niedziela, 11 grudnia 2011

Richard Brodie "Wirus umysłu"

Dla genezy książki Brodiego zasadniczą datą pozostaje rok 1976, kiedy wybitny przyrodnik, Richard Dawkins, w książce Samolubny gen, wprowadził termin "mem", określając go jako "podstawową jednostkę transmisji kulturowej, czyli imitacji". Był to zarazem skromny początek memetyki, nauki łączącej biologię, psychologię i naukę o poznawaniu (kogniwistykę). Zdaniem Brodiego, dwadzieścia lat później, dzięki boomowi informatycznemu, memetyka rozwinęła się już na tyle, by zmienić nasze życie i nas samych. Z perspektywy kolejnych dwudziestu lat niestety należy stwierdzić, że o ile nieprawdopodobnie zmieniła nas (i nadal zmienia) informatyzacja, o tyle memetyka gdzieś zamarła...

Ale wróćmy na razie do samej książki: rzecz to nadzwyczaj słaba i słabo napisana. I niestety nie jest to wina tłumaczenia (miałam w ręku nieszczęsny oryginał), ale chaotycznego podejścia do tematu i płycizny intelektualnej autora. Duża część tekstu zasługuje na miano eklektycznej - choć na usta ciśnie się słowo plagiat. Niby na końcu jest wykaz literatury, ale w tekście trudno doszukać się rozgraniczenia między tym, co własne, a tym, co zapożyczone. Co więcej ów eklektyzm jest bezładny i niepozbierany - jakoś autor nie przemyślał do końca, co chciałby rozumieć pod pojęciem memu i uwzględnić w swojej książce, gdzieś mu dzwoniło, ale nie wiedział, w którym kościele, zatem wrzucił bardzo różnorodne wątki dotyczące wiodących przekazów kulturowych (relacje płci, źródła strachu, religia itp.). Dobór to wielce arbitralny i nie do końca zrozumiały.
Autor niepotrzebnie, ale za to bardzo nieudolnie, próbuje wyjaśnić, czym jest mem i memetyka. Wyłamuje otwarte drzwi, bo zbieżności między biologiczną i kulturową ewolucją starali się bowiem wykazać już Charles J. Lumsden i Edward O. Wilson w swojej pracy Genes, Mind, and Culture (1981). Odpowiednikiem memu w ich ujęciu stał się kulturogen (culturgen), do którego utworzenia skłoniły ich jednak implikacje zawarte nie tylko w pracach Dawkinsa, ale sugestie takich autorów jak: D.L. Clarke, H.F. Blum, J.S. Huxlley, L.L. Cavalli-Sforza, C.P. Swanson i innych. W tym kontekście propozycje Brodiego wydają się jedynie odgrzewaniem idei, które wybrzmiały już w przeszłości. Tak jak podstawową cegiełką dla ewolucji pozostaje zmieniający się gen, tak w memetyce jego analogat stanowi mem, będący "myślą, przekonaniem albo nastawieniem, szerzącym się od jednego umysłu do drugiego".

Brodie sugeruje, co prawda, że przełom informatyczny stał się nowym impulsem dla przeprowadzenia analiz, ale sama idea nie zmienia się na tyle, by uzasadniać tworzenie nowych bytów i nowych - słabych - książek.

Wiele z poruszanych wątków autor opiera na źródłach mocno już kontestowanych (jak choćby zagadnienia relacji płci) - o ile w latach 90. wysyłanie kobiet na Wenus i mężczyzna na Marsa było modne, o tyle w świetle współczesnej psychologii pozostaje już tylko śmieszną ramotką, a traktowane z powagą - wręcz szkodliwą formułą. 

Dyskusyjne jest także traktowanie jako memów cząstek informacji, które nie ulegają samoreplikacji lecz replikują się pod wpływem nakazu (przykład religii czy systemów prawnych) - autor nie poświęca tej kontrowersji ani słowa, podczas kiedy dykteryjki obiadowe, w czasie których rzekomo trwała dyskusja o naturze memów, pochłaniają jego uwagę dość często.

Ostrzegając przed zaraźliwymi wirusami umysłu, które masowo replikują się dzięki globalnej sieci (i wstępnie obiecując antidotum) Brodie ostatecznie nie znajduje żadnej innej rady niż... włączenie się w proces tworzenia i replikowania memów - oczywiście tylko tych słusznych i zgodnych z naszym systemem wartości. No cóż - genialna to rada, to której zastosowali się przeróżni płaskoziemcy, antyszczepionkowcy, altprawicowcy, incele i innej maści wyznawcy najróżniejszych zagrożonych systemów wartości. 

Zatem do dzieła!


 

piątek, 2 grudnia 2011

Danuta Wałęsa "Marzenia i tajemnice"


Bardzo trudno jest oceniać taki typ literatury. Sam fakt, że opracowanie tworzy ghostwriter sprawia, że wartości literackiej nie sposób w ogóle uwzględniać, a już na pewno nie można jej przypisywać Pierwszej Damie. Cóż zatem oceniać? Jakość wspomnień? Jakość życia? Skalę tajemnic, które udaje nam się podejrzeć zaglądając w cudze życie?

Nie jestem fanką biografii ani wspomnień, bo często ocierają się o grafomanię. Tu jednak zrobiłam odstępstwo ze względu na wyjątkowy fragment historii, jaki wyłania się ze wspomnień Pani Danuty, której nie tylko przyszło żyć w niezwykłym okresie, ale od kuchni podglądać wielką politykę. Nie zaskakuje na pewno fakt, że sytuacja żony prezydenta w tamtych czasach niewiele odbiegała od pozycji większości kobiet w Polsce - mamy tyle przestrzeni, ile jej sobie wywalczymy. I niezależnie od reprezentowanych ambicji, wiedzy i planów - z trudem dorastamy do świadomości, że rola życiowej asystentki własnego męża nie musi być kresem marzeń. 

Największą wartością tej książki jest chyba właśnie spokojna, rzeczowa, pozbawiona goryczy i żalu, ale zarazem bardzo dogłębna ilustracja pewnego procesu. Procesu dorastania do samoświadomości, niezależności, poczucia własnej wartości i podmiotowości. Wiele osób przez całe życie tego nie osiąga: pozostajemy uwikłani w przeróżne relacje, głównie rodzinne, przygnieceni poczuciem obowiązku i odpowiedzialności za innych. Nie dotyczy to tylko kobiet, choć społecznie silniej obarczane są powinnościami względem najbliższych i przekonane, że pozostawianie własnych potrzeb na ostatnim miejscu jest tym, czego się od nich oczekuje. Także wielu mężczyzn do końca życia tkwi w kieracie społecznie narzuconych przekonań, niezdolnych do zastanowienia się, czego chcieli dla siebie. 

A przecież Pani Danucie przypadły w udziale absolutnie ponadprzeciętne obowiązki. Nie miała doradców, którymi otoczony był - przynajmniej od pewnego etapu życia - jej mąż. Nie miała spin doktorów, jakimi otoczone były kolejne żony prezydentów. Nie wyniosła z domu umiejętności bywania w wielkim świecie, a w pierwszych latach politycznej/publicznej działalności męża nie dysponowała pieniędzmi, które pozwoliłyby jej zatrudnić sztab wizażystek. Jej wyprawa do Sztokholmu - znakomicie zresztą opisana także przez Głowackiego (Przyszłem, czyli jaki pisałem scenariusz...) - była aktem heroizmu. Ciekawe, ile z moich studentek: wygadanych, wykształconych, bywających za granicą co wakacje i spędzających na szlifowaniu języków obcych całe "erasmusy" dałaby radę stanąć przed salą wypełniona tłumem ludzi i przed królem Szwecji, odpowiednio się zachować i spokojnym głosem odczytać tekst podziękowania - nawet gdyby przygotował je ktoś zawczasu? Ilu z nas zniosłoby upokorzenie, kiedy po powrocie do kraju, po tak prestiżowym wydarzeniu, zmuszani bylibyśmy poddać się rewizji osobistej?

Chyba jednak ocenię zatem nie tyle książkę, ile przesłanie, które Pierwsza Dama zdołała sformułować w toku swojego życia. Osoba, która pomimo braku wsparcia i jakiegokolwiek przygotowania, zdołała z dużą odwagą i odpowiedzialnością dźwignąć niemały ciężar i odzyskać własną podmiotowość.


czwartek, 1 grudnia 2011

Magdalena Tulli "Włoskie szpilki"

 

Dawno nie czytałam tak przejmującej książki, która zrobiłaby na mnie podobne wrażenie. To bezwzględnie  jedna z najważniejszych książek 2011 roku. Nieduży zbiór opowiadań, z akcją rozgrywającą się w powojennej Polsce. Autorka wraca w nich pamięcią do czasu dzieciństwa, do swoich polsko-włoskich korzeni. Jej matka ocalała z Auschwitz, ojciec był Włochem, który pozostawił w Mediolanie swoja rodzinę, a nietypowy układ rodzinny sprawił, że lata przedszkolne i szkolne bohaterki naznaczone były traumą wyobcowania z grupy rówieśniczej, całkowitym brakiem empatii ze strony rygorystycznych nauczycieli i otoczone szaro-brudną rzeczywistością powojennych czasów za żelazną kurtyną.

 "[...] po przegranej wojnie wszystko się jakoś skomplikowało. Klocki, z których nasze rodziny miały ułożyć sobie życie na nowo, były nie takie, jak trzeba, z lekka krzywe i zdekompletowane. Cokolwiek byśmy z nich zbudowali, musiało się zawalić. Nie wolno było wspominać lepszych czasów, a jeśli ktoś nie mógł ich zapomnieć, to powinien przede wszystkim schować się, zejść z oczu wszechobecnym portretom dygnitarzy, by nie martwić ich i nie obrażać swoim istnieniem."

Skomplikowana, toksyczna więź z mało empatyczną i emocjonalnie poranioną matką to pierwszy wymiar tej emocjonalnej opowieści. Drugim jest trauma szkoły: problemy z nauką i rówieśnikami dziewczynki wyśmiewanej, nielubianej i wyobcowanej. Trzeci wymiar to dojmująca rzeczywistość Polski Ludowej skontrastowana z wielobarwnym i fascynującym Zachodem, który pojawia się symbolicznie (włoski leksykon ilustrowany Palazziego, dzięki któremu dziewczynka wciąż mogła być jedną nogą w Mediolanie i rozumiała, że „świat, w którym żyje, nie jest jedyny, a jego regulamin nie obowiązuje wszędzie”) i dosłownie (wakacje spędzane u rodziny ojca). Ale jest i antysemityzm, i Marzec 1968, i antyżydowskie działania władz PRL - wszystko opowiedziane głosem osobnym i niepodrabialnym.

Wczytywanie się w te historie jest trudne, wymaga niezwykłego skupienia, empatii, wrażliwości i wyciszenia. Ta dojmująco smutna opowieść jest chwilami zaskakująco - choć gorzko - ironiczna. Bohaterka w najdotkliwszych i najbardziej przejmujących chwilach szukająca schronienia w kamuflażu. Nawet „piekło jest miejscem, w którym także należało się umieć znaleźć”. Ale cierpienie przebija z każdego praktycznie zdania:

„(…) Wojna, jeśli już się zacznie, nie ma końca. W każdym razie nie dla każdego. Generałowie podpiszą akt kapitulacji, w niebo wystrzelą kolorowe fajerwerki, szeregowcy upiją się ze szczęścia, że ocaleli. I do cywila. A dla cywili dalej trwa cicha, niewidoczna wojna. Wykrwawiają się w niej samotnie dzień po dniu, noc po nocy, rok po roku. Do końca swoich dni, a niektórzy znacznie dłużej. Wojna, jak masa upadłościowa, przechodzi na własność potomnych.”

Boleśnie czyta się o matce pogrążonej w demencji, która cofa ją w czasie, przez najstraszliwsze chwile minionego życia, dając wytchnienie dopiero wtedy, gdy zegar wspomnień cofa się do czasów radosnego dzieciństwa. Trudno ocenić, kto bardziej cierpi: matka ponownie przeżywa ją gehennę Zagłady, czy córka poznająca jej drobiazgowy przebieg. Koszmar obozowy, który matka odsuwa od siebie przez całe życie, zaatakuje ze zdwojoną mocą, zamykając chorą kobietę za ścianą przerwanej pamięci. Troska miesza się tu ze zdumieniem, że ta silna kobieta, wciąż godnie znosi ból. Jak wytresowana do przeżycia najgorszego. 

Ale jeszcze bardziej boleśnie czyta się o dziecku pozostawionym samemu sobie, umęczonym brakiem uwagi, brakiem przyjaciół, brakiem akceptacji. Szokuje odwaga pisarki, aby upublicznić ten ból, zadziwia umiejętność jego uogólnienia do poziomu doświadczenia właściwego wielu z nas. W tym portrecie każdy odnajdzie fragment swojej historii, w którą wpleciona jest dojmująca samotność, milczenie i chłód rodziców, urazy, ukryta agresja. Szukając ukojenia autorka daje je sobie i nam: jak choćby w pięknej scenie spotkania narratorki i  dziewczynki (siebie z przeszłości) – kiedy usiłuje ją przytulić, pocieszyć, zdjąć z niej poczucie winy. „Skąd miała wiedzieć, że kłopoty, z którymi nie potrafi się uporać, są starsze od niej”.

W „Ucieczce lisów”, poruszającym opowiadaniu o marcu 1968 roku, dziewczynka dowiaduje się, że Żydzi, zamierzają sprzedać kraj wrogom i zastanawia się, na czym miałaby polegać ta sprzedaż:

„Z nami wszystkimi w środku? Tak, z nami wszystkimi i z tym, co do nas należało, z transparentami i sztandarami,  fabrykami, w których powstawały wyroby państwowego przemysłu, z obskurnymi klatkami schodowymi i kuchniami bez okien. Z zeszytami z papieru V klasy, z piórnikami?”.

Po czym sama dodaje:

"jakby nasz kraj nie został zdradzony i sprzedany o wiele wcześniej. Jakby nowy, powojenny właściciel nie odciął naszego kraju od planu Marshalla, który postawił na nogi Europę. Jakby nie obciążył go zobowiązaniami ponad siły, nie wtrącił w poniżające ubóstwo." 

Zadziwienie absurdami świata dorosłych autorka zastępuje czasem zadziwieniem ojca-Włocha, któremu trudno pojąć absurdy polskiej rzeczywistości:

"Zwyczajny przejazd tramwajem wymagał niezmierzonej cierpliwości i samozaparcia, instytucjom zobowiązanym do naprawy tego i tamtego zawsze brakowało potrzebnej śrubki i uszczelki, odpowiedniego narzędzia albo stosownego przepisu, każde rozsądne przedsięwzięcie prędzej czy później okazywało się niemożliwe do przeprowadzenia. Ojciec przez pierwsze lata obserwował tę powszechną szamotaninę z niedowierzaniem. Dlaczego nie da się wyprodukować uszczelki? Dlaczego nie można wprowadzić przepisu? - pytał, podnosząc brwi. Miejscowi znali odpowiedź, ale woleli milczeć." 

Magdalena Tulli stosuje w swoich opowiadaniach sprawdzony już wcześniej afabularny sposób prowadzenia narracji, określany mianem „antyprozy”. Opowiadania mienią się odcieniami liryzmu albo precyzyjnych opisów, rozbudowanych metafor lub wątków eseistycznych. Tulli przejmująco opowiada o polskiej traumie, która drąży nas do dzisiaj, a w tych, którzy pamiętają niewątpliwie budzi upiorne wspomnienie miejsca „podminowanego strachem i gniewem, pełnego nieokreślonej nerwowości, mniej lub bardziej wyczuwalnego napięcia, które łatwo znajdowało ujście w scenach agresji i poniżenia”, miejsca „w którym poniżanie obywateli było głównym sposobem komunikowania się z nimi w szkołach, w zakładach pracy, w urzędach i na ulicy”.

Jest w tej książce przejmująca, dziecinna naiwność i niewinność - dalekie to od literatury rozliczeniowej do jakiej przywykliśmy. To przejmująca opowieść o tym, jak nasze osobiste doświadczenia są w rzeczywistości dramatycznym świadectwem emocjonalnego wyniszczenia przekazywanego z pokolenia na pokolenie.