego majątek wynosi 135 tysięcy, spotyka się ze śmiechem i komentarzem: „Tylko to?”. Pieniądze nie są w tej powieści narzędziem wypłacalności bohaterów, a jedynie symbolem, którego ranga zmienia się zależnie od kontekstu. W każdej zaś sytuacji są one czymś niepojętym dla Myszkina....

Dostojewski — twórca pełen rozterek egzystencjalnych — otworzył literaturze drogę do lepszego poznana człowieka dzięki podjęciu tzw. przeklętych problemów. Mniej więcej w tym samym czasie na polu psychiatrii uczynił to Sigmund Freud, przedstawiając swoją meta­psychologię i stopniowo rozbudowując pojęcie aparatu psychicznego człowieka. Mimo że Dostojewski był przede wszystkim pisarzem, zaś Freud lekarzem, w ich myśli można odnaleźć pewne punkty styczne: rozważania obydwu wykraczały poza zakres wyznaczony dziedziną ich specjalizacji (znamienne, że Dostojewski nazywany jest psychologiem, a Freud oskarżany był o zbyt humanistyczny charakter swoich prac), ich zainteresowania oscylowały wokół tematyki niepoznanych sfer ludzkiego istnienia (z jednej strony mowa zatem o człowieku z pod-ziemia, z drugiej o nieświadomości), każdy z nich pozostawił trwały ślad w myśleniu o człowieku (choć zasługi Freuda są w tym względzie często niedoceniane).