sobota, 28 grudnia 2019

Jo Nesbø "Nóż"

 

To już dwunasta część kryminalnych przypadków, z jakimi zmaga się komisarz Harry Hole, a o stylu i talencie autora zapisano już niejedną blogostronę. Warto może zatem zwrócić uwagę na inny aspekt: Nesbø fantastycznie brzmi w przekładach Iwony Zimnickiej, które znakomicie oddają stonowany sarkazm jego powieści, zachowując przy tym pełnię barw kulturowych, które przepełniają norweskie kryminały. Bądź co bądź Harry Hole jest świadkiem dwóch dekadach norweskich przemian społecznych i kulturowych. Próbkę stylu, który tak dobrze przekłada na polski Iwona Zimnicka oddaje choćby taki oto cytat:

„A jeśli był to dzień powszedni, dostawał filiżankę kawy od Alego Stiana, syna Pakistańczyka i Norweżki, który – tak jak jego imię – stał w rozkroku, ale stabilnie jedną nogą w każdej z obu kultur. Pewnego roku, kiedy święto 17 maja wypadało w piątek, ktoś widział Alego Stiana klęczącego na dywaniku modlitewnym w miejscowym meczecie, ubranego w norweski strój ludowy z Gudbrandsdalen”

Sama jestem zaskoczona, że Harry Hole - zbiór utartych już cech policjanta z powieści kryminalnej (alkoholik z trudną przeszłością – bla, bla, bla) - nadal przykuwa nasza uwagę, pozwala nam wierzyć, że tym razem coś pójdzie lepiej, składniej i z sensem. Doprawdy - pozostaje mu kibicować ;-)




piątek, 27 grudnia 2019

Bolesław Leśmian "Dziewczyna"

Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony,
A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony.

I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o Dziewczynie,
I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie…

Mówili o niej: „Łka, więc jest!” — I nic innego nie mówili,
I przeżegnali cały świat, — i świat zadumał się w tej chwili…

Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” —
Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze.

Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił!
Oddali ciała swe na strwon owemu snowi, co ich kusił!

Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną…
I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną!

Lecz cienie zmarłych — Boże mój! — nie wypuściły młotów z dłoni!
I tylko inny płynie czas — i tylko młot inaczej dzwoni…

I dzwoni wprzód! I dzwoni wspak! I wzwyż za każdym grzmi nawrotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto tu jest cieniem, a kto młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!”
Tak, waląc w mur, dwunasty cień do jedenastu innych rzecze.

Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera…

I nigdy dość, i nigdy tak, jak tego pragnie ów, co kona!…
I znikła treść — i zginął ślad — i powieść o nich już skończona!

Lecz dzielne młoty — Boże mój! — mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały spiżem same w sobie!

Huczały w mrok, huczały w blask i ociekały ludzkim potem!
I nie wiedziała ślepa noc, czym bywa młot, gdy nie jest młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” —
Tak, waląc w mur, dwunasty młot do jedenastu innych rzecze.

I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny!
Lecz poza murem — nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!

Niczyich oczu, ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!
Bo to był głos i tylko — głos, i nic nie było, oprócz głosu!

Nic — tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?

Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów.
Potężne młoty legły w rząd na znak spełnionych godnie trudów.

I była zgroza nagłych cisz! I była próżnia w całym niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?


czwartek, 26 grudnia 2019

Bożena Aksamit, Piotr Głuchowski "Uzurpator. Podwójne życie prałata Jankowskiego."



W nastroju świątecznym poczytałam sobie o nabożnym trybie życie prałata Jankowskiego. Nieprawdopodobne, niezwykle skrupulatnie dopracowane dzieło kilku lat ciężkiej pracy dwojga dziennikarzy (Pani Bożena Aksamit nie dożyła publikacji książki).

Opis kariery hedonisty, któremu dali się omamić tacy ludzie jak Wałęsa, Wyszyński, Glemp, Jan Paweł II, ale także działacze Solidarności, liczni politycy (w tym Mazowiecki), wybitne postaci międzynarodowej sceny politycznej, a nawet dziennikarze (jak choćby nieżyjąca już Janina Paradowska). Najgorsze w owej historii jest nawet nie to, jakim człowiekiem był sam Jankowski, ale fakt, że przez całe jego życie, nikt nie był w stanie ukrócić skandali i niegodziwości, których był autorem. Jego życie jest zarazem historią rozwoju głównego nurtu, który odgrywa zasadniczą rolę we współczesnym Kościele. 

Na długo zanim sięgnęłam po tę książkę Gazeta Wyborcza ujawniła, że "kapelan Solidarności" był pedofilem. Nawet zastanawiałam się, czy warto o tym czytać przez 600 stron! Ale groteskowość tej postaci, to znacznie więcej niż nękanie dzieci i młodych chłopców. Sposób, w jaki ten człowiek zdołał omamić wszystkich dookoła i zmowa milczenia, jaka otaczała jego poczynanie, są dowodem na to, jak łatwo i chętnie wypieramy nieodparte fakty. Przecież na przestrzeni lat pojawiali się ludzie, którzy mieli władzę na prałatem Jankowskim - a jednak chęć ochrony mitu „Solidarności” kazała im milczeć. 

Człowiek, który był tak głupi, że z trudem ukończył mizerną szkołę, zdołał jednak zaliczyć seminarium duchowne i pomimo że nie przyjęto go nawet do Ludowego Wojska Polskiego (w tamtych latach było to chyba najdobitniejsze świadectwo tępoty) sięgnął po zaszczyty i pieniądze o jakich w tamtych czasach nikomu się chyba nie śniło. Trudno nie dopatrywać się w jego historii jasnych sygnałów, jak źle się dzieje w Polsce, a w szczególności w Kościele (tym razem - nie tylko polskim). Warto przeczytać, żeby wyczulić sobie wzrok.



środa, 25 grudnia 2019

Juliusz Słowacki [Rozłączenie]

Rozłączeni – lecz jedno o drugim pamięta;
Pomiędzy nami lata biały gołąb smutku
I nosi ciągłe wieści. Wiem, kiedy w ogródku,
Wiem, kiedy płaczesz w cichej komnacie zamknięta;

Wiem, o jakiej godzinie wraca bólu fala,
Wiem, jaka ci rozmowa ludzi łzę wyciska.
Tyś mi widna jak gwiazda, co się tam zapala
I łzę różową leje, i skrą siną błyska.

A choć mi teraz ciebie oczyma nie dostać,
Znając twój dom – i drzewa ogrodu, i kwiaty,
Wiem, gdzie malować myślą twe oczy i postać,
Między jakimi drzewy szukać białej szaty.

Ale ty próżno będziesz krajobrazy tworzyć,
Osrebrzać je księżycem i promienić świtem:
Nie wiesz, że trzeba niebo zwalić i położyć
Pod oknami, i nazwać jeziora błękitem.

Potem jezioro z niebem dzielić na połowę,
W dzień zasłoną gór jasnych, w nocy skał szafirem;
Nie wiesz, jak włosem deszczu skałom wieńczyć głowę,
Jak je widzieć w księżycu odkreślone kirem.

Nie wiesz, nad jaką górą wschodzi ta perełka,
Którąm wybrał dla ciebie za gwiazdeczkę-stróża?
Nie wiesz, że gdzieś daleko, aż u gór podnóża,
Za jeziorem – dojrzałem dwa z okien światełka.

Przywykłem do nich, kocham te gwiazdy jeziora,
Ciemne mgłą oddalenia, od gwiazd nieba krwawsze,
Dziś je widzę, widziałem zapalone wczora,
Zawsze mi świecą – smutno i blado – lecz zawsze…

A ty – wiecznie zagasłaś nad biednym tułaczem;
Lecz choć się nigdy, nigdzie połączyć nie mamy,
Zamilkniemy na chwilę i znów się wołamy
Jak dwa smutne słowiki, co się wabią płaczem.


wtorek, 24 grudnia 2019

Mikołaj Łoziński "Stramer"

 

Opowieść o rodzinie Stramerów, Żydów z Tarnowa. Pełnowymiarowa powieść, zakorzeniona w rodzinnej historii autora, z mocną podbudową historyczną i solidną bibliografią na końcu. Znakomicie napisana - ze swadą, z oddechem i z humorem. Rodzinna historia Nathana i Ryfki oraz sześciorga ich dzieci, łączy się z rozwijającym się ruchem socjalistycznym i komunistycznym, marzeniami o emigracji do Ameryki, rozważaniami o wyjeździe do Palestyny. W tle pojawiają się postaci historyczne – Adam Ciołkosz, socjalista z Tarnowa, a nawet filozof Ludwig Wittgenstein.

Pomimo, że z naszej perspektywy czasowej wiemy o wojnie i  Zagładzie, podziwiamy konsekwencję, z jaką Łoziński stara się malować świat swoich bohaterów w radosnych barwach. Od czasu do czasu, mimochodem wtrąca jakieś szczegóły, które pozwalają zorientować się w czasie. Gdzieś w tle nieustannie nasila się antysemityzm: nauczycielka upomina najmłodszą Stramerównę, mówiąc, że „w Hitlerii” nie byłoby jej tak wesoło. Najstarszy syn twierdzi, że nie tylko w Tarnowie można usłyszeć ludzi, mówiących „rzeczy, których kilka lat temu nie odważyliby się pomyśleć”. 

A jednak jest to przede wszystkim opowieść o rodzinie i pięknie codzienności, które tak rzadko dostrzegamy a jeszcze rzadziej doceniamy. Bohaterowie powieści, ale i ich miasto Tarnów są żywo i barwnie odmalowani - Mikołaj Łoziński w mistrzowski sposób zrekonstruował świat, którego już nie ma. W tę powieść wpisane są losy wielu rodzin żydowskich i podziałów, jakie tworzyły się w tamtym czasie. Widać też, jak wplatają się tu poprzednie książki Łozińskiego, w szczególności debiutancka „Reisefieber”. 

Relacja Łozińskiego jest ciepła, czuła, chwilami radosna. Wzrusza przedwojenna Polska – różnorodna kulturowo i językowo. Porusza prosty, oszczędny język, bardzo świadomie użyty. W tekście pojawiają się słowa, które zniknęły już z polszczyzny, Łoziński używa dawno zapomnianych nazw, przytacza piosenki, slogany, cytuje prasę. Niewątpliwie wymagało to znakomitego przygotowania (w wywiadach autor podkreśla, że w archiwach w Warszawie, Krakowie, Tarnowie, we Lwowie, w Paryżu spędził dwa lata). Zapewne dlatego ten pozornie lekki styl, przesycony jest emocjami.

Dla mnie to kolejna książka pozostawiająca dojmujący żal, że pozwoliliśmy, aby z Polski zniknęła bezpowrotnie ważna i bogata część kultury. I że nadal niczego nas to nie nauczyło.

 



poniedziałek, 23 grudnia 2019

Anna Maria Musz "Persona non grata"

I

popatrz od razu widać że on jest tu obcy
pół godziny czeka na otwarcie wiecznie zamkniętej piekarni
a przecież wiedzą o niej nawet wróble
dumnie przestały przylatywać po swoją porcję okruchów
choć to akurat mnie dziwi podobno wróble mają dobrą pamięć
na przykład gromadzą się nadal na dawnych postojach dorożek
mimo że dorożkarze zniknęli i zabrali konie

tamtemu dobrze się przyjrzyj
później go poznasz trochę dziwak wariat
na razie nie musisz wiedzieć dlaczego
jego historia będzie kolejnym stopniem wtajemniczenia
kręgiem piekła bo tu jak u Dantego
znajdziesz rozmaitość piekieł czyśćców niebios
całkiem solidna konstrukcja prawdziwy labirynt
choć takie pogodne miasto

II

wszystko w swoim czasie
najpierw naucz się nazwisk nowych sąsiadów
i wiedz że niektórzy z nich twojego nigdy nie zapamiętają
słuchaj jak staruszka obok docenia detale opowiadanych historii
i od kwadransa usiłuje sobie przypomnieć
nazwę ściętego przed wieloma laty krzewu na tym właśnie placu
a dwie inne staruszki podrzucają uczynnie kolejne określenia

jest tutaj jeszcze kilku takich ludzi
śmiesznie walczących o szczegóły wspomnień
recytujących sagi rodzinne i miejskie bez żadnych skrótów

ale nie licz na to że znajdzie się dla ciebie miejsce
w zasklepionych archiwach ich wzruszeń oni są tu najdłużej
znają na wylot Boską komedię tych ulic
takich jak ty widują witają
i żegnają chłodno

tak wiem że teraz cię kusi by wprawić ich w role
mitycznych przewodników mistyków i mędrców
ale wkrótce przywykniesz
ujrzysz dość niezwykłości by nie dodawać nic więcej
wtedy będziesz u siebie wtedy cię przyjmiemy

 


 

 

niedziela, 22 grudnia 2019

Patrick Süskind "Kontrabasista" (reż. Jerzy Stuhr, Teatr Polonia)


Tym razem nie o opowiadaniu Kontrabasista, ale o sztuce według opowiadania Patricka Süskinda. Monodramie, który od 25 lat przy niezmiennie pełnej widowni gra Jerzy Stuhr. 

Prosta, ale niezwykła metafora, w której kontrabas okazuje się szyfrem losu. Nie sposób nie zastanowić się, czy sami dokonaliśmy w życiu właściwych wyborów - chociażby instrumentu, na którym teraz dzień po dniu musimy grać... 

Nie byłoby jednak fenomenu tej sztuki bez Jerzego Stuhra. Uprawia w niej jakiś niezwykły typ aktorstwa, dość bliskiego one man show, ale jednak ulokowanego gdzieś na pograniczu gatunków. Aktor zwraca się w stronę publiczności i nie ukrywa, że ona jest obecna, więc na pewno nie jest to (przynajmniej pod względem aktorskim) tradycyjny monodram. Równocześnie w żadnym razie nie przypomina ten występ tak popularnych na zachodzie stan-upów: konstrukcja formalna jest tu bardzo radykalna. Mnóstwo napięć, niezwykły dramatyzm, wyraźnie zarysowana historia, która zbliża się do jakiegoś niepokojącego punktu kulminacyjnego. 

Koncentracja na aktorze jest stuprocentowa - nie jestem w stanie pojąć, jak aktor może wytrzymać takie napięcie. Są oczywiście przerywniki muzyczne (bądź co bądź to rzecz także o kontrabasie), ale aktor stale obecny jest na scenie - wytchnienia wielkiego zatem nie zazna.

Dwugodzinny występ zlatuje w mgnieniu oka. I pozostawia z poczuciem dziwnego niepokoju. No bo czy doprawdy potrzebny był mi akurat kontrabas?

A pół żartem - gdyby każdy kontrabasista był jak Charlie Haden (poniżej), to pewnie tego monodramu w ogóle by nie było ;-)


sobota, 21 grudnia 2019

Sylvia Plath "Jestem pionowa"

Lecz wo­la­ła­bym być po­zio­ma.
Nie je­stem drze­wem za­ko­rze­nio­nym w zie­mi,
Ssą­cym mi­ne­ra­ły i ma­cie­rzyń­ską mi­lość,
Żeby każ­de­go mar­ca roz­bły­snąć li­ściem,
Nie je­stem też tak pięk­na jak klomb ogro­do­wy,
By wzbu­dzać okrzyk za­chwy­tu wspa­nia­łą bar­wą,
Nie­świa­do­ma, że wkrót­ce utra­cę swe płat­ki.
W po­rów­na­niu ze mną drze­wo jest nie­śmier­tel­ne
A głów­ka kwia­tu bar­dziej god­na po­dzi­wu.
Ja zaś po­żą­dam dłu­go­wiecz­no­ści drze­wa i śmia­ło­ści kwia­tu.

Dzi­siej­szej nocy, w bla­dym świe­tle gwiazd,
Drze­wa i kwia­ty roz­sie­wa­ją świe­że za­pa­chy.
Prze­cha­dzam się po­śród nich, lecz mnie nie wi­dzą.
Wy­obra­żam so­bie, że kie­dy śpię,
Je­stem do nich bar­dzo po­dob­na-
My­śli mi się mącą-
To po­ło­że­nie jest dla mnie na­tu­ral­ne,
Gdyż wte­dy roz­ma­wiam swo­bod­nie z nie­bem,
A sta­nę się uży­tecz­na, gdy po­ło­żę się już na za­wsze:
Wów­czas drze­wa choć raz mnie do­tkną, a kwia­ty znaj­dą dla mnie czas.


piątek, 20 grudnia 2019

Sebastian Barry "Dni bez końca"


Pozornie surrealistyczna, a nawet cyniczna powieść, na pewno pełna okrucieństwa - ale zarazem zawierająca zaskakującą dawkę czułości, która pojawia się w najmniej oczekiwanej formie, z najmniej oczekiwanej strony. Powieść osadzona po trosze w konwencji westernu, ale westernu przetworzonego na tysiąc sposobów w formie nadzwyczajnej zabawy - nieco inaczej niż to się zdarza w przypadku wszelkich antywesternów, pastiszów, spaghetti westernów, sag rodzinnych czy hybrydowych tworów braci Coen. Tu nadzwyczaj poważne fragmenty mieszają się z szokującymi scenami pełnymi absurdu i przedziwnego humoru, co ułatwia postać głównego bohatera - Thomasa - prostego obserwatora niezwykłych wydarzeń.

Zapewne trudno z dzisiejszej perspektywy zrozumieć, co znaczyło być biednym Europejczykiem samotnie przybywającym do USA w latach 40. XIX w. Przemierzać dziki, nieoswojony i całkiem obcy kraj, pełen zaskakujących zagrożeń i nieznanych praktyk. Uczestniczyć w eksterminacji Indian, będąc ciągle jeszcze dzieckiem. Walczyć o przetrwanie w dowolny możliwy sposób - choćby przebierając się w damskie stroje na tańce w górniczej osadzie. I w całej tej zawierusze - zakochać się w drugim mężczyźnie.

Niewątpliwie należy uznać tę książkę za powieść łotrzykowską (pikarejską? ;-), o szalenie wartkiej akcji, stylizowaną na autobiografię, snutą z gawędziarskim zacięciem, barwnym językiem, pełnym fantastycznych zwrotów, świetnie opisujących nadzwyczaj trafne obserwacje bohatera. Książka tylko pozornie stanowi kopię produktu kultury masowej - w rzeczywistości odróżnia ją nie tylko bujny język i wspaniałe sformułowania, ale także rodzaj zadumy nad okrucieństwem świata, w którym ostatecznie jedyne co warto ocalić, to uczucie do drugiego człowieka.

Szokujące opisy niedożywionych dzieci, terroryzowanych kobiet, pól walki usłanych odciętymi kończynami, nie pozwala na proste porównanie do westernu, w którym zazwyczaj - pomimo strzelaniny - wszystko pozostaje idealne, świeże i wdzięczne. W tej powieści ocalenie ludzkich uczuć wydaje się absolutnie fantomowe.

Niesamowity jest sposób, w jaki Thomas relacjonuje wojnę: znajduje swój własny głos – precyzyjny, chwilami skromnie rzeczowy lub dosadny, chwilami zaś czuły, często dowcipny, ale zawsze wierny emocjom. Język Thomasa to język agnostyka i epika, który patrząc na świat, chce po prostu opisać, „jak było”. Możemy napawać się tą opowieścią dzięki wspaniałemu tłumaczeniu Jędrzeja Polaka, który nie gubi nic z pulsującego rytmu tej opowieści.

Po części to opowieść o próbie ocalenia uczuć, ale w dużej części także obrazoburcze ujęcie mitu założycielskiego Ameryki. Zbudowanej nie tylko na ciężkiej pracy i kreatywności, ale także (przede wszystkim?) na okrucieństwie, wyzysku i bezsensownie przelanej krwi. Naturalistyczny pietyzm może szokować, ale chyba nie bardziej niż ówczesne realia odromantyzowanego Dzikiego Zachodu.


czwartek, 19 grudnia 2019

Rafał Wojaczek "Prośba"

Zrób coś, abym ro­ze­brać się mo­gła jesz­cze bar­dziej
Ostat­ni li­stek wsty­du już daw­no od­rzu­ci­łam
I naj­cień­sze wspo­mnie­nie su­kien­ki tak­że zmy­łam
I choć ko­goś na­gie­go bar­dziej ode mnie na­giej
Na pew­no mieć nie mo­głeś, zrób coś, bym uwie­rzy­ła

Zrób coś, abym otwo­rzyć się mo­gła jesz­cze bar­dziej
Już w ostat­ni por skó­ry tak daw­no mi wnik­ną­łeś
Że nie wie­rzę, iż kie­dyś jesz­cze nie być tam mo­głeś
I choć nie wie­rzę, by mógł być ktoś bar­dziej otwar­ty
Dla Cie­bie niż ja je­stem, zrób coś, otwórz mnie, roz­bierz.



środa, 18 grudnia 2019

Anat Gov "Boże mój!" (reż. Andrzej Seweryn, Teatr Polonia)


Spektakl zagrany fantastycznie, choć sztuka - sama w sobie nieco efekciarska ;-) Niemniej obejrzałam ją z wielką przyjemnością, koncentrując się na potyczkach intelektualnych, których nie szczędzi nam autorka. 

Nie należy doszukiwać się w tej sztuce ani fundamentalnych pytać, ani filozoficznej deklaracji za (lub przeciw) istnieniu Boga. Jest to po prostu solidnie skrojona rozrywka z wartkim, sprawnie poprowadzonym dialogiem (Maria Seweryn i Krzysztof Pluskota w roli Boga) i sporą dawką efektownych bon-motów. 

Pluskota w roli tajemniczego, zamkniętego w sobie Boga bywa wybuchowy, albo nadzwyczaj milczący (ta druga wersja lepiej służy wyrażeniu jego neurotyczności). Co prawda niespecjalnie wiadomo, dlaczego Bóg sobie ze sobą nie radzi i dlaczego wybrał właśnie tę, a nie inną psychoterapeutkę. Zgodnie z konwencją komediodramatu jest to jednak Bóg nieradzący sobie ze swą samotnością, złakniony miłości, pozbawiony mocy sprawczej. Bóg-impotent i Bóg-pacjent. Sam pomysł zakładający odwrócenie ról jest świetny. "Dobija" natomiast przewidywalne zakończenie, choć intelektualna zabawa, w której Bóg bierze na barki swoje winy i tłumaczy się z katastrofy, która się dokonała, nie obraża inteligencji widza. 

Maria Seweryn w roli psychoterapeutki Elli i matki chorego na autyzm syna (niezły w tej roli Ignacy Liss) w początkowym stadium rozmowy bywa ironiczna, w miarę upływu czasu raczej moralizatorska, a wreszcie oskarżycielska. Odpowiedzialność i zawodowa dyscyplina każą jej jednak dociekliwie i rzeczowo wesprzeć boskiego pacjenta w rozwiązywania problemów narosłych przez kilka tysięcy lat. Uruchamia zatem całą swoją logiczno-analityczną przenikliwość i praktycyzm, dając popis ciekawego wglądu w proces terapeutyczny.

Sztukę warto też potraktować jak dowcipne repetytorium biblijne i przegląd najciekawszych wątków i wydarzeń, w których Bóg okazał się szczególnie bezwzględny. Nie wpłynie na pewno na niczyje przekonania, ale niewątpliwie pozwoli na chwile umysłowej gimnastyki.


wtorek, 17 grudnia 2019

Zbigniew Herbert "Hakeldama"

Ka­pła­ni mają pro­blem
z po­gra­ni­cza ety­ki i ra­chun­ko­wo­ści

co zro­bić ze srebr­ni­ka­mi
któ­re Ju­dasz rzu­cił im pod nogi

suma zo­sta­ła za­pi­sa­na
po stro­nie wy­dat­ków
za­no­tu­ją ją kro­ni­ka­rze
po stro­nie le­gen­dy

nie go­dzi się wpi­sy­wać jej
w ru­bry­ce nie­prze­wi­dzia­ne do­cho­dy
nie­bez­piecz­nie wpro­wa­dzić do skarb­ca
mo­gła­by za­ra­zić sre­bro

nie wy­pa­da
ku­pić za nią świecz­ni­ka do świą­ty­ni
ani roz­dać ubo­gim

po dłu­giej na­ra­dzie
po­sta­na­wia­ją na­być plac garn­car­ski
i za­ło­żyć na nim
cmen­tarz dla piel­grzy­mów

od­dać - nie­ja­ko
pie­nią­dze za śmierć
śmier­ci

wyj­ście
było tak­tow­ne
więc dla­cze­go
hu­czy przez stu­le­cia
na­zwa tego miej­sca
ha­kel­da­ma
ha­kel­da­ma
to jest pole krwi



niedziela, 15 grudnia 2019

Nadine Gordimer "Córka Burgera"


Córka Burgera to powieść polityczno-historyczna zdobywczyni literackiej nagrody Nobla z RPA, Nadine Gordimer, wydana po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii w czerwcu 1979. Książka trafiła na indeks pozycji zakazanych w RPA już miesiąc po publikacji w Londynie (zakazano jej importu i sprzedaży).

Córka Burgera opisuje grupę białych działaczy przeciwko apartheidowi w Południowej Afryce, którzy chcą obalić rząd RPA. Akcja rozgrywa się w połowie lat 70. XX wieku i śledzi losy Rosy, tytułowej bohaterki, która godzi się ze spuścizną swojego ojca Lionela Burgera, aktywisty Południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej (SACP). Autorka czasem przedstawia wydarzenia z punktu widzenia Rosy (wewnętrzny monolog, często skierowanym do jej ojca lub kochanka Conrada) a czasem z perspektywy narratora. Powieść jest zakorzeniona w historii walki z apartheidem i odniesieniami do faktycznych wydarzeń i ludzi z tego okresu, w tym Nelsona Mandeli i powstania w Soweto w 1976 roku.

Autorka, Nadine Gordimer, również była zaangażowana w południowoafrykańską politykę walki i znała wielu aktywistów, w tym Fischera, adwokata Mandeli. W powieści wzorowała się na rodzinie Burgerów, w pewnym stopniu także na rodzinie Fischera. Kiedy jeszcze obowiązywał zakaz, egzemplarz książki został przemycony do celi więziennej Mandeli na wyspie Robben Island.

Już po kilku stronach powieści można zauważyć, że Gordimer zebrała wszystkie siły, aby raz na zawsze zmierzyć się ze zdegradowanym środowiskiem politycznym Południowej Afryki. Zrozumiałe, że tytułowa córka Burgera, Rosa, która zawsze wychowywała się na krawędzi politycznej opozycji, w poczuciu zagrożenia, wkracza w dorosłość starając się trzymać z dala od polityki. Zostaje fizjoterapeutką i nie zdradza chęci podejmowania jakiejkolwiek antyrządowej działalności. Ale kiedy jest świadkiem, jak pijany czarny w Soweto biczuje osła ze ślepym okrucieństwem, nie może znieść otoczenia: musi uciekać. Wcielając się w młodego, błyskotliwego apologetykę języka afrikaans, zdobywa wizę wyjazdową; leci na Riwierę, w swoją pierwszą podróż za granicę. Życie we Francji nie może być bardziej różne od tego, do czego przywykła w RPA: przeżywa tam romans i nawet rozważa pozostanie w Europie, dopóki spotkanie z czarnym studentem, którego pamięta z Soweto, nie przypomni jej o odpowiedzialności. Jak łatwo się domyślić dość szybko wchodzi na ścieżkę działalności ojca i podpada władzom RPA. Gordimer podejmuje w książce mnóstwo drażliwych tematów: komunizm Lionela („Kim oni są, aby uczynić cię odpowiedzialnym za Stalina i odmówić Ci Chrystusa?”), poczucie "białej winy" i odpowiedzialności wiszącej nad wszystkim i nad wszystkimi kojarzonymi z apartheidem.

Jest to mocna, pulsująca powieść, w której wyraźnie zaznaczone zostały moralne imperatywy.




sobota, 14 grudnia 2019

"Rojst" (reż. Jan Holoubek)


Zapowiadał się niesamowity mroczny serial, rozgrywany w klimacie ponurego, małego miasteczka. Natłok zdarzeń (krwawe morderstwo prostytutki i działacza partyjnego, samobójstwo dwojga nastolatków i do tego tajemnica , zagrzebana gdzieś wśród bagien). To wszystko tonące w typowo PRL-owskim brudzie, szarzyźnie, smętnych twarzach źle ubranych, zaniedbanych ludzi albo prowincjonalnym blichtrze obciachowych notabli. Ogólny obraz rozkładającego się świata z niezwykłą historią w centrum.

Niestety wielka tajemnica i wielka obietnica dość szybko zaczynają grzęznąć w niemalże dokumentalnym obrazie zapyziałego miasteczka. Ta warstwa dokumentalna początkowo może nawet wydać się interesującym zabiegiem (o ile komuś nie uruchamia się nieprzyjemny dreszcz na wspomnienie PRL-owskiej rzeczywistości). Imponuje dbałość o każdy detal (samochody, ulice, wnętrza mieszkań) i znakomite odmalowanie dusznej atmosfery mieściny, w której wszyscy się znają (właściwie powinnam napisać - bagiennej - bo bagno, czyli rojst jest w tym serialu słowem-kluczem). Z czasem jednak doszłam do wniosku, że poza owym "dokumentem" niewiele więcej maja do opowiedzenia twórcy serialu. Poszczególne wątki rwą się, albo nagle zostają przywołane w chwili, gdy już oswoiliśmy się z ich zamknięciem. Niektóre postaci znikają (i nie chodzi tu o zabieg fabularny), a potem pojawiają się, jak królik z kapelusza. 

Finałowa scena strzelaniny jest totalnie kuriozalna, więc nawet szkoda komentować. Ale szczytem wszystkiego okazuje się tajemnica bagiennego lasu. Zapowiadał się fenomenalny wątek, który wzbudzał moje zainteresowanie bardziej niż te wszystkie trupy i postać boksera-rzeźnika, który jak ciele pozwala się załatwić dwóm cieniasom. I ten fenomenalny wątek zostaje ostatecznie rozwiązany w krótkim monologu wygłoszonym w dość nieoczekiwanym i absurdalnym momencie.

Serial utrzymał mnie tylko fenomenalnym aktorstwem - ale nie dziwi nic, skoro w głównych rolach wystąpili Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik.

piątek, 13 grudnia 2019

Andrzej Bursa [Sobota]

Boże jaki miły wieczór
tyle wódki tyle piwa
a potem plątanina
w kulisach tego raju
między pluszową kotarą
a kuchnią za kratą
czułem jak wyzwalam się
od zbędnego nadmiaru energii
w którą wyposażyła mnie młodość
możliwe
że mógłbym użyć jej inaczej
np. napisać 4 reportaże
o perspektywach rozwoju małych miasteczek
ale
.......mam w dupie małe miasteczka
.......mam w dupie małe miasteczka
.......mam w dupie małe miasteczka



czwartek, 12 grudnia 2019

Mirosław Wlekły "Tu byłem. Tony Halik"



Kolejny - po Kapuściński non-fiction - demitologizujący reportaż, który być może zachwieje wiarą we wspaniałych podróżników. Tu zapewne zaskoczenie będzie nieco mniejsze niż w przypadku Kapuścińskiego..., bo opowieści Halika już za jego życia budziły uśmiech zażenowania a sam konfabulant sprawiał wrażenie dziecka, które samo nie do końca łapie się na tym, że ubarwia i fantazjuje.

Tony Halik (a ściślej: Mieczysław Sędzimir Antoni Halik) - był słynnym polskim podróżnikiem i operatorem filmowym, przez lata zatrudnionym przez amerykańską stację NBC. Dużą część życia spędził w Ameryce Łacińskiej (głównie w Argentynie). Nawet najmniej zainteresowani światem i podróżami, muszą pamiętać cykl filmów podróżniczych, realizowanych dla TVP z żoną, Elżbietą Dzikowską: Tam, gdzie pieprz rośnie, „Tam, gdzie rośnie wanilia” i „Pieprz i wanilia”.

Mirosław Wlekły rozpoczyna swój reportaż niejako od środka: chwili kiedy Halik już tworzył swoją "mitologię", kiedy oczarował Elżbietę Dzikowską, kiedy był tym niesamowitym podróżnikiem-gawędziarzem, który urzekał telewidzów i znany był po obu stronach oceanu. Dopiero potem przychodzi czas na swoiste śledztwo, które Wlekły żmudnie prowadzi (i niestety dość nudnawo prezentuje): odkrycia, gdzie Halika nie było, co okazało się opowiastką wyssaną z palca, jak często musiał on dokonywać bilokacji, jeżeli faktycznie miałby przeżyć wszystko, o czym opowiadał.

Nie byłam nigdy fanką Halika, a jego programy w mojej opinii trąciły myszką nawet w czasach przedinternetowych. Dzisiaj - w obliczu zalewu blogów i videoblogów podróżniczych - Halik zostałby zmieciony nie tylko ich liczba, ale także jakością materiałów, a łatwość weryfikacji jego wspomnień z podróży szybko pozwoliłaby obnażyć fikcję licznych przygód.

Niezbyt szczęśliwie dokonano doboru rozmówców: wielu z nich to nieciekawe osoby, które niewiele nowego wniosły do reportażu, płytko i nijako wspominają Halika, a ich obecność na jego drodze życia wydaje się boleśnie przypadkowa. Trudno zrozumieć dlaczego i po co trafiły do książki...

Jasnym punktem historii są wzruszające, czasem zabawne a częściej smutne listy widzów Tam, gdzie pieprz rośnie, które więcej mówią o medialnym fenomenie Halika niż wszyscy rozmówcy razem wzięci! Silnie natomiast odczułam niedosyt wiadomości o Pierrette Andrée Courtin (pierwsza żona Halika). Wlekły przedstawił ją bardzo zdawkowo - nie wiadomo do końca skąd się wzięła, ani dlaczego rozstała się z mężem. A przecież trwała u jego boku w najtrudniejszym okresie jego życia - kiedy nikomu nieznany marzyciel, bez grosza przy duszy, zapragną zostać drugim Fiedlerem, a może nawet Conradem...

W wywiadach Mirosław Wlekły podkreśla, że biografię Halika przygotowywał przez ponad dwa lata (2014-2016), analizując materiały źródłowe pozostawione przez podróżnika (książki, filmy, fotoreportaże, zdjęcia i eksponaty z wypraw), zbierając opowieści osób, które znały bohatera, kontaktując się z jego telewizyjnymi kolegami i przyjaciółmi. Wlekły odbył - tropem Halika - liczne podróże (Francja, Argentyna, Stany Zjednoczone, Meksyk i oczywiście różne miejsca w Polsce). Najwięcej wiadomości uzyskał od rodziny i przyjaciół podróżnika (Elżbiety Dzikowskiej, Ozany Halika, Kazimierza Kaczora i Ryszarda Badowskiego).

Ogrom pracy jest imponujący - ale efekty wydają mi się mizerne. Konkluzje z gatunku "dziadek z Wehrmachtu" nikogo normalnego nie poruszą, bo dzieje pierwszej połowy XX w. były jakie były. Obraz szalonego, choć sympatycznego mitomana, jakim okazuje się Halik w relacji większości znajomych, zapewne także nie będzie zaskoczeniem, nawet jeśli ktoś bardzo pragnął wierzyć w legendę, jaką sam sobie stworzył podróżnik. Co ciekawe - prawdziwy życiorys Halika wystarczyłby na niezłą powieść, więc tym bardziej zdumiewa wysiłek, jaki podróżnik sam wkładał w jego ubarwienie. Trochę taki Piotruś Pan...

To, czego dowiadujemy się o Haliku w ostatnich rozdziałach zmienia znacznie perspektywę patrzenia na główną postać. Może zatem troszkę żal, że autor nie rozpoczął tego reportażu chronologicznie - łatwiej byłoby wówczas pojąć bufonadę Halika i docenić wysiłek, jaki włożył w spełnienie swoich marzeń. Właśnie te ostatnie rozdziały sprawiają, że postać Halika nabiera głębi, a historie - drugiego dna.

Dodam, że w pierwszej kolejności słuchałam audiobooka -  dzięki czemu poznałam całość tekstu - ale książkę warto mieć w ręku, bo znacznie lepiej się ją ogląda niż czyta ;-)




środa, 11 grudnia 2019

Walt Whitman "Czasem, gdy kogoś kocham..."


Cza­sem, gdy ko­goś ko­cham, ogar­nia mnie gniew na myśl, że moja
mi­łość może być nie od­wza­jem­nio­na,
Lecz te­raz my­ślę, że nie ma mi­ło­ści nie od­wza­jem­nio­nej, za­pła­ta jest
pew­na, tak czy ina­czej,
(Ko­cha­łem kie­dyś ko­goś żar­li­wie, a bez wza­jem­no­ści,
Lecz dzię­ki temu po­wsta­ły te pie­śni).


wtorek, 10 grudnia 2019

Wojciech Chmielarz "Żmijowisko"


 Po prostu solidny, świetnie napisany kryminał. 

Murowany eskapizm i... inne spojrzenie na agroturystykę ;-)


 

niedziela, 8 grudnia 2019

Paweł Reszka "Czarni"

 

Swoisty podtytuł "Pycha. Chciwość. Nieczystość. Zdrada. Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Gniew. Lenistwo" zdają się w pełni sugerować, jaki jest wydźwięk tej książki i poglądy autora. Ale lektura okazuje się dużym zaskoczeniem - Reszka nie upiększa rzeczywistości, nie rozgrzesza nikogo z owych siedmiu grzechów głównych, nie sympatyzuje wcale z Kościołem i klerem, ale stara się dojrzeć tę drugą, mniej znana twarz polskiego kapłaństwa. 

Złudzenia jakimi karmieni są młodzi ludzie, każą im nierzadko wybierać drogę powołania, która okazuje się - dosłownie - drogą donikąd. Osamotnienie, dobrowolne wyrzeczenie się rodziny, a w dużej mierze także znajomych i normalnych kontaktów społecznych, dożywotnia wachta w dziwnym miejscu, które wyznacza w równej mierze piedestał co niechęć a nawet pogarda społeczna, brak ciepła, brak poczucia satysfakcji i kompletnie żałosna starość. Do tego namiastki, które mają powyższe wyrzeczenia wynagrodzić, wśród nich przygodne lub trwałe, ale skrywane kontakty z kobietami, potajemne rodzicielstwo, a w przypadku tych najbardziej zaradnych, cynicznych i pozbawionych skrupułów - pieniądze, auta i wypasione plebanie.

Reszka stara się przedstawić różne strony tego przedziwnego stanu, łączącego sposób na życie, pracę zawodową, powołanie, wiarę i zwyczajny koniunkturalizm instytucjonalny. Autor sam kilkakrotnie wcielił się w postać księdza, żeby odczuć na własnej skórze jak silnie sutanna i koloratka izolują społecznie, na jakie wyobcowanie skazują, jak często pozwalają cieszyć złudnym szacunkiem, a kiedy stają się czynnikiem jawnie okazywanej niechęci.

Poruszająca książka, która stawia pod znakiem zapytania polskokatolickie ideały już nie tylko z perspektywy ogółu wiernych, ale także samych funkcjonariuszy tego anachronicznego systemu.



niedziela, 1 grudnia 2019

"Wiera Gran" (reż. Barbara Sass, Teatr Kamienica)


W bardzo niezwykłej, klimatycznej piwnicy Teatru Kamienica od kilku już lat wystawiana jest historia Wiery Gran - polskiej aktorki, piosenkarki, w której postać w cudowny sposób wciela się jedna z moich ulubionych autorek, Justyna Sieńczyłło. Podziwiam ją za odwagę, bo zmierzenie się ze wstrząsającą biografią Wiery Gran, to szalone wyzwanie. Zresztą na wstępie, w nagraniu Sieńczyłło objaśnia powody, dla których się go podjęła - a powodowała nią głównie miłość do sztuki, podziw dla talentu i odwagi Wiery Gran i współczucie dla straszliwego losu, jaki stał się udziałem tej piosenkarki.

W kolejnych monologach główna bohaterka wspomina swoje dramatyczne losy w odwrotnej niż chronologiczna kolejności - od powojennej kariery i występów na najważniejszych scenach świata, w tym w Carnegie Hall, poprzez emigrację z kraju, procesy, w których musiała się oczyszczać z zarzutów o kolaborację, aż po wojnę i getto, występy w przedwojennych kabaretach i w końcu znów samotną starość. Poszczególne sceny zostały przeplecione piosenkami z repertuaru Wiery Gran. Obdarzona fenomenalnym głosem Justyna Sieńczyłło przejmująco wykonuje takie przeboje, jak Jej pierwszy bal czy Trzy listy, nie naśladując śpiewu Wiery, lecz samodzielnie interpretując jej utwory.  

Sądzę, że emocjonalnie to przedstawienie musiało być bardzo kosztowne, bo nawet siedząc cicho na widowni, czułam, jak wbija mnie w krzesło. Portret kobiety, przeczołganej przez życie. Ogląd najważniejszych, a na pewno najbardziej wstrząsających etapów życia Wiery Gran. Jej zagubienie, samotność a nawet paranoja wydaja się niepojęte, bo większość z nas wie tylko o sukcesach i sławie. 

Nadzwyczajne jest także i to, że pomimo poruszającej kreacji Justyny Sieńczyłło, która bezgranicznie skupia na sobie uwagę, zdołała dla siebie znaleźć pokaźne miejsce także Paweł Burczyk, przywdziewający kilka bardzo odmiennych kreacji: rosyjskiego celnika, śledczego,  konferansjera, dziennikarza i wreszcie - wspaniale! - żydowskiego komika.
 

sobota, 30 listopada 2019

Dane Mitchell "Post hoc"



Pawilon Nowej Zelandii na Biennale w Wenecji w 2019 r.
Ogromna drukarka umieszczona w pustej bibliotece drukująca live wszystko, co akurat znika z powierzchni Ziemi: języki, gatunki, nazwy ulic
Curators: Zara Stanhope, Chris Sharp
Commissioner: Dame Jenny Gibbs.

Sylwetka i strona Dane'a Mitchella - tutaj



 


piątek, 29 listopada 2019

"Irlandczyk" (Irishman) reż. Martin Scorsese


Trzy i pół godziny epickiego kina w stylu sagi nostalgiczno-scorsesiańskiej. Akcja zaczyna się od wizyty w domu spokojnej starości (przy dźwiękach In the Still of the Night The Five Satins) i ta nostalgiczna nuta towarzyszy praktycznie każdej scenie, z większą chyba siłą niż w jakimkolwiek innym filmie tego reżysera. Może tylko Chłopcy z ferajny w podobny sposób pokazywali żal za minionymi latami beztroskiej i bezkarnej rozwalanki, która gwarantowała królewskie życie mafijnym bossom i ich żonom. Podobny jest rytm tego filmu, narracja z offu, chwyty slow motion, a nawet wybrane wątki. Tym razem jednak gangsterska tematyka osnuta została wokół historii z życia wziętej, czyli biografii Franka Sheerana: weterana II wojny światowej, a potem mafijnego zabójcy i gangsterskiego chłopca na posyłki (historia znana z książki Charlesa Brandta Słyszałem, że malujesz domy).

Robert De Niro, Joe Pesci i Al Pacino jak zwykle stanowią klasę sami w sobie i co więcej sprawiają wrażenie, że sami świetnie bawią się w swoich rolach. Scorsese nie wychodzi z formy. Nadal widać jego kunszt reżyserski, szczególnie przy żonglowaniu chronologią: przeplata retrospekcje z futurospekcjami, nie tracąc panowania nad fabułą. Podobno Joe Pesci dla tej produkcji wrócił specjalnie z emerytury, a DeNiro i Scorsese powrócili do współpracy, która ostatnio połączyła ich przy produkcji Kasyna 25 lat temu. Klasyczne kino mafijne: te same twarze, nieodłączne garnitury, cygara, spluwy. I znane, ale wciąż kochane klisze: De Niro gra De Niro ze swoja ponurą powagą, a Pacino gra Pacino - ze znaną sobie swadą i dystansem.

Scorsese skorzystał z okazji, by w swoim "parku rozrywki" umieścić różne ciekawe atrakcje, w tym ukochane przez Amerykanów teorie spiskowe. Cosa Nostra podobno sterowała wszystkim: sprawa Hoffy, prezydentura i zabójstwo JFK, afera Watergate, inwazja w Zatoce Świń. To mafia pisze historię XX-wiecznych Stanów, jak Amerykańskim spisku Jamesa Ellroya. Tu odczuć można pewien przesyt Wielka Historią i niedosyt losów samego Franka, co czyni jego postać nieco papierową, bierną i obojętną. A chyba kluczem do wątku filozoficznego tej opowieści miał być rodzaj bliskości (sympatii?) względem głównego bohatera.

Film został przepięknie sfotografowany przez Rodrigo Prieto. Rozczarowały mnie natomiast komputerowe efekty specjalne - "odmłodzony" De Niro wygląda cokolwiek upiornie z dziwnie martwymi, błękitnymi oczami i przesadnie wyczernionymi brwiami (trochę jakby go wyjęli z gry wideo albo gabinetu figur woskowych). I nie zrobił go takim prymitywny program do obróbki zdjęć, ale coraz popularniejszy system szkoleniowy Sztucznej Inteligencji o nazwie GAN (General Adversarial Network - więcej o jego możliwościach tutaj). 

Pomimo drobnych uchybień, jest to nie tylko świetne gangsterskie kino, które wciąga, trzyma w napięciu i daje poczuć klimat dawnych, brudnych dzieł Martina Scorsesego, ale także prezentacja wspaniałości tkwiącej w samej istocie opowiadania. A ponadto intrygujący traktat o moralności i rozważania na temat istnienia sumienia.


czwartek, 28 listopada 2019

Michał Bałucki "Zimowym wieczorem"

Na mlecz­nym nie­bie bla­dy księ­życ sie­dzi,
Jak je­zu­ita, gdy słu­cha spo­wie­dzi, —
Na­chy­lił gło­wę i cie­ka­wie słu­cha,
Co grzesz­na zie­mia szep­cze mu do ucha. —

Zie­mia de­wot­ka i sta­ra grzesz­ni­ca
W śnie­go­wy rą­bek ustro­iła lica,
I taka smęt­na była, taka bia­ła, —
Tak po­kut­ni­ca pięk­nie wy­glą­da­ła,
Że księ­życ roli za­po­mniał — i pa­nią
Za­miast spo­wia­dać — za­ga­pił się na nią.


środa, 27 listopada 2019

Patrick White "Węzeł"




Po Nagrodzie Nobla dla Olgi Tokarczuk poszukiwałam noblistów nieoczywistych: mało znanych, już niepopularnych, niemodnych, a także tych z różnych "zabitych dechami" krańców świata. Tak odkryłam Nadine Gordimer i Patricka White'a.

Węzeł podobno jest powieścią, którą White wyjątkowo cenił. Daje ona pojęcie zarówno o stylu tego pisarza, jak i jego ulubionych tematach. Dla mnie odkryciem było, że w Australii powstawały jakiekolwiek powieści - może nie na miarę twórczości pisarzy rosyjskich, francuskich, brytyjskich, czy choćby amerykańskich, ale jednak sztuka australijska to nie tylko opera w Sydney i etnotwórczość aborygenów australijskich.

Od pierwszych stron powieści śledzimy losy bohaterów - braci bliźniaków - którzy są postaciami archetypicznymi, przewijającymi się w różnych powieściach White'a. Utalentowany literacko Waldo, przekonany o swojej wyjątkowości, gardzi egzystencją mieszkańców przedmieścia, choć sam jest emocjonalnie niestabilny, niezdolny do tworzenia udanych relacji z innymi ludźmi. Jego brat Artur uważany jest za niedorozwiniętego, ale jego miłość i wiara w ludzi są absolutnie bezkrytyczne. Waldo usiłuje nieco odsunąć się od brata i odtrąca jego miłość i oddanie. Chłopcy wychowywani są przez rodziców, którzy wybrali izolację od świata i do starości pozostają zamknięci we własnym domu, zdziwaczali jak bohaterowie filmów Koterskiego.

Autor przedstawia cały ciąg wydarzeń najpierw z perspektywy jednego a potem drugiego brata. W ten sposób w zupełnie innym świetle przedstawia te same osoby, pozwala sobie na ocieplenie ich wizerunku - lub na odwrót - bardzo krytyczną, nieledwie złośliwą ocenę. Jest w tej powieści także wiele elementów symbolicznych i zaskakujących odniesień do kultury antycznej. W tym kontekście nietrudno uznać za trafną opinię Komitetu Noblowskiego, który nagrodził White'a w 1973 roku za epickie i psychologiczne mistrzostwo, dzięki któremu odkryty został nowy literacki kontynent.

wtorek, 26 listopada 2019

Andrzej Bursa [Modlitwa dziękczynna z wymówką]


Nie uczyniłeś mnie ślepym
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie garbatym
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie dziecięciem alkoholika
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie wodogłowcem
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie jąkałą kuternogą karłem epileptykiem
hermafrodytą koniem mchem ani niczym z fauny i flory
Dzięki Ci za to Panie

Ale dlaczego uczyniłeś mnie Polakiem? 
 


 

poniedziałek, 25 listopada 2019

"Zagubione dusze" (Teatr Wielki Opera Narodowa)


(Igor Strawiński, Max Richter / Bronisława Niżyńska, Krzysztof Pastor, Wayne McGregor; Spektakl w ramach XI Dni Sztuki Tańca, Teatr Wielki Opera Narodowa)


Przetrwało zaledwie kilka choreografii zmarłej w 1972 r. Bronisławy Niżyńskiej, tańczącej (a potem tworzącej choreografie) długo w cieniu swego męża Wacława. Największą popularnością cieszy się często wznawiane na świecie „Wesele", opracowane 95 lat temu dla zespołu Sergiusza Diagilewa, który skupił wokół siebie grono wybitnych awangardowych artystów, od Strawińskiego po Picassa. Zapewne to właśnie ich wpływ sprawił, że Niżyńska była otwarta na nowe prądy, co widać m.in. właśnie w „Weselu", które stanowi pierwszą część spektaklu Zagubionych dusz


Choreografia, osadzone w modernizmie lat 20., do dziś zachowała oryginalność. Muzykę do tego spektaklu (zamówionego przez Diagilewa) napisał Igor Strawiński, czerpiąc garściami z folkloru, ale ubarwionego agresywnymi, zmiennymi rytmami. Niżyńska również inspirowała się scenami tradycyjnego obrzędu weselnego, odrzucając jednak ckliwość, idąc śladem legendarnego Święta wiosny. W Weselu oglądamy dwa równolegle światy – Panny Młodej i Pana Młodego, ale zamiast oczekiwanej radości dominuje zagubienie i smutek. Niżyńska bawiła się możliwościami konstruowania brył z ludzkich postaci (wpływ kubizmu), bazując głównie na scenach zbiorowych.

Do Wesela Polski Balet Narodowy dodał dwie współczesne choreografie, które ostatecznie złożyły się na Zagubione dusze. W drugiej części podziwiamy balet dyrektora Krzysztofa Pastora (Do not gentile) wcześniej nieznany w Polsce (zrealizowany w Holandii), który także powstał do muzyki Igora Strawińskiego, inspirowanej wierszem Dylana Thomasa oraz I symfonii. Ta część wieczoru miała charakter wybitnie kameralny, pełen uroku i niespotykanej wrażliwości, mieszaniny smutku dojrzałości, energii młodości, buntu i rezygnacji. 

Wieczór zwieńczyła Infra Wayne'a McGregora do muzyki Maxa Richtera - hołd dla ofiar zamachu terrorystycznego w Londynie w 2005 r. Spektakl pokazuje to, co dzieje się pod powierzchnią wielkiego miasta i w ludzkich duszach. Ciekawym zabiegiem jest układ taneczny na 12 tancerek i tancerzy, tworzących bardzo dynamiczny, ale doskonale spójny obraz.

Wspaniały, subtelny i niepowtarzalny wieczór!

środa, 20 listopada 2019

Maciej Hen "Deutsch dla średnio zaawansowanych"

Marek Deutsch jest niespełnionym warszawskim malarzem u progu starości, który żyje na granicy materialnego przetrwania, kiedy znienacka zgłaszają się do niego tajemniczy adwokaci z propozycją odzyskania pewnej posiadłości - kawałka ziemi na terenie rumuńskiej Bukowiny. Odzyskanie owego spadku wymaga jednak osobistej wizyty malarza w Rumunii i zdobycia dokumentów potwierdzających ciągłość jego rodowodu. Trzykrotny rozwodnik nie ma nic do stracenia zatem wikła się w przedziwną intrygę.  

Maciej Hen (autor brawurowej, rozgrywającej się w XVII w. Solfatary, za którą otrzymał Nagrodę Gombrowicza) także i tym razem wplata do swojej - na wskroś współczesnej powieści - wątki historyczne, sięgające XIX w., a także odniesienia do antysemickich wydarzeń 1968 r. Podróż śladami przodków – przez Ukrainę do Rumunii – ujawnia liczne zaskakujące szczegóły z historii rodziny Deutscha. Plączą się tu wątki żydowskie, niemieckie, chłopskie i szlacheckie, prowadząc do pewnej owianej posępną legendą postaci historycznej… 

Jest to jednocześnie powieść pełna humoru - jak i piękna opowieść o starzeniu się. Zachwyca nadzwyczajny zmysł humoru, umiejętność stylizacji, budowania wartkich dialogów i lekkość pióra. Gdyby nie (kiepskie - będę szczera) wątki romansowe, byłaby to powieść znakomita :-)

 

wtorek, 19 listopada 2019

"Suburbicon" (reż. George Clooney, scenariusz: bracia Joel i Ethan Coen oraz Grant Heslov)


Mnie ten film zauroczył, choć recenzje miał takie sobie. Osoby autorów scenariusza nieuchronnie każą nam szukać podobieństw do Fargo, ale z kolei sceneria przywodzi na myśl podobnie przewrotne filmy, w których słodkie amerykańskie miasteczka skrywają podłe czyny i straszne tajemnice (Żony ze Stepford, Miasteczko Pleasantville). Widać nawet Amerykanie wyczuwają, że pod osobą sąsiadki witającej nas w nowym miejscu samodzielnie upieczonym plackiem, może się kryć postać szalona lub niebezpieczna, a idealna społeczność ma swoje ponure oblicze.

Akcja filmu rozgrywa się w lukrowanej scenerii lat 50. w tytułowej, pozornie sielskiej miejscowości (wspaniała stylizacja retro à la Hitchcock!). Na tę słodycz mamy jakieś 5 pierwszych minut filmu - potem jest już tylko szybko i mocno, bo równolegle z intrygą kryminalną rozwija się wątek obyczajowy, inspirowany autentycznymi wydarzeniami. Do miasteczko zamieszkanego przez same białe rodziny wprowadza się czarnoskóre małżeństwo z synkiem. Dotychczasowi mieszkańcy domagają się od władz eksmisji przybyszy, ale ostatecznie postanawiają na własną rękę wykurzyć "czarnuchów". 


Zasadnicza fabuła zasadza się jednak na popełnieniu zbrodni, które jest przedstawione tradycyjnie jako najzwyklejsza rzecz na świecie, a potem przeradza się w oczekiwanie na konsekwencję tych czynów i ukaranie winnych, w typowym dla Coenów chaotycznym stylu (to przedziwne domino zdarzeń przywodzi na myśl Poważnego człowieka). W efekcie Suburbicon można umieścić w dziale "czarna komedia" lub "czarna groteska" choć historia ma także swój polityczny ciężar (daleka jednak byłabym od poszukiwania tu porównań z Selmą). Paranoiczny sen o szczęśliwej krainie, gdzie spod powierzchni wiecznie uśmiechniętej pastelowo-reklamowej idylli wyłażą groza, rasizm i mordercze instynkty potęguje świadomość, że zło nie ma związku z kolorem skóry. Oprócz jatki i zgrywy mamy w tym filmie również społeczne sumienie, co pokazuje dość karkołomną próbę powiązania egzystencjalnej tragifarsy w stylu braci Coen z lewicującym jak zwykle Clooneyem.

(Ta lewicowość przebija nawet w tytule filmu, stanowiącym kontaminację słów suburbia i panoptykon - nawiązanie do dość upiornej idei więzienia idealnego Jeremy'ego Benthama, w którym nie trzeba nikogo pilnować, bo ludzie będą pilnować się sami, oddaje w jakimś stopniu sytuację mieszkańców, którzy okazują się zakładnikami swoich uprzedzeń, pragnień i ambicji. Chcieliby robić co innego z kim innym i gdzie indziej, ale muszą się zadowolić "małą stabilizacją". Suburbicon to nie miasto, lecz stan umysłu.)

Film jest smakowity ze względu na fenomenalną grę aktorów, popisowe role hollywoodzkich gwiazdorów. Fantastyczny Matt Damon oraz Julianne Moore (grająca siostry-bliźniaczki) tworzą udany duet, ale znakomity jest także Noah Jupe (odtwórca roli synka) i genialny (w roli drugoplanowej) Oscar Isaac. Zręcznie poprowadzeni, potrafią z talentem budować napięcie i gładko łączyć ze sobą wewnątrz jednej sceny powagę z absurdem. Z przyjemnością się to ogląda!