wtorek, 28 maja 2019

Małgorzata Hillar "My z drugiej połowy XX wieku"

My z dru­giej po­ło­wy XX wie­ku
roz­bi­ja­ją­cy ato­my
zdo­byw­cy księ­ży­ca
wsty­dzi­my się
mięk­kich ge­stów
czu­łych spoj­rzeń
cie­płych uśmie­chów

Kie­dy cier­pi­my
wy­krzy­wia­my lek­ce­wa­żą­co war­gi

Kie­dy przy­cho­dzi mi­łość
wzru­sza­my po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi

Sil­ni cy­nicz­ni
z iro­nicz­nie zmru­żo­ny­mi ocza­mi

Do­pie­ro póź­ną nocą
przy szczel­nie za­sło­nię­tych oknach
gry­zie­my z bólu ręce
umie­ra­my z mi­ło­ści




poniedziałek, 27 maja 2019

Swietłana Aleksijewicz "Urzeczeni śmiercią"


Pierwsza wydana w języku polskim książka białoruskiej noblistki (Nobel 2015 r.), wydana u nas dopiero w 2001 r., choć w oryginale pojawiła się już w 1993 r. Poruszająca, choć napisana suchym językiem reportażu - autorka oddaje głos rozmówcom, nie komentując, nie cytując własnych pytań. Dla młodych czytelników chyba wiele faktów, zawartych we wspomnieniach bohaterów tych reportaży, okaże się nowością (przypisy tłumacza sugerują, że nawet stosunkowo niedawne wydarzenia - np. pucz w Moskwie z 1991 r - mogą stanowić daleka historię na czytelnika). Pozornie beznamiętny styl książek Aleksijewicz jest jej znakiem rozpoznawczym i chyba po części sprawił, że autorka jest jedna z trzech postaci - obok Ryszarda Kapuścińskiego i Hanny Krall - z "naszej" części Europy, którą się najczęściej wydaje na świecie. Postaci, które opisują świat, którego już nie ma, opisują odchodzące utopie...

Właściwie są to wyznania o samobójstwach, jakie nastąpiły po rozpadzie ZSRR, o powodach targnięcia się na życie mówią samobójcy - jeśli ich odratowano, albo ich najbliżsi, jeżeli nie udało się zapobiec najbardziej tragicznemu protestowi wobec niemożności odnalezienia się w świecie, kiedy runęło imperium i wyparowały mity wielkiej utopii.

Sama Aleksijewicz pisze, że ta książka to "rzecz o tych, którzy skończyli ze sobą, lub próbowali skończyć, bo nie mogli się pogodzić z końcem idei socjalistycznej, o tych, którzy utożsamili się z nią na śmierć i życie, o tych wreszcie, którzy nie znaleźli dość sił, aby pogodzić się z powstającym dopiero światem wartości, nowym spojrzeniem na historię i nową wizję ojczyzny".

Ale nie chodzi tylko o samobójstwa starych komunistów - te jakoś można byłoby zrozumieć w obliczu utraty sensu całego życia, niepotrzebnych ofiar i zmarnowanych lat, utraty wszystkiego, w co wierzyli i czemu poświęcili życie. Ale młodzi ludzie, którzy na zgliszczach imperium nie potrafią nic zbudować, nie widzą dla siebie przyszłości, nie wiedzą jak żyć w normalnym świecie, bo nikt ich tego nie nauczył, a starsze pokolenie obwiniają jedynie za to, że przekazało im we krwi niewolnictwo? Tymczasem starych ludzi pozbawiono wszystkiego - nawet możliwości życia przeszłością. Oni nie potrafią już z siebie zedrzeć starej skóry. To zbyt bolesny zabieg... Wtedy pojawia się myśl o samobójstwie. Jeden z bohaterów mówi: "Nawet Kiriłow w Biesach Dostojewskiego kończy ze sobą, dziwiąc się, że nie wszyscy ludzie kończą samobójstwem". Poza tym życie to przecież tylko to co mieści się między machnięciem skrzydła i łopaty...

Rozmówcy Aleksijewicz błądzą wspomnieniami wokół tego, co przeżyli i tego co tylko im obiecano, a wydawało się tak realne i bliskie. Opisują gorycz, która staje się ich udziałem, kiedy czytają lub słyszą o bezużyteczności swoich przeżyć, a nawet całego życia. Autorka sama przywołuje myśl Warłaama  Szałamowa, że "doświadczenie łagrów nie jest nikomu potrzebne", że "przeżycie łagrowe są potrzebne tylko w łagrze". A przecież sam Szałamow po 18 latach łagrów i więzień pisał właściwie tylko o tych doświadczeniach. Innych nie miał.

Jeden wspomina starego obrońcę Twierdzy Brzeskiej, Timerena Zinatowa, który wielokrotnie przyjeżdżał do Brześcia po wojnie, a za którymś razem po spacerze po legendarnej cytadeli, rzucił się pod pociąg. Po jego śmierci gazety rzuciły się na temat weteranów żyjących w nędzy, osamotnieniu, pozbawionych i chleba i chwały

Bohaterem jednego z reportaży jest bojownik "afganiec" - jeden z tych, którym udało się uniknąć powrotu w cynkowanej trumnie (więcej o jemu podobnych Aleksijewicz napisała w Cynkowych chłopcach). Mieszanina cynizmu i naiwności dziecięcej poraża, kiedy uświadomimy sobie, że podobni mu najemnicy stale walczą na frontach Zakaukazia, Ukrainy i wielu pomniejszych, o których wiadomości z rzadka tylko docierają do wielkich miast, w których toczy się "normalne" życie.

Czy ma racje autorka pisząc, że "my, ludzie socjalizmu, jesteśmy podobni i zarazem niepodobni do innych. Mamy swój język, swoje wyobrażenia o dobru i złu, o grzechach i męczennikach. Jesteśmy podobni i niepodobni do innych, tak jak podobny i niepodobny do pozostałych w tłumie jest człowiek wypuszczony z więzienia, który przesiedział tam wiele lat. Miał własną pryczę, zawsze był obiad, cóż, kasza z kawałkiem ryby, ale była, toczył detale na tokarce albo heblował deski w warsztacie stolarskim. Wiedział, że w oznaczonym czasie dostanie nową fufajkę, czapkę, koszule i gacie. Że przyniosą mu szczoteczkę do zębów, łyżkę. (...) A na wolności trzeba myśleć i odpowiadać za wszystko samemu. Nieprzytulnie mu z nią. Czuje się zakłopotany. Taki niepewny stan psychiczny Erich Fromm określił jako ucieczkę od wolności".

Wśród bohaterów reportażu jest starzec, który w partii był 70 lat i dwudziestolatka, która jest skazona "genem niewolnictwa", a przeżycia wojenne Zakaukazia nie dają jej żyć w Moskie ani żadnym innym miejscu na świecie. Ten pierwszy myśląc o śmierci, poczuł coś wielkiego i wzniosłego, co wcześniej dawała mu tylko myśl o partii - obecnie nieważnej, wykpiwanej, albo co gorsza po prostu nieobecnej. Ta druga szuka ukojenia od ciągłego niepokoju.

Wspomnienia niektórych bohaterów poruszają odrzuceniem spraw codziennych, ale ważnych dla każdego człowieka - czyn budowy imperium kazał im zapomnieć nawet o czułości wobec najbliższych. Jeden z bohaterów opisuje dyskusje o książce Miłość pracowitych pszczół Aleksandry Kołłontaj, która przekonywała, że można tworzyć świat bez czułości Puszkinowskiego "Pamiętam to cudowne mgnienie...". Nawet tak oczywista ludzka, czy biologiczna potrzeba - okazywała się burżuazyjnym przesądem. Kochać można tylko rewolucję, Ojczyznę, partię...

Bohaterowie książki nie znajdą tez ukojenia w muzyce: ich świat zamykał się na przyśpiewkach ludowych, piosenkach pierwszomajowych i oczywiście Międzynarodówce (pieść z czasów Komuny Paryskiej, której przyszło stać się hymnem proletariatu - ciekawe, co na to Eugene Pottier i Pierre Degeyter?). Niektórzy może jeszcze znali Granadę Michaiła Swietłowa z czasów wojny domowej w Hiszpanii? Dla niektórych możliwość spotkania z weteranami tej wojny była prawdziwym zaszczytem, a "powinność internacjonalistyczna" stanowiła tyleż obowiązek, co i marzenie młodych ludzi. Jedna z bohaterek reportażu wspomina, że nad jej łóżkiem wisiał portret Dolores Ibarruri (La Pasionara). Parę lat później jej koledzy marzyli już tylko o udziale w "internacjonalistycznym czynie" na Kubie, a ich wnuki - o udziale w wyprawie do Afganistanu. Jak wspomina: "Łatwo nas było omamić, oszukać".

Koszmarem dla tych ludzi stało się uświadomienie sobie - nierzadko już u schyłku życia - że kaci i ofiary brali się z tych samych ludzi, że ktoś tam na górze wybierał ich, tasował... Niektórzy ocknęli się wcześniej - jak jeden z bohaterów, który nie mógł pojąc, dlaczego wrogiem ludu okrzyczano legendarnego Tuchaczewskiego czy Bucharina. Ci żyli w poczuciu zakłamania i terroru przez długie lata - ale po upadku imperium ani o jotę nie odczuli, że jest łatwiej, lepiej, syciej - pozostali wyrobnikami systemu.

Dramatyczne jest wyznanie matki kilkunastolatka, który popełnia samobójstwo pozostawiając ją w poczuciu, że czegoś nie dostrzegła, ze powinna była coś wcześniej wyczuć i zapobiec. Wiedziała, że czyta tylko to, co smutne, że pisze o śmierci, ale pocieszała się, że sztuka to także komedia, do której kiedyś także dojrzeje. Po śmierci syna zastanawia się "dlaczego u nas komedia nie istnieje?" i sama sobie odpowiada "kochamy ból, kochamy patrzeć na śmierć. W zapamiętaniu, z jakąś genetycznie uwarunkowaną gotowością poświęcamy się, idziemy na poniewierkę."

Niektóre wspomnienia z "radzieckiego chowu" zaskakują prostackim rozróżnieniem: "gitara na ścianie to drobnomieszczaństwo", "ogień - jeśli już - to nie w kominku, ale pionierskim ognisku" i zawsze - jak u Majakowskiego - "śmierć wznioślejsza od życia". Pokolenie wychowane na Opowieści o prawdziwym człowieku Polewoja (autentyczne dzieje lotnika Meresjewa jako niedościgniony wzór dla radzieckiego człowieka).

Młody człowiek, opowiadający o samobójczej śmierci przyjaciela z wojska, pomimo cynicznie oczywistej pracy najemnika, ma świadomość, że zdolnością do permanentnej wojaczki nasiąkał od dziecka w domu rodzinnym. "Tato marzył, żeby rzucić nas pod czołgi. Chciał, abym zgłosił się na ochotnika do Afganistanu. A gdyby mi tam nogi urwało, jak Meresjewowi, jego życie nie byłoby stracone. Czułby się szczęśliwy! Potrafiłby mnie rozstrzelać, gdybym na wojnie złamał żołnierską przysięgę. Kompleks Tarasa Bulby (to z Gogola). Tato nie był człowiekiem, należał do idei. Ale nie udało mu się mnie odpowiednio zaprogramować. Na szczeniacka gotowość zatkania sobą dziury w płocie albo legnięcie brzuchem na minie." Bez współczucia raczej z gniewem kończy: "A tato? To człowiek bezradny, absolutnie nieprzygotowany do starości, ponieważ na starość trzeba po prostu żyć. A on nie wyobraża sobie siebie bez wielkiej idei. Żeby choć kaktusy hodował, albo zbierał pudełka od zapałek! (...) Potrzebny jest mu wróg, przyczajony, zamaskowany. Potrzebna mu jest wojna, inaczej  życie traci sens. Nie ma ofiar! Takiego życia tato nie zna i nie rozumie."
Uzupełnieniem tego gorzkiego opisu jest absurdalna scena wspólnego oglądania telewizji, kiedy na widok japońskiego robota rozbrajającego minę, ojciec bohatera dziwi się "Tak marnowac sprzęt! Cóż to u nas ludzi brakuje?".

Inny bohater dał się jednak uwieść wojnie i wojaczce znacznie skuteczniej. Dziwią go ludzie, którzy oglądają amerykańskie filmy i tylko z nich znają wojne. A przecież wystarczy kupić bilet na samolot - teraz każdy może polecieć nawojnę. Popatrzeć! To dopiero przyjemność! "Tylko tam moge żyć".

Wojna nadal pozostaje punktem odniesienia dla wielu homo sovieticus (sowkom). Groby, kurhany, pomniki, filmu, obrazy, balety - wojna pozbawiała uczuć i unimozliwiała powrót do normalnego życia.

Urzeczeni śmiercią żyją jak u Mereżkowskiego: niby cienie cieni..., a przecież mieli być jak Pawka Korczagin (bohater Jak hartowała się stal Ostrowskiego).

W innym reportażu bohater, historyk twierdzi: "Cofnęliśmy się o jakieś 70 lat" i zaleca lekturę Przeklętych dni Bunina, twierdząc, że wiele fragmentów oddaje znakomicie obraz współczesnego życia. Wspomina dni puczu 19-21 sierpnia 1991 roku, kiedy najpierw wystąpił przeciwko Gorbaczowowi Wiktor Pugo, jego najbliższy współpracownik, który po stłumieniu puczu popełnił samobójstwo. "Przekląwszy cudze mogiły, umieramy, a potem ktoś przeklina nasze...". Wszystko się dzieje według znanego scenariusza. Człowiek się nie zmieni. I bez przymusu systemu człowiek pragnie zniknąć w tłumie, w masie. Zdaje się, że to słowa Orwella. Kiedy człowiek jest w tłumie, choć niewidoczny, czuje się nieśmiertelny. Socjalizm zmuszał człowieka do zajmowania miejsca w historii, do jej tworzenia. Zespalał, łączył poprzez wspólnotę działań, wyznaczał wspólny kierunek dążeń. Wielka idea ujarzmiła chaos... Świeciła z wysokości, nieosiągalna wprawdzie, ale tak było nawet lepiej. Lud czuł się osadzony w historii, uważał, że dokonuje historycznych osiągnięć, że współuczestniczy w czymś wielkim. Czegoś podobnego przedtem mógł doznawać tylko w czasie wojny. I cóż mu teraz dać? Dostatnie życie? Dobra materialne? To nigdy nie stanie się dla nas celem ostatecznym. Jesteśmy ulepieni z innej gliny. Potrzebujemy ideału tragicznego...

Jedna z bohaterek wspomina czasy Chruszczowa, a w szczególności jego słynny referat "O kulcie jednostki i jego następstwach wygłoszony na XX zjeździe KPZR (luty 1956), który jednak nie zmienił zbyt wiele, choć był oznaką odwilży: miał charakter tajny, co prawda poddawał krytyce niektóre zbrodnie okresu stalinowskiego, ale dotyczył przede wszystkim czystek w aparacie partyjnym i w kadrze wojskowej (o prześladowaniu inteligencji i zwykłych obywateli nie było mowy). Ale bohaterka z goryczą mówi o tym, że tu gdzie dzisiaj "Kaszpirowski, szarlatani, chiromanci i przepowiadacze przyszłości" niegdyś zgłebiała biografie wodzów, listy pamiętniki, wspomnienia, fascynowała się życiorysami Dzierżyńskiego, Łunczarskiego, Bucharina.

Jeszcze inna rozmyśla na głos: "Komunizm żyje w naszej podświadomości. Pożądamy romantyzmu i bohaterstwa. Nudzą nas realia, pragmatyczne działania. Ulubiony bohater rosyjskich bajek (Głupi Jasio) nie buduje, nie tworzy, ale siedzi na piecu i czeka na złotą rybkę albo piękną królewnę. Wszyscy pragniemy cudu albo sprawiedliwego władcy. Teraz też." Może dlatego inna bohaterka twierdziła, że "żyć trzeba z takim rozmachem, jak konie biorą przeszkodę. Inaczej to na nic!". I jeszcze "Człowiek powinien mieć cel, wielki cel. Tylko chwast żyje dla siebie, człowiek żyje dla innych. Za moich czasów trwał spór fizyków i liryków - ja wybrałam fizyków! Świat należy do realistów, a nie do marzycieli!"

Długo czytałam tę niegrubą przecież książeczkę. Po każdym reportażu-rozmowie co najmniej jeden dzień ciszy i ściśniętego gardła. 


środa, 22 maja 2019

Katarzyna Tubylewicz "Własne miejsca"



Należę do tych ludzi, którzy nie potrafią znieść żadnego miejsca na ziemi 
i są szczęśliwi jedynie pomiędzy miejscami, które opuścili a tymi,
w kierunku których zmierzają.

Thomas Bernhardt Bratanek Wittgensteina

Emigrant w polskiej literaturze ma miejsce szczególne, emigrantka w zasadzie nie ma go wcale. To jedno z najbardziej zapadających w pamięć zdań, ale lista notatek, jakie robiłam w trakcie czytania tej powieści jest naprawdę długa. Choć książka ta nie jest "ciężkim działem" ani pod względem fizycznym, ani w odbiorze. Co nie znaczy, że czyta się ją lekko.

Niejedna Polka - nawet jeśli nie skazała się na emigrację - podzieli odczucie kompleksów, jakie towarzyszą nam w zetknięciu z tzw. zachodem. Tkwi to w nas bardzo głęboko, a Katarzyna Tubylewicz ciekawie analizuje przyczyny tego stanu rzeczy. Jako specjalistka od kultury szwedzkiej, ze szczególną wnikliwością zestawia swoje obserwacje na temat Szwecji i Polski, które nie zamykają się wszak na poziomie różnic narodowych, ale także religijnych, kulturowych, majątkowych czy nawet relacji rodzinnych.

Język odgrywa jednak rolę niezwykłą, a etnolingwistyka może okazać się dyscypliną bardziej potrzebną niż mogłoby się wydawać. Poprzez język dokonuje się transmisji wzorów kulturowych, a może nawet ducha narodu. Słowa, jakimi chwali się dziecko, mogą zaważyć na jego przyszłości, mogą zaważyć na mentalności narodowej, bo język to klucz do tożsamości. Katarzyna Tubylewicz przedstawia poznawanie obcej kultury jako brutalnego mierzenia przeciwieństw.



Książki pisane przez kobiety, a niekoniecznie dla kobiet szalenie mnie pociągają. We "Własnych miejscach" na pierwszym planie jest oczywiście wątek emigracyjny: rodziny polsko szwedzkiej, Polki zamężnej ze Szwedem, Polaka planującego powrót do "starego kraju", ale też innej Polki, marzącej o karierze naukowej, która nie ogranicza się do polskiego zaścianka. Każde z nich zmaga się z niepewnością, obawami, takimi czy innymi formami wykluczenia, stereotypizacją...

Niektóre fragmenty wypadają blado i naiwnie (szczególnie stary-maleńki Kajtek jakoś mnie odrzuca, choć zapewne miał być elementem komicznym tej książki - jest jedynie irytujący). Natomiast rola ubogich krewnych, jaką mamy wdrukowaną w przypadku kontaktów z zachodnią kulturą - i to po tylu latach od transformacji i otwarcia granic - jest bolesna i nieścieralna. Chyba tylko Roma Ligocka w "Dziewczynce w czerwonym płaszczyków" potrafiła oddać ten problem równie trafnie...
W książce o emigracji pojawia się Madonna emigrantów - Dubravka Ugresic. Autorka wymienią ją jako autorytet, ikonę, duchem Dubravki, podkreślanej przez nią dialektyki Ossie/Wessie przesiąknięte są antropologiczne obserwacje Katarzyny Tubylewicz. Taka właśnie według niej jest Warszawa początku stulecia: połykająca sprzeczności, z kawiarniami Szpilką i Szpulką na Placu Trzech Krzyży jako figurami westernizacji i z tysiącem gatunków jabłek, nie spełniających być może wymogów UE, ale za to wydzielających zapach tęsknoty. 

Ale poza emigracyjnym wątkiem, Tubylewicz znakomicie rozprawia się z bluszczową naturą wielu kobiet. Kobiet, które pragną istnieć wyłącznie przez i dla mężczyzny. Niewierzących, że można po prostu stać na własnych nogach i iść dokąd dusza zapragnie...

Katarzyna Tubylewicz zasługuje na uwagę, tym bardziej, że po Własnych miejscach przyszły jeszcze ciekawsze i dojrzalsze książki - a także wspaniałe tłumaczenia Majgull Axelsson i Jonasa Gardella (głośna trylogia o AIDS w Szwecji Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek). Znakomite teksty Katarzyny Tubylewicz można też znaleźć na portalu Krytyki Politycznej a jej przygnębiająca opinia o polskich księgarniach w zestawieniu z tym, co robi się dla czytelnictwa w innych krajach opublikowana została w wywiadzie dla Wyborczej.

Najciekawsze fragmenty?
Mam szesnaście lat, czytam Nieznośną lekkość bytu i nareszcie rozumiem, że jestem Teresą, tym beznadziejnym przypadkiem kobiety, która naprawdę nie istnieje dopóki nie spotka właściwego mężczyzny. Tak naprawdę mnie nie ma, dopiero mam się stać.
Kobiety uwodzi się najczęściej na marzenia, a obietnica spełnienia któregoś z nich, choćby była nawet wyrażona gestem, a nie słowami, jest już przecież zobowiązaniem. (...) Jej zaczerwienione policzki i błyszczące oczy nie są bynajmniej odzwierciedleniem wielkiego wrażenia, jakie na niej zrobiłeś. To tylko marzenia sprawiają, że chichocze po każdym Twoim, nawet bardzo kiepskim żarcie. I nagle czujesz na plecach ciężar jej marzeń. A najgorsze z nich jest to jedno, karykaturalne marzenie o nadaniu sensu całemu jej... istnieniu.

Ateizm to pojęcie, które budzi w szwedzkiej duszy pozytywne asocjacje. Ateista brzydzi się fanatyzmem, nienawidzi przemocy (religia jako forma zniewolenia) i wojen (ile z nich prowadzono lub prowadzi się z imieniem Boga na sztandarach?), jest człowiekiem nowoczesnym (religia trąci myszką), rozumnym i tolerancyjnym... 
Polska, w przeciwieństwie do sympatycznej i zadowolonej z siebie Szwecji, jest krajem o duszy głęboko tragicznej. Polacy nie mogą żyć bez rwania szat nad losem swoim i swojej ojczyzny, więc jeśli historia zdejmuje z ich rąk kajdany nakładane przez różnych najeźdźców, Polacy sami stwarzają sobie problemy i rozglądają się za nowymi oprawcami. Polak musi mieć bowiem gorzej, żeby mógł poczuć się lepiej.

[W Szwecji] zamiast spowiedzi - sortowanie śmieci, dwa razy dziennie prysznic, czysta woda, która można pić z kranu.

(...) jakby język polski od lat trwał w stanie hibernacji. Jest mało elastyczny i źle reaguje na ściąganie go z wyżyn formalnych albo literackich. Wciśnięty w codzienność natychmiast ulega spłaszczeniu. Chamieje. Zapożyczenia nie wchłaniają się tak szybko, jak w szwedzki, tylko latami odstają od normy - niewygodne, językowe kanty. 

(...) Bóg był oczywistością i patriotycznym obowiązkiem. Że istnieje, nikt nie wątpił - komu inaczej budowałoby się te kościoły, komu te kwiatki na procesjach, komu te białe sukienki na komuniach, komu święte obrazki do kolorowania co tydzień rozdawane nam, dzieciom, przez siostrę katechetkę. Istnienie Boga było oczywiste samo przez się i przez stworzoną na potrzeby Pańskie infrastrukturę. Bóg był również patriotycznym obowiązkiem: mieszkał w kościołach, których nie lubili komuniści. Coniedzielne spotkania z Bogiem stanowiły więc jedna z form przeciwstawienia się władzy. 

Dużo czytam. Dlaczego tak jest, że lepiej rozumiem i bardziej lubię ludzi z kart książek niż tych realnych, tych, których spotykam... (...) może to tylko kwestia odpowiedniego doboru lektur?

Próbowałam nauczyć się myśleć o sobie "kosmopolitka". To słowo jest jak chwiejne rusztowanie, fałszywa, krucha zbitka liter, nie wytrzymuje ciężaru moich doświadczeń. Kosmopolitki nie istnieją (choć może zdarzają się kosmopolici). Są amerykańskie żony Szwedów, których nikt nigdy nie nazywa imigrantkami. Nikomu nie przeszkadza ich fatalny akcent. Są też polskie, serbskie, rosyjskie żony Szwedów, których akcent drażni ("żeby tak po tylu latach nie złapać melodii języka?"), których intencje są z góry podejrzane. Uczepiły się bogatego faceta. Załapały się na lepsze życie.

Polski pisarz jest namaszczony przez bogów i nie pisze dla ludzi, gardzi fabułą, unosi się ponad gustami czytelników na chmurz swojego geniuszu, a najwięcej energii wkłada w to by udowodnić innym, że on i tylko on jest Prawdziwym Pisarzem. Reszta to mierni grafomanii. Poza tym pije i ma dosyć. Również dlatego, że go nie czytają i że wywodzi się z narodu nigdy niesięgających po książkę ciemniaków. Jednym słowem Paragraf 22.

Emigrant nieuchronnie staje się imigrantem...

Ponury nastolatek przychodzi któregoś dnia do domu z kolczykiem w nosie i trupią czaszką wytatuowaną na ramieniu, ale jeśli jego matka potrafi uważnie przyglądać się swojemu dziecku, od razu rozumie, ze trupia czaszka jest manifestacja tej samej bezradności, która sprawiała, że jej nieprzystosowany syn, kiedy miał ledwie trzy lata, zamiast jeść zupę, walił łyżką w talerz.

Dlaczego najbardziej kochamy tych, którzy po prostu wmawiają nam, że są tego warci? (...) Dlaczego lekceważymy ludzi, którym uważny umysł i odrobina samokrytycyzmu (czasem zwane wrażliwością) odbierają tupet, siłę przebicia i tak w dzisiejszych czasach pożądaną charyzmę?

Czy istnieje coś bardziej zwykłego, bardziej codziennego od przeprowadzki? Choćby nawet do innego kraju? Przecież, jak pisał Edward Said, emigrant z Palestyny i amerykański profesor, żyjemy w czasach wielkiej emigracji, w czasach, których głównym bohaterem jest uchodźca.

Pochodzę z narodu, który od wieków zajmuje się głównie emigrowaniem. Z kraju, którego mieszkańcy bywają niemrawi i zacofani, gdy trzymają się granic własnej parafii, ale dostają skrzydeł, kiedy tylko zaczną wędrować. Czasem mam wrażenie, że połowa naszych narodowych ikon, to emigranci. Wędrownicy i narzekacze.

Wszyscy potrzebujemy, żeby ktoś na nas patrzył...

To okrutne, że nasze dzieci stają się w końcu dorosłe. I że każdy z nas, dorosłych, narodził się, bo umarło dziecko, którym był wcześniej.

(...) podstawowa różnica między podróżą a wyjazdem na stałe polega na tym, że podróż pozwala nam uwierzyć (do czasu, gdy naszą uwagę przykuje wzbudzający niepokój szczegół (...), że istnieją takie miejsca, w których niemożliwe są porażki. Miejsca, które umożliwiłyby nam pozbycie się raz na zawsze ciężaru, znieczuliły, kazały skupić się na każdej minucie istnienia. Miejsca, w których ludzie są lepsi.
Emigracja jest odwrotnością podróży. Destylatem realności.
Każde miejsce, w którym znajduje się emigrant, pełne jest zadrapań, otarć, stanów zapalnych.
Może to i dobrze, że nigdy nie zamieszkamy w Prowansji.
Nie chcę znać jej ciemnej strony. Jej samotnych, pijanych kobiet...

Czytam Miłosza:
Gdziekolwiek jestem, na jakimkolwiek miejscu
na ziemi, ukrywam przed ludźmi przekonanie,
że nie jestem stąd.

Wstyd przyznać, ale znajduję pocieszenie w uświadomieniu sobie, że nawet mieszkaniec Parnasu staje się na emigracji wyrwanym z kontekstu kosmitą i tak jak inni wygnańcy, skazany jest na walkę o to, by być kimś więcej niż tylko walczącym z pułapkami języka obcym.




wtorek, 21 maja 2019

Bolesław Leśmian *** (Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz)

Gdy­bym spo­tkał cie­bie zno­wu pierw­szy raz,
Ale w in­nym sa­dzie, w in­nym le­sie -
Może by ina­czej za­szu­miał nam las
Wy­dłu­żo­ny mgła­mi na bez­kre­sie....

Może in­nych kwia­tów wśród zie­le­ni bruzd
Ję­ły­by się dło­nie dresz­czem czyn­ne -
Może by upa­dły z nie­do­myśl­nych ust
Ja­kieś inne sło­wa - ja­kieś inne...

Może by i słoń­ce znie­wo­li­ło nas
Do spły­nię­cia du­chem w róż ka­ska­dzie,
Gdy­bym spo­tkał cie­bie zno­wu pierw­szy raz,
Ale w in­nym le­sie, w in­nym sa­dzie...



poniedziałek, 20 maja 2019

"The End of the F***ing World" (reż. Jonathan Entwistle i Lucy Tcherniak, scenariusz: Charlie Covell)


Na pozór serial drogi skrzyżowany z opowieścią o wyobcowaniu nastolatków, ze znanym zabiegiem "ona i on wyobcowani, szczęśliwie trafiają na siebie". Ale te dwie wzmianki w zasadzie wyczerpują sztampowe zabiegi kina młodzieżowego. Pozostałe nawiązania do znanych motywów kinowych są bardzo atrakcyjne: począwszy od wszystkich obrazów Bonnie i Clyde'a (choć tutaj seria przestępstw i wypadków nieustannie zbliżających do siebie głównych bohaterów raczej przypomina swoją przypadkowością i determinizmem Thelmę i Louise), po Urodzonych morderców. Do tego nadzwyczajna dawka sarkazmu i szczególnego poczucia humoru!

James i Alyssa (w tych rolach Alex Lawthe i Jessica Barden) są od początku ciekawi (głównie dlatego, że inni), choć chwilami sprawiają raczej wrażenie apatycznych niż zbuntowanych. Pomimo tego (a może właśnie dlatego?) serial jest wybuchową mieszanką komedii, grozy i teen-dramy. Dwójka mających się ku sobie outsiderów buntuje się przeciwko światu, ruszając w stronę horyzontu i nie oglądając się za siebie, uciekając przed mnożącymi się konsekwencjami i zmagając z duchami przeszłości. James i Alyssa to jednocześnie typowi i bardzo nietypowi nastolatkowie, którzy świetnie wpasowują się do stereotypowego modelu zbuntowanych dzieciaków ze szkolnego marginesu, a jednocześnie na każdym kroku straszą widza swoją nieobliczalnością i anormalnością, zachowując jednak jakąś dziecięcą naiwność i delikatność. Alyssa co chwilę zmienia zdanie i jest prawdziwym wulkanem energii, podczas gdy James nieco niknie w jej cieniu, co wspaniale sprzyja tworzeniu mrocznego wizerunku psychopaty.


Serial można oczywiście potraktować jak opowieść o dwóch nieprzystosowanych do życia jednostkach, które ośmielają się chcieć czegoś więcej lub czegoś innego niż każe im społeczeństwo, a które nie bardzo mają skąd czerpać inspirację do zastanawiania się nad tym, czego chcą. Ale The End of the F***ing World to także przejmująca opowieść o desperackiej próbie poczucia czegoś w coraz bardziej dziwnym, odpychającym świecie, chęci zwyczajnego bycia sobą.

W serialu dominuje dziwność: dziwne są psychodeliczne retrospekcje, wstawki montażowe, dialogi głównych bohaterów (o czym oni w zasadzie rozmawiają?) i to, że wciąż słyszymy, co dzieje się w ich głowach. Szokująca bywa bezpośredniość i uderzający konkret wypowiedzi Jamesa i Alyssy.

Aktorstwo jest fenomenalne: James i Alyssa są fantastycznie napisani i zagrani. To sprawia, że pomimo różnych przestępstw, oboje autentycznie dają się polubić. Dodajmy jeszcze fantastyczną ścieżkę dźwiękową, nadającą rytm i energię i otrzymujemy naprawdę niezłe kino.

niedziela, 19 maja 2019

Miron Białoszewski "Do NN**"

na­gle
wy­ci­nasz się
z po­mie­sza­nych form uli­cy
wy­pu­kło­ścią nóg
twa­rzy

zbli­żasz się - pół
mi­jam cię - pół

jak­że mi szko­da
tej za­wsze jed­nej stro­ny nie wi­dzia­nej!
od­cho­dzisz - pół
ruch in­nych
kroi cię
w co­raz drob­niej­sze
ka­wał­ki

nic mi z cie­bie nie zo­sta­ło
na­gle


piątek, 17 maja 2019

Władimir Sorokin "23 000"


Po lekturze Lodu i Bro - które już były lekko męczące ze względu na wielokrotnie eksploatowane podobne wątki - 23 000 było już po prostu nie do zniesienia :-(

czwartek, 16 maja 2019

Zbigniew Herbert "Zwierciadło wędruje po gościńcu" (pamięci Leopolda Tyrmanda)

1

Mówią -
że sztuka jest zwierciadłem
które przechadza się po gościńcu

odbija wiernie realność
to niesamowite dwunożne lustro

znamy więc dobrze
spelunki Apulejusza
średniowieczny Londyn
bezdroża Don Kichota
podróże sentymentalne
i podróże w głąb dżungli

czasem sztuka odbija miraże
zorzą polarną
ekstazy nawiedzonych
uczty bogów
otchłanie

zmaga się także z historią
ze zmiennym powodzeniem
stara się ją oswoić
nadać ludzki sens

stąd balety
orkiestry
obrazy jak żywe
powieści różnorakie
wiersze

w ciężkich złoconych ramach
krwawi cynobrem Leonidas

Chór w operze Beethovena
śpiewa przekonywająco o wolności

ranny pod Borodino Książę
nie chce upaść
na ziemię

sztuka stara się uszlachetnić
podnieść na wyższy poziom
wyśpiewać odtańczyć zagadać

zetlałą materię ludzką
zrudziałe cierpienie

    2

oto balet

Swietłana sur le point
unosi się w powietrze
i długo trwa jak obłok z tiulu
na westchnieniach zachwytu

wszystko to w pałacu zimowym
dawnej kaźni cyrku
gdzie wczoraj czarno było
od ludzi zwołanych na zagładę

balet na lodzie -
wieczne powroty
koło otwiera się
zamyka

klasyczny duet ofiary z oprawcą
ostatnia z Romanowych
tańczy z przystojnym czekistą

Cyrk -
dzwonki
dno powietrza

żongler Nieizwiestnyj
w stałym repertuarze

właśnie wchodzą
bestie (apolityczne)

publiczność bije brawo
jak zwykle ze strachu
i że to - niemożliwe

    lwy morskie najwyraźniej się nudzą

    trochę ludzkiego ciepła wnoszą niedźwiedzie polarne


środa, 15 maja 2019

Marcel Woźniak "Biografia Leopolda Tyrmanda: Moja śmierć będzie taka, jak moje życie"


Lolek, Poldek, Lopek, Loluś, Lo i jednocześnie autor największego polskiego bestsellera Zły i fenomenalnego Dziennika 1954. Niby taki znany! Piewca Warszawy i guru jazzu. "Owoc miłości Mieczysława i Maryli, szeryf z Trębackiej, marynarz, as reportażu, prawoskrzydłowy. Przypisujący własne doświadczenia wielu postaciom Złego (poza samym Złym Tyrmand obdarzył cząstką siebie Edwina Kolanko, Kubę Wirusa, lekarza Halskiego, młodego sportowca Zbigniewa).

Nazwisko Edwina Kolanko nawiązuje do Erwina Kirscha, autora Szalejącego reportera, którego czytał bohater Tyrmanda (a najpewniej także sam Tyrmand, oddając w książce kwintesencję Warszawy, tak jak to robił Kirsch - jeden z najwybitniejszych reporterów w historii dziennikarstwa - opisujący z zacięciem Paryż czy Londyn, zaglądając w najciemniejsze zaułki tych miast).

Setki anegdot i historii, jakie zostawił po sobie Tyrmand wyjeżdżając do Ameryki, trudno rozróżnić od faktów wypełniających jego i tak sensacyjne życie. Marcel Woźniak podjął trud dotarcia do prawdy: które z nich są prawdziwe? dlaczego jazz? skąd kolorowe skarpetki? a wojenne przeżycia - czy to mity? Czy naprawdę był kelnerem i pływał po morzu jak Martin Eden?

Życie Tyrmanda - nawet bez koloryzowania - stanowi genialną, w zasadzie gotową fabułę dobrego filmu sensacyjnego. Ale mnie poruszyły najbardziej jego dramatyczne losy w latach powojennych, kiedy został nie tylko pozbawiony pracy, ale też jakichkolwiek szans na zatrudnienie - nawet jako robotnik fizyczny - dzięki czułej, acz dyskretnej opiece UB. Nie był uwięziony, internowany ani bity - nie mógł zatem zyskać miana bohatera podziemia. Był po prostu systematycznie niszczony - jak zapewne wielu, którzy nigdy nie trafią na łamy gazet ani podręczników.

Po szczególnych doświadczeniach socjalizmu trudno dziwić się jego zwrotowi w kierunku konserwatyzmu w czasach amerykańskich, o czym ciekawie opowiada na łamach Wyborczej jego syn.

Książka Woźniaka jest jedyną chyba biografią sięgającą aż do przodków Tyrmanda i obejmującą wszelkie koleje jego życia. Ujęły mnie liczne fotografie, ocalałe dokumenty (bilety, protokoły z przesłuchań, odbitki paszportów), w których pozostaje zaklęte życie... Ale przede wszystkim zdjęcia, zdjęcia i zdjęcia!

Fragmenty, które mnie urzekły:
  • Wypowiedź Barbary Hoff (drugiej żony Tyrmanda) o jego matce, Maryli: "nietknięta myślą" ;-)
  • Jako dwunastolatek Tyrmand zaczytywał się Szekspirem, o którym potem pisał w recenzji: "Lubię Szekspira, bo tam się u niego zawsze dużo dzieje... Ciągle się zabijają, mordują, gonią, albo przewracają... prawie jak w filmie..."
  • W Niedzieli w Stavanger Tyrmand porównuje statek do okrętu o nazwie Yorrika z powieści Skarb z Sierra Madre Brunona Travena z 1927 roku, którą musiał czytać w dzieciństwie. Takich przykładów, jak podaje Woźniak, jest zresztą wiele.
  • "Ostatni świadek [przed wojną] widział Tyrmanda w Warszawie 28 sierpnia 1939 roku na Stadionie Wojska Polskiego. Polska podejmowała Węgry, ówczesnych wicemistrzów świata. Wygraliśmy 4:2." - wspomnienie tego meczu pojawi się na kartach Złego... A sportowe i reporterskie zacięcie Tyrmanda stanie się jego wizytówką, podobnie jak uwielbienie dla jazzu.
  • "Złościł się, gdy nazywano go pisarzem... Mówił o sobie: były kelner."
  • Pilch recenzując Uwikłanie, stwierdził, że pisane jest tyrmandowskimi zdaniami. Na przykład: "Janina Chorko się umalowała. To było straszne."
  • Tyrmand o gen. Andersie: "No, Spinoza to on nie jest!"
  • Tyrmand o swoim wezwaniu na komendę MO: "Chodziło o (...) środowisko kanciarzy, dziwkarzy, alfonsów z drogich nocnych lokali, kawiarnianych kurew, hochsztaplerek. Nie wiem, dlaczego Bezpieczeństwo pod postacią Milicji Obywatelskiej wybrało akurat mnie na eksperta w tych sprawach, ale przyznam się, że bardzo mnie to ucieszyło."
  • W czasie pobytu w USA "niczym prorok przepowiadał, że masowe media tworzą prawdę na własny użytek - tak jak kiedyś pisał o prawdzie tworzonej przez media propagandowe".
  • cytat z innej książki Tyrmanda " Chciałbym - wyznaje Filip - aby moje dzieci rosły w dobrym, czystym powietrzu na obszernej przestrzeni, w poszanowaniu dla innych symboli, może obcych mi zupełnie, ale takich, za którymi schroni się w przyszłości wolność i szczęście ludzkie."

Leopold Tyrmand z Gustawem Holoubkiem w filmie "Jutro premiera"
Tyrmand

wtorek, 14 maja 2019

Julian Tuwim "Do krytyków"


A w maju
Zwy­kłem jeź­dzić, sza­now­ni pa­no­wie,
Na przed­niej plat­for­mie tram­wa­ju!
Mia­sto na wskroś mnie prze­szy­wa!
Co się tam dzie­je w mej gło­wie:
Pędy, za­pę­dy, ognie, ogni­wa,
We­so­ło w czu­bie i w pię­tach,
A naj­we­se­lej na skrę­tach!
Na skrę­tach - ko­li­ście
Za­gar­niam za­chwy­tem ra­mie­nia,
A drze­wa w po­ry­wie na­tchnie­nia
Sza­le­ją wio­sen­ną wo­nią,
Z ra­do­ści pęka pą­ko­wie,
Uli­ce na alarm dzwo­nią,
Maju, maju! - -
Tak to jadę na przed­niej plat­for­mie tram­wa­ju,
Wiel­ce sza­now­ni pa­no­wie!


poniedziałek, 6 maja 2019

Víctor del Árbol "Wybrzeże śmierci"


Kolejna wspaniała opowieść Arbola o fatalizmie ludzkiego życia, przeszłości, która nieubłaganie do nas wraca i niestrudzonej walce człowieka o to, by zacząć od początku i zawsze iść na przód. I jak zwykle mnóstwo odniesień historycznych, które tym razem nie ograniczają się do reżimu frankistowskiego w Hiszpanii, ale także okresu argentyńskiej Brudnej Wojny (Guerra sucia), której początek wyznacza 24 marca 1976 roku, kiedy władzę w Argentynie przejęła prawicowa dyktatura wojskowa generała Jorge Videli. Zamach stanu spowodował zawieszenie wszelkiej działalności politycznej i początek wieloletniego terroru wobec ludzi podejrzanych o nieprzychylne nastawienie wobec władz. Echo tych wydarzeń, aresztowań, tortur i morderstw, a także Operacji Różaniec (Operación Rosario), którą znamy jako wojnę o Falklandy i dramatów rodzin, których członkowie znikali na zawsze (desaparecidos), co chwila przewijają się w tej powieści. 

Ale Wybrzeże śmierci to przede wszystkim znakomity thriller i kawał wciągającej literatury. Autor jak zwykle wymyka się wszelkim schematom i zamiast zbudować prostą, przejrzystą fabułę - nieustannie komplikuje ją i nawarstwia. Wybrzeże śmierci nie jest typową literaturą historyczno-obyczajową - to, gdzie bohaterowie znajdują się dziś jest wypadkową zdarzeń z przeszłości. Każda z postaci wnosi coś istotnego i szczególnego do powieści, każda jest mistrzowsko sportretowana i prowadzi po meandrach swojego życia, bolesnych dramatach, bo „każdy ma życie, które nie mieści się na kartce ani na zdjęciu” . To sprawia, że klimat powieści jest niezwykle ponury, kłębi się od sekretów i kłamstw, choć przewijają się także wątki nadziei, wiary, przebaczenia i otuchy.

Jak to często dzieje się w przypadku takich powieści, mamy tutaj do czynienia ze schematem "oprawcy i ofiary", których role momentami się przenikają. Niby od razu wiadomo, kim jest "ten dobry", ale już co do "złego" - można mieć chwilami wątpliwości. A i "dobry" nie jest kryształowo czysty. Na kilku płaszczyznach pojawia się tu wątek rodzicielstwa, odpowiedzialności za chore dziecko i cierpienia po stracie dziecka, ale także samosądu i nadzwyczajnego okrucieństwa. Inny ważny wątek - to wątek szaleństwa w różnych odmianach. Nawiązuje do niego cytat z Gilberta K. Chestertona na początku książki: "Szaleniec jest człowiekiem, który postradał wszystko oprócz rozumu".

Kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że Víctor del Árbol umie pisać. Doskonale łączy ze sobą zwykłą, rzemieślniczą prozę z akcentami literatury wysokiej, zaangażowanie historyczne - z solidnym, porywającym kryminałem.

Przepiękna jest dedykacja: "Dla mojej towarzyszki życia, Loli, bo tylko ona patrzy na mnie tak, żeby mnie zobaczyć. Miłość jest także i tym..."



niedziela, 5 maja 2019

Zbigniew Herbert "Przesłanie Pana Cogito" (Modlitwa ludzi wolnych)

Idź do­kąd po­szli tam­ci do ciem­ne­go kre­su
po zło­te runo ni­co­ści two­ją ostat­nią na­gro­dę

Idź wy­pro­sto­wa­ny wśród tych co na ko­la­nach
wśród od­wró­co­nych ple­ca­mi i oba­lo­nych w proch

oca­la­łeś nie po to aby żyć
masz mało cza­su trze­ba dać świa­dec­two

bądź od­waż­ny gdy ro­zum za­wo­dzi bądź od­waż­ny
w osta­tecz­nym ra­chun­ku je­dy­nie to się li­czy

a Gniew twój bez­sil­ny niech bę­dzie jak mo­rze
ile­kroć usły­szysz głos po­ni­żo­nych i bi­tych

niech nie opusz­cza cie­bie two­ja sio­stra Po­gar­da
dla szpic­lów ka­tów tchó­rzy - oni wy­gra­ją

pój­dą na twój po­grzeb i z ulgą rzu­cą gru­dę
a kor­nik na­pi­sze twój uła­dzo­ny ży­cio­rys

i nie prze­ba­czaj za­iste nie w two­jej mocy
prze­ba­czać w imie­niu tych któ­rych zdra­dzo­no o świ­cie

strzeż się jed­nak dumy nie­po­trzeb­nej
oglą­daj w lu­strze swą bła­zeń­ską twarz

po­wta­rzaj: zo­sta­łem po­wo­ła­ny - czyż nie było lep­szych
strzeż się oschło­ści ser­ca ko­chaj źró­dło za­ran­ne

pta­ka o nie­zna­nym imie­niu dąb zi­mo­wy
świa­tło na mu­rze splen­dor nie­ba

one nie po­trze­bu­ją twe­go cie­płe­go od­de­chu
są po to aby mó­wić: nikt cię nie po­cie­szy

czu­waj - kie­dy świa­tło na gó­rach daje znak - wstań i idź
do­pó­ki krew ob­ra­ca w pier­si two­ją ciem­ną gwiaz­dę

po­wta­rzaj sta­re za­klę­cia ludz­ko­ści baj­ki i le­gen­dy
bo tak zdo­bę­dziesz do­bro któ­re­go nie zdo­bę­dziesz

po­wta­rzaj wiel­kie sło­wa po­wta­rzaj je z upo­rem
jak ci co szli przez pu­sty­nię i gi­nę­li w pia­sku

a na­gro­dzą cię za to tym co mają pod ręką
chło­sta śmie­chu za­bój­stwem na śmiet­ni­ku

Idź bo tyl­ko tak bę­dziesz przy­ję­ty do gro­na zim­nych cza­szek
do gro­na two­ich przod­ków: Gil­ga­me­sza, Hek­to­ra, Ro­lan­da

Obroń­ców kró­le­stwa bez kre­su i mia­sta po­pio­łów
Bądź wierny Idź





piątek, 3 maja 2019

Tadeusz Bartoś "Wolność, równość, katolicyzm"


Czy współczesny Kościół potrafi i chce wyjść na przeciw dzisiejszemu człowiekowi? Czy chce przyjąć do wiadomości to, kim on jest, jak myśli, jak przeżywa swoje człowieczeństwo?

Były dominikanin, Tadeusz Bartoś nigdy nie skrywał swoich przekonań, które przedstawiał w licznych wywiadach i tekstach. Krytyczny stosunek do wielu zjawisk w Kościele, wobec nauczania Kościoła, wobec archaicznej struktury jego funkcjonowania i niedopasowania do współczesnego świata. 

Bartoś odważnie - zważywszy na oficjalne nauczanie polskiego Kościoła - krytykuje system kościelnej zależności, w którym gubi się poczucie własnego życia i tożsamości, a nawet zdolności do samodzielnych wyborów moralnych. Zdaniem autora, blokując możliwość zadawania pytań i kontestowania niektórych poglądów, system taki nie sprzyja samodzielności i dojrzewaniu ludzkiego sumienia. 

Najciekawsze są, przedstawione w książce, próby ujęcia i interpretacji rozmaitych kulturowych i filozoficznych kontekstów wiary chrześcijańskiej. Chrześcijaństwo jest tu punktem wyjścia analizy wszystkich niemal aspektów ludzkiego bycia w świecie. 

I nawet ja - jako osoba niewierząca - ulegam urokowi dawnych tekstów Akwinaty, kiedy Bartoś powołuje się na niego, pisząc o "naturalnej" moralności jednostki ludzkiej i przekonaniu, że nie ma potrzeby brać w karby "ludzkiej bestii". Podkreśla, że w antropologicznym kontekście wychowanie religijne niezdolne do zawierzenia człowiekowi przybliża się niebezpiecznie do edukacji więziennej i staje się po trosze resocjalizacją. Przytacza stwierdzenie św. Tomasza z Akwinu: Chrześcijanin powinien raczej znieść ekskomunikę niż działać wbrew swemu sumieniu, a niesprawiedliwie nałożona klątwa kościelna nie osłabia życia w łasce lecz je wzmacnia.

Autor pisze, że mamy w Polsce do czynienia z katolicyzmem niekiedy niezdolnym do konfrontacji, nieodpornym na krytykę, nieprzygotowanym do koegzystencji i dialogu z myślącymi inaczej, skłonnym do przyjmowania natychmiast postawy obronnej (a jak wiadomo, najlepszą obroną jest atak). Tego typu sytuacja buduje binarny podział świata: my − dobrzy i oni − źli: wrogowie Kościoła. Pięćdziesiąt lat komunizmu w Polsce wzmocniło jeszcze ten dwubiegunowy sposób przeżywania świata.

Gorzkie słowa dotyczą też szczególnej kondycji polskich zgromadzeń zakonnych, które utrwalają psychiczną niesamodzielność swoich członków, przekraczają dopuszczalne granice ingerencji w osobiste życie drugiego człowieka, doprowadzając niekiedy do ubezwłasnowolnienia, złamania charakteru i w istocie do psychicznego niewolnictwa. Te słowa wydaja mi się tym bardziej prawdziwe, że wcześniej niż Wolność, równość... czytałam Zakonnice odchodzą po cichu Marty Abramowicz. Problem ignorowania kwestii psychologii we współczesnym kościele przy jednoczesnym spadku powołań wydaje się po prostu oczywisty.

Nie sposób w krótkim opisie zawrzeć bogactwa myśli i spokoju, jaki tchnie z tej książki... I smutkiem napawa gorzkie zakończenie.


Notatki:
  1. W nowożytności olbrzymią role odegrało ideologiczne na modłę scjentystyczną podejście do prawdy i dogmatu. XIX i XX-wieczni scjentyści uważali, że nauka dostarcza ostatecznych prawd na temat świata. Teologia, nie chcąc być gorsza, przypisała dogmatom katolickim podobną funkcję ostatecznych odpowiedzi. Wiara więc zaczęła udawać wiedzę na modłę pozytywistyczną, jakby rywalizując z ówczesną naukowo-postępową frazeologią. Zagubiono bardziej hermeneutyczne rozumienie dogmatu.
  2. Podczas gdy teologia starała się umocnić swoja pozycję jako nauka w klasycznie nowożytnym sensie, w rozumieniu samej nauki i naukowości nastąpił gwałtowny przełom. Scjentyzm umarł śmiercią naturalną. Tego jednak Kongregacja Nauki i Wiary jakby nie dostrzegła. Od czasu zmian w obrazie świata fizycznego, związanych z odkryciami między innymi Alberta Einsteina, tezy naukowe zaczęły być traktowane nie jako ostateczne prawdy, lecz hipotezy. Karl Popper pisał, że odkrycia naukowe maja charakter hipotetyczno-dedukcyjny. Oznacza to, iż za obowiązującą uznaje się taką teorię naukową, która najlepiej organizuje dostępna wiedzę (doświadczenie) i skutecznie opiera się krytyce, a więc próbom jej falsyfikacji.
  3. Rozwój i zmiany w rozumieniu wiary wynikają także z nowego spojrzenia na historię. Dokonało się przejście od myślenia w kategoriach prawd wieczystych, wieczystej filozofii czy teologii, do kategorii prawd historycznych, teologii i filozofii rozumianych historycznie. (...) po wielu bolesnych oporach, związanych z potępianym w Kościele prawie do Soboru Watykańskiego II (do 1959 r.) modernizmem (ruch postulujący stosowanie badań historycznych do religii), przyjęto główne zasady myślenia historycznego, wraz ze zgodą na reguły hermeneutyki filozoficznej, która postuluje uświadomienie sobie w procesie rozumienia własnych przed-założeń (ograniczeń).
  4. Wcześniejszy opór, tak silny, iż obłożono zakazami zarówno twórców katolickiej historyczno-krytycznej egzegezy biblijnej (Marie-Joseph Lagrange), jak i współtwórców historii teologii i historii dogmatu (Yves M. Congar, Marie-Dominique Chenu) - wynikał z przekonania, że spojrzenie historyczne na prawdy wiary uczyni owe prawdy relatywnymi. Tymczasem relatywizacja, jaka przyniosło owe myślenie historyczne, polegała przede wszystkim na odrzuceniu dogmatyzmu nowożytnej mentalności scjentystycznej, która przeniknęła głęboko (w sposób nieuświadomiony) do życia kościelnego.
  5. Kościół nadal kurczowo trzyma się metodologii scjentystycznej: prób formułowania prawd teologicznych, odbiegających od ujęć tradycyjnych, nie uznaje się za hipotezy badawcze, lecz za definitywne rozstrzygnięcia.
  6. W efekcie teologowie poszukujący nowych rozwiązań narażeni są na ryzyko kłopotów dyscyplinarnych, dochodzenia i procesu, a w efekcie nakazu milczenia, zakazu publikacji czy usunięcia z pracy. Panuje więc zrozumiała niechęć do samodzielnego myślenia. Mało kto jest tak szalony, by narażać w ten sposób siebie i swoją przyszłość naukową. Zabija to wydatnie zdolność do myślenia twórczego, a preferuje immanentną, z biegiem czasu interioryzowaną (a więc nieuświadamianą) autocenzurę.
  7. Usunięcie z Katedry Teologii jednego z najważniejszych katolickich myślicieli XX wieku Hansa Kuenga, historia kłopotów z Kongregacją innego wielkiego teologa katolickiego, dominikanina Edwarda Schillebeeckxa, a ostatnio także kłopoty wybitnego jezuity Jacques'a Dupuis, są dla wielu wystarczającym ostrzeżeniem, by się nie wychylać. (...) Teolog to zazwyczaj duchowny, więc zarówno zawodowa, jak i życiowo, bardziej niż człowiek świecki zależny jest od przełożonych kościelnych.
  8. Może zamiast ortodoksji (właściwy sposób myślenia) warto postawić na ortopraksję (właściwy sposób działania) - w tym przede wszystkim przykazanie miłości, obejmujące zrozumienie i akceptację wobec inaczej myślących.
  9. Poważna i otwarta dyskusja teologiczna jest w Polsce trudna do zrealizowania, ponieważ nie ma takiej potrzeby w Kościele polskim. (...) Katolicyzm polski w swoim głównym nurcie jest antyintelektualny, antyteologiczny, oparty na tradycji, uczuciach, zwyczajach, patriotyzmie itp. Praktyki religijne motywowane są często silnym lękiem przed potępieniem, pełnią funkcje przystosowania społecznego. Jest w swoim głównym nurcie katolicyzm polski rytualizmem, będąc nie tyle refleksją, ile zwyczajem. Dorośli ludzie, którzy uważają się za wierzących (...) kiedy wkraczają w obręb spaw religii, nierzadko zawieszają w całości racjonalny wymiar swego człowieczeństwa i przestają używać rozumu.
  10. O. Edward Schillebeeckx OP (..) powiedział kiedyś, że polski katolicyzm nie przeszedł konfrontacji z tradycja oświeceniową. Zajęty innymi sprawami, takimi jak XIX i XX-wieczna walka o niepodległość, pozbawiony przez dziesiątki lat własnych instytucji religijnych, naukowych, teologicznych, raczej mesjanistyczny niż racjonalistyczny, nie miał okazji, ochoty i możliwości konfrontacji z ideami nowożytności. Nie było krytyków, do których trzeba byłoby się odnieść, a ci, którzy byli, stanowili głos tak słaby, że mogli zostać zlekceważeni.
  11. Dyskusje teologiczne w Polsce maja ograniczone możliwości oddziaływania, ponieważ brakuje przygotowanej do nich publiczności. (...) zanik wykształcenia humanistycznego i usunięcie filozofii ze szkół średnich w latach 40. XX w. przez władze stalinowskie. (...) Bez takiego wykształcenia problemem staje się komunikacja społeczna (jedni nie rozumieją drugich), niemożliwe jest społeczeństwo obywatelskie, a ludzie nie są rządzeni jak wolni, lecz jak niewolnicy: za pomocą kija i marchewki.
  12. (...) dlaczego w historii Kościoła teologowie tak często nie zdawali egzaminu? Dlaczego ich teologia nie ochroniła Kościoła przed zgubnym powiązaniem z państwem, a lektura Ewangelii nie uczyniła wrażliwymi na prześladowania i poniżanie niewierzących w imię wiary? Dlaczego nie protestowali, tylko uzasadniali przekonanie, że heretyków należy karać śmiercią?
  13. Dziś dostrzegam wielkie szanse rozwoju teologii w związku z paradygmatycznymi zmianami, jakie nastąpiły w rozumieniu ludzkiej wiedzy. (...) [uprzednio] pod wpływem scjentyzmu i szczególnej atmosfery poszukiwania pewności wypaczone zostało w teologii rozumienie prawd wiary i dogmatów. Jeśli nauka dawała ostateczną wiedzą o rzeczywistości, teologia też chciała dawać taka wiedzę. Kto ma prawdę ten ma władzę.
  14. Nawet niejasność wypowiedzi zostaje poddana procesowemu dochodzeniu (jak to było w przypadku Jacques'a Dupuis i wielu innych katolickich teologów), nie mówiąc już o tym, że w ramach takiego sposobu myślenia nieortodoksyjne ujmowanie problemów jest uznawane za wielkie zło. Nie wolno myśleć inaczej o prawdach wiary, aniżeli dopuszcza to tradycja. W oczach Kongregacji Nauki i Wiary pluralizm interpretacji teologicznych jest niebezpieczny, szkodliwy dla wiary. (...) Różnorodność interpretacji w starym paradygmacie wiedzy jest uznawana za odejście od prawdy, skoro prawda jest tylko jedna i można ją definitywnie posiąść.
  15. A przecież wiemy, że odwaga i determinacja niektórych teologów sprawiła, że kilkaset lat temu przerwano eksterminację Indian w Ameryce (Bartolomeo de las Casas). (...) Teolog musi mieć odwagę stanąć po stronie człowieka. Może to jednak oznaczać, że przyjdzie mu stanąć przeciwko władzy, od której zależy.
  16. Różnice nie niszczą pierwotnej jedności, lecz paradoksalnie ją budują. (...) Analogie znaleźć możemy nawet w tradycji żydowskiej, gdzie jednomyślność niektórych głosowań Sanhedrynu z mocy prawa czyniła je nieważnymi (zachodziło podejrzenie zmowy).
  17. Niepokojący głos Johna Graya, wyrażający popularną dziś opinię, że systemy mówiące o harmonii są totalitarne i antyliberalne, a tylko systemy ustanawiające immanentny i trwały konflikt - dają wolność. Pisze on "pluralizm wartości podważa nieliberalne twierdzenie o harmonii".
  18. [Bogowie] przestali interesować się ludźmi, kiedy ci oddalili się od świata przyrody, zamieszkali w miastach i zaczęli tworzyć kulturę. (...) w pewnym sensie historia naszej cywilizacji jest historią odchodzenia bogów.
  19. (...) kosmiczny wymiar religii, zawsze tak bliski duchowi katolickiemu (...) zastygł w bezruchu. Trzymamy go w Kościele katolickim i nie chcemy wypuścić. Dekret o obecności eucharystycznej nie czyni tej obecności spontaniczną i naturalną. Podobnie jak doznania charyzmatyków różnych obediencji, tak wiara sakramentalna zyskuje silny element wolitywny. Zbyt silny. Niekiedy tak intensywny, że usuwający się w ideologię, oddziaływanie sekciarskie. (...) Kiedy symbole milkną chcemy wymusić na nich by mówiły dalej. Stąd rozwój nabożeństw eucharystycznych, adoracji, procesji. A w protestantyzmie intensyfikacja technik autopobudzania.
  20. Stare symbole rozumiane są w nowy sposób. Nastąpiła zmiana w rozumieniu realności sakramentów. Dziś modelowana jest na wzorcu realności, którego dostarcza nowożytna mentalność, dla niej zaś najbardziej i najpełniej (jedynie) istnieją ciała. (...) Ten materialistyczny model obecności stosuje się spontanicznie w refleksji nad realnością działania sakramentalnego. Tymczasem wcześniej, w XIII w., Tomasz z Akwinu nie miał problemów z mówieniem, że obecność eucharystyczna ma charakter sakramentalny, a więc symboliczny, a nie cielesny. Odsłania to ówczesne naturalne i spontaniczne przekonanie o sile realności świata symbolicznego, co jest zgodne z przekonaniem o pierwszeństwie świata duchowego  wobec wszelkiej obecności fizycznej. Ten sposób widzenia rzeczy ginie w dalszym ciągu na naszych oczach. W Europie warstw wykształconych symbol (znak) zaczął tracić na znaczeniu już dawno, u początków nowożytności. Zaistniała więc potrzeba dekretu i posłuszeństwa, by chronić stare wyobrażenie. Trzeba było w Trydencie zastrzec dogmatem rzeczy, które kiedyś rozumiano spontanicznie. Czy jednak da się w ten sposób ochronić ducha, czy jedynie literę?
  21. Kiedy myślę o ruchach odnowy tomistycznej przed wojną we Francji, kiedy myślę o tradycjonalistach katolickich, o losie tomizmu egzystencjalnego w Polsce, wszędzie tam daje się wyczuć atmosferę poszukiwania dawnej harmonii kosmosu, ujawniającej się w pięknie filozofii wieczystej, czy odpowiednio harmonii klasycznej liturgii. (...) Pozostaliśmy sierotami kosmosu, porzucił nas ustalony porządek rzeczy, wrzuceni zostaliśmy na powrót w żywioł zbliżony bardziej do babilońskiego Enuma elisz niż początku żydowskiej księgi Genesis.
  22. (...) budowa miast, powstawanie wczesnych cywilizacji (8000-800 lat p.n.e) - pogłębia ten stan oddalenia. Religia kosmiczna staje się coraz bardziej religią człowieka. Mieszczanin Sokrates nie kontempluje przyrody, ale zaczepia młodzież na placu i pyta o definicje pojęć. Rodzi się dystans i ironia. To cechy kultury miejskiej. Protagoras mówi, że człowiek jest miarą wszystkiego, a o świecie bogów nic nie możemy powiedzieć. To także jest jakaś miara oddalenia. Życie miejskie, które rozpoczęło się w Mezopotamii kilka tysięcy lat przed Chrystusem, odcięło człowieka stopniowo od kontaktu z przyrodą, coraz bardziej kierując jego uwagę na drugiego człowieka.
  23. Swoiste uwieńczenie greckiego etapu tego procesu obserwować możemy w sylogistyce Arystotelesa, która jest wyrazem uniwersalnych form ludzkiego myślenia. Odkryto w niej niezależne od mity prawa logiki, nauczono się myśleć warunkowo, rozważano warianty, budowano alternatywy. Zasady konsekwencji wzięte z opisu Parmenidesowego bytu, połączone z Sokratejskim zapałem definiowania dały efekt niezwykły w postaci rachunku nazwy i teorii języka. Uchwycono odrębność języka, jego własny byt i uświadomiono sobie twórczą funkcje człowieka.
  24. W nowym obrazie świata nie ma Stwórcy w ogóle, hipoteza Boga okazała się niepotrzebna. Sztuczność, z jaka Kartezjusz wprowadził Boga do swego systemu, ukazywała dobitniej jeszcze zbędność tej hipotezy aniżeli słynne powiedzenie Laplace'a.* Od Kartezjusza żyjemy w świecie immanentnym, dla siebie samego będącym absolutną, bo jedyną rzeczywistością.
  25. Zderzenie Kościoła katolickiego z liberalnym światem. Konfrontacja ta, choć trwa już w Europie od ponad stu lat  - przynajmniej od czasu sprzeciwu Piusa IX wobec "szalonej" jak pisał, idei wolności słowa - wydaje się, nie doprowadziła do istotnych rozstrzygnięć. (...) W katolicyzmie, podobnie jak w innych religiach biblijnych, prawdy wiary uznawane są za owoc boskiego objawienia. Dlatego ogłaszając światu przesłanie pochodzące od Boga, wyznawcy czy to chrześcijaństwa, czy choćby islamu wskazują jednocześnie na własny uprzywilejowany dostęp do prawdy. Jednak słowa otrzymane od Boga trzeba jakoś rozumieć, wymagają one interpretacji. Tych zaś może być wiele. Rodzi się w sposób naturalny pytanie: kto i w jakim trybie może rozstrzygać o ich poprawności? Problem ten znajduje się dziś w centrum religijnych kontrowersji chrześcijaństwa, islamu i judaizmu. Jego żywotność ujawnia zwłaszcza system demokratyczny. Rozdział Kościoła od państwa zakłada, że głos religii w sprawach publicznych, w kwestiach wiary, etyki jest jednym z wielu w debacie, równy innym. W praktyce oznacza to, że można się nie zgadzać z poglądami głoszonymi przez jakiś Kościół i nie jest to rzecz niegodziwa.
  26. (...) wygodniej jest głosić, że ma się prawdę daną z góry, z urzędu, bez wysiłku. Wychowani w ten sposób duchowni ugruntowują w sobie przekonanie, że posiedli prawdę. Można ich pytać o radę, lecz nie należy pouczać. Rola nieomylnego sędziego moralności to popularny sposób odwracania uwagi od siebie. Człowiek wierzący we własny uprzywilejowany dostęp do prawdy skłonny jest przypisywać błędy innym, o sobie zaś co najwyżej powiedzieć może: "wszyscy jesteśmy grzeszni".
  27. Doktryna sobie tylko przypisująca prawdę to narzędzie groźne. Jest ekspansywna i nietolerancyjna, wymusza na wierzących uległość. Przykład idzie z góry i trudno się dziwić, że w kraju katolickim, takim jak Polska, kto nie zgadza się z wykładnią katolicką jakiejś kwestii, łatwo zostanie ogłoszony relatywistą, a jego wartość jako człowieka, jego godność i prawo do wolnego głosu w demokratycznej debacie zostają podważone. Ekspansywny i nietolerancyjny język podtrzymuje ducha agresji, inwazyjności, której realnym i symbolicznym zarazem przejawem są dziś media Redemptorysty z Torunia.
  28. Niewiele ma to wspólnego z nauką Jezusa. (...) jak wyjaśniał, jak przekonywał słuchaczy (...) widzimy Jego żywo reagujących uczniów, którzy chcą się uczyć, pytają mają wątpliwości. Brak przymusu myślenia, otwieranie oczu, otwarta dyskusja, a nie pogróżki - tylko w takiej atmosferze można się zbliżyć do prawdy o Bogu. Coś podobnego, przy zachowaniu odpowiednich proporcji, powiedzieć możemy o wielkiej tradycji teologii uniwersyteckiej średniowiecza: sprawy stawiano tam w kwestiach, analizowano za i przeciw. Była to, mimo wszystkich historycznych ograniczeń, kultura debaty - uniwersytetu właśnie. Plus ratio quam vis - oto piękny, choć nie do końca zrealizowany postulat tamtego świata. W następnej epoce teologie wykładano już inaczej. Nie w debacie, ale w tezach - do zapamiętania.
  29. Kościół boi się, lęka o siebie, drży przed śmiercią starych form, własnego stanu posiadania, przyzwyczajeń, mentalności, stylu życia. Głosi więc własną wyższość, lepszy dostęp do prawdy. Nie chce umierać. 
  30. Augustyńska wizja człowieka była dramatyczna: człowiek rozdarty walczyć musiał do śmierci przeciw sobie, by ocalić swoje człowieczeństwo, by zachować przyjaźń z Bogiem. Harmonia wewnętrzna to złuda. Podobną wizje człowieka, co może być pewnym zaskoczeniem, reprezentował twórca psychoanalizy Zygmunt Freud. Dla niego także człowiek był bytem z istoty niespójnym, rozdartym, a wewnętrzna harmonia, pojednanie popędu z kulturą, była nierealną mrzonką.
  31. Tomasz z Akwinu tymczasem bronił w swych traktatach idei wewnętrznego uporządkowania człowieka. Harmonia "erosa" i "agape" jest czymś osiągalnym.
  32. (...) wiara w Boga jest humanizmem, a teocentryzm staje się w istocie antropocentryzmem. By kochać trzeba miłości doświadczyć.
  33. Aby uszanować odmienną kulturę, tradycję, trzeba dostrzegać jej sens. I trzeba jeszcze - paradoksalnie - rozumieć sens własnej kultury. Spokojna neutralna pewność własnej tożsamości pozwala bez obaw patrzeć na odmienność. "Inny" budzi lęk tylko wtedy, kiedy jego bycie kwestionuje moje bycie w świecie. 
  34. Awicenna sformułował zasadę odróżnienia istoty od istnienia, które stało się podstawową tezą metafizyki Tomasza z Akwinu. Na początku IX wieku matematyk Al-Khwarizmi przyswoił z Indii system dzisiętny. Arabowie stworzyli algebrę i trygonometrię. Ich osiągnięcia w astronomii przygotowały grunt pod odkrycia Kopernika. W tych wymiarach Europa pozostaje dzieckiem Islamu. 
  35. Islam nie jest religią bardziej podatna na fundamentalizm niż chrześcijaństwo, judaizm czy hinduizm. Jego zasady nie są wrogie nowoczesności, umożliwiają stworzenie świeckiego państwa - pisze Karen Armstrong w książce "Krótka historia islamu". Fundamentalizm obecny we wszystkich religiach najpierw dał znać o sobie pośród chrześcijan. Był reakcją obronną na procesy sekularyzacyjne. (...) Islam jednak wyróżnia się w tej panoramie traumą zderzenia z sekularyzacją. Nie była ona skutkiem naturalnej ewolucji (jak to po części działo się z chrześcijaństwem), lecz wprowadzona została w XX w. siła, przez autorytarnych przywódców, między innymi w Egipcie, Iranie, Turcji i Pakistanie. Kojarzona była z niszczeniem tradycji, burzeniem starego świata religii. (...) Obrońców religijnych tradycji islamu więziono latami, torturowano i zabijano. Gwałtowność ataku przesądziła o sile fundamentalistycznej reakcji. (...) Przypomina to do pewnego stopnia zderzenie katolicyzmu w naszym kraju z ateistyczną dyktaturą komunistów.

* Pierre Simon Laplace (1749-1827) francuski matematyk i astronom. Na pytanie Napoleona I, dlaczego w rozprawie o wahaniach okresowych Saturna i Jowisza nie ma wzmianki o Bogu: Mais Ou est Dieu dans tout cela?", miał odpowiedzieć, że ta hipoteza nie jest mu potrzebna: "[Sire,] Je n'ai pas eu besoin de cette hypothese".

środa, 1 maja 2019

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska "Słowiki"


Słowiki są dziś nieswoje.
Bzy są jak chmury krzyżyków.
Chcesz zabić serce moje?
Przecież się nie zabija słowików?



Maria Pawlikowska-Jasnorzewska