czwartek, 28 czerwca 2018

Joyce Carol Oates "Amerykańskie apetyty"



Zaskoczyły mnie dość liczne opinie w sieci, jakoby Amerykańskie apetyty były nudne i męczące. Książka może mylić zarysowanym dość szybko wątkiem kryminalnym (a krymiaaełem w żadnym razie nie jest) i stąd może rozbudzone oczekiwania czytelników. Ale najważniejsze w niej są fantastyczne opisy środowiska amerykańskiej klasy wyższej, które skrupulatnie penetruje autorka, rozpoczynając tę charakterystykę od pary małżeńskiej: cenionego naukowca Iana i jego żony Glynnis, autorki poczytnych książek kucharskich i zapalonej mistrzyni patelni. 

Żyją oni idealnym (wg standardów amerykańskich?) życiem ludzi, którzy mają wszystko - pracę, która jest równocześnie pasją, pieniądze i wspaniałych przyjaciół, dom prowadzony na najwyższym poziomie, wspaniałe dzieci i miłość "pomimo" trzydziestoletniego stażu małżeńskiego. W pewnej chwili ten idealny świat legnie w gruzach, na zawsze zmieniając życie Iana.

Ale perypetie głównego bohatera z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości to tylko pretekst dla analizy faktycznej treści tego małżeństwa i relacji wiążących głównych bohaterów z resztą środowiska w jakim żyją. Oates obnaża małe, ludzkie słabostki - pozornie niewinne, a jednak mające moc destrukcji. Przemilczane, mniej lub więcej znaczące fakty, nagle wypływają na powierzchnię, doprowadzając do szokujących zdarzeń. Ian będzie miotał się miedzy skrajnymi uczuciami wielkiego żalu i poczucia winy oraz zdumienia i gniewu na żonę. Niepewność związana z losami procesu będzie przeplatała się z odczuciem straszliwej pustki po stracie żony i obawami, czy kiedykolwiek uda się wrócić do normalnego życia. Cukierkowe zakończenie powieści Oates burzy jednym zdaniem "pomyślanym" przez bohatera.  

Znakomity, ironiczny obraz życia amerykańskiej klasy średniej obnażający fałsz, konsumpcjonizm i emocjonalną pustkę skrywane pod maską samozadowolenia i politycznej poprawności sprawił, że Amerykańskie apetyty bywają porównywane z filmem American Beauty.


środa, 27 czerwca 2018

Zbigniew Herbert "Podróż"

1

Je­śli wy­bie­rasz się w po­dróż niech bę­dzie to po­dróż dłu­ga
wę­dro­wa­nie po­zor­nie bez celu błą­dze­nie po omac­ku
że­byś nie tyl­ko ocza­mi ale tak­że do­ty­kiem po­znał szorst­kość zie­mi
i abyś całą skó­rą zmie­rzył się ze świa­tem


2

Za­przy­jaźń się z Gre­kiem z Efe­zu Żydem z Alek­san­drii
po­pro­wa­dzą cie­bie przez uśpio­ne ba­za­ry
mia­sta trak­ta­tów kryp­to­por­ty­ki
tam nad wy­ga­słym ata­no­rem ta­bli­cą szma­rag­do­wą
ko­ły­szą się Ba­si­le­os Va­lens Zo­si­ma Ge­ber Fi­la­let
(zło­to wy­pa­ro­wa­ło mą­drość po­zo­sta­ła)
przez uchy­lo­ną za­sło­nę Izy­dy
ko­ry­ta­rze jak lu­stra opra­wio­ne w ciem­ność
mil­czą­ce ini­cja­cje i nie­win­ne or­gie
przez opusz­czo­ne sztol­nie mi­tów i re­li­gii
do­trze­cie do na­gich bo­gów bez sym­bo­li
umar­łych to jest wiecz­nych w cie­niu swych po­two­rów


3

Je­że­li już bę­dziesz wie­dział za­milcz swo­ją wie­dzę
na nowo ucz się świa­ta jak joń­ski fi­lo­zof
sma­kuj wodę i ogień po­wie­trze i zie­mię
bo one po­zo­sta­ną gdy wszyst­ko prze­mi­nie
i po­zo­sta­nie po­dróż cho­ciaż już nie two­ja


4

Wte­dy oj­czy­zna wyda ci się mała
ko­ły­ska łód­ka przy­wią­za­na do ga­łę­zi wło­sem mat­ki
kie­dy wspo­mnisz jej imię nikt z tych przy ogni­sku
nie bę­dzie wie­dział za jaką leży górą
ja­kie ro­dzi drze­wa
kie­dy tak iście mało po­trze­ba jej czu­ło­ści
po­wta­rzaj przed za­śnię­ciem śmiesz­ne dźwię­ki mowy
że - czy - się
uśmie­chaj się przed za­śnię­ciem do śle­pej iko­ny
do ło­pu­chów po­to­ku do stecz­ki do łę­gów
prze­mi­nął dom
jest ob­łok po­nad świa­tem


5

Od­kryj zni­ko­mość mowy kró­lew­ską moc ge­stu
bez­u­ży­tecz­ność po­jęć czy­stość sa­mo­gło­sek
któ­ry­mi moż­na wy­ra­zić wszyst­ko żal ra­dość za­chwyt gniew
lecz nie miej gnie­wu
przyj­muj wszyst­ko


6

Co to za mia­sto za­to­ka uli­ca rze­ka
ska­ła któ­ra ro­śnie na mo­rzu nie pro­si o na­zwę
a zie­mia jest jak nie­bo
dro­go­wska­zy wia­trów świa­tła wy­so­kie i ni­skie
ta­blicz­ki w proch się roz­pa­dły
pia­sek deszcz i tra­wa wy­rów­na­ły wspo­mnie­nia
imio­na są jak mu­zy­ka przej­rzy­ste i bez zna­cze­nia
Ka­lam­ba­ka Or­cho­me­nos Ka­val­la Le­va­dia
ze­gar sta­je i od­tąd go­dzi­ny są czar­ne bia­łe lub nie­bie­skie
na­sią­ka­ją my­ślą że tra­cisz rysy twa­rzy
kie­dy nie­bo po­ło­ży pie­częć na twej gło­wie
cóż może od­po­wie­dzieć ostom wy­żło­bio­ny na­pis
od­daj pu­ste sio­dło bez żalu
od­daj po­wie­trze in­ne­mu


7

Więc je­śli bę­dzie po­dróż niech bę­dzie to po­dróż dłu­ga
po­wtór­ka świa­ta ele­men­tar­na po­dróż
roz­mo­wa z ży­wio­ła­mi py­ta­nie bez od­po­wie­dzi
pakt wy­mu­szo­ny po wal­ce

wiel­kie po­jed­na­nie

wtorek, 26 czerwca 2018

Zygmunt Bauman "Wspólnota"



Towarzystwo czy społeczeństwo bywają złe; ale nie wspólnota. (...) Zwłaszcza w naszych uszach wspólnota mile dźwięczy - w uszach ludzi, którym przyszło żyć w bezwzględnych czasach, czasach konkurencji i powszechnego dowodzenia swoich nad innymi przewag; w czasach, gdy ludzie są wobec siebie podejrzliwi i tylko nieliczni pośpieszyliby nam w biedzie na ratunek (...) gdy już tylko banki, paląc się do obciążenia naszych hipotek, uśmiechają się do nas i zapewniają, że gotowe są powiedzieć "tak" na nasze prośby, wabiąc klientów rozkosznym wspomnieniem wspólnoty

Już "Uwertura" wskazuje, że Bauman dokonuje efektownej i przekonującej próby przedefiniowania tradycyjnego rozumienia wspólnoty w kontekście globalnych procesów kulturowych. Jego książkę charakteryzuje eseistyczny rozmach, obrazowość, leksykalna świeżość i skłonność do efektownych i zaskakujących puent. „Wspólnota” staje się dzięki temu pasjonującą przygodą intelektualną.

Gorzkie i przerażająco prawdziwe są ostrzeżenia przed rzeczywistą wspólnotą, podszywającą się jedynie pod tą pamiętaną, czy wyśnioną. Ta rzeczywista - to zbiorowość utrzymująca, że to ona właśnie jest wspólnotą (...) przeto (w imię dobra, jakie ponoć swym członkom przynosi) żąda dla siebie bezwarunkowego posłuszeństwa, a każde odstępstwo od dyscypliny traktuje jako akt niewybaczalnej zdrady. Taka rzeczywiście istniejąca wspólnota, gdyśmy się w jej objęciach znaleźli, zażąda od nas bezwzględnego poddania się jej wymaganiom w zamian za świadczone (bądź obiecywane) za nią usługi. Chcecie bezpieczeństwa? Zrezygnujcie ze swojej wolności, a przynajmniej ze sporej jej części. Chcecie zaufania? Nie ufajcie nikomu spoza wspólnoty. Chcecie wzajemnego zrozumienia? Nie rozmawiajcie z obcymi ani nie używajcie obcych języków. Pragniecie tej miłej przytulności domostwa? Zainstalujcie alarmy w drzwiach i kamery telewizyjne na podjeździe. Chcecie czuć się pewnie? Wystrzegajcie się obcych, powstrzymajcie się od postępowania w niezwykły sposób i unikajcie dziwacznych myśli. Chcecie ciepła? Nie podchodźcie do okna i nigdy go nie otwierajcie...

Po tragediach XX wieku, których był świadkiem, ofiarą, uczestnikiem, Zygmunt Bauman ostrożnie podchodzi do pokus tworzenia nowych utopii. Wie, że za przywilej bycia we wspólnocie trzeba płacić - a (...) nad tą ceną nie zastanawiamy się, dopóki wspólnota pozostaje w sferze marzeń. Płaci się walutą wolności: "autonomią", "prawem do prywatności", "prawem do samostanowienia", "prawem do bycia sobą".

Pisze też o tym, jak nieustannie wymyka nam się z rąk pożądany, lecz nieosiągalny owoc "spełnienia marzeń": mity o Tantalu, który nie chciał się wyrzec uczestniczenia w boskim szczęściu, podobnie, jak Adam i Ewa, wypędzenie z raju za sięgnięcie po owoc z drzewa poznania dobrego i złego.

Kiedy wspólnota zaczyna wychwalać swe wyjątkowe walory, rozpływać się nad swoim nieskazitelnym pięknem i przybijać na okolicznych parkanach rozwlekłe manifesty, wzywające jej członków do tego, by doceniali jej cuda, a wszystkich pozostałych do podziwu jej lub zamilknięcia - można mieć pewność, że wspólnoty już nie (albo jeszcze nie ma - zależnie od okoliczności).

Wspólnota jest wierna swojej naturze tylko o tyle, o ile odróżnia się niedwuznacznie od innych ludzkich ugrupowań (wiadomo, "gdzie się zaczyna a gdzie kończy"), jest mała (znajduje się w polu widzenia każdego z członków) i samowystarczalna ("zaspokaja większość, jeśli nie wszystkie z form aktywności i potrzeb należących do niej ludzi").

W zasadzie o powstaniu wyłomu w murach obronnych wspólnoty, zadecydowały mechaniczne środki transportu, nośniki alternatywnej informacji (albo ludzie, których sama obcość stanowiła informację różną od wiedzy dostępnej wewnątrz i z nią kolidującą) mogły teraz przemieszczać się równie szybko czy jeszcze szybciej niż ustnie przekazywane wiadomości krążące po orbicie "naturalnej mobilności człowieka".

Wspólnota powstaje jako nietrwały kształt, formowany w długim procesie dyskusji i argumentowania, żmudnej rywalizacji z nieskończonym mnóstwem innych możliwości - z których każda obiecuje lepszy (odpowiedniejszy, efektowniejszy, przyjemniejszy) asortyment życiowych zadań i rozwiązań życiowych problemów.

Uwagę, jaką przyciąga, i namiętność, jaka wywołuje "tożsamość" - popularny dzisiaj temat, a zarazem najpowszechniej uprawiana dziś gra - zawdzięcza temu, że jest namiastką wspólnoty: tego rzekomo naturalnego domu albo kręgu, który pozostaje ciepły nawet wtedy, gdy na zewnątrz dmą zimne wichry.

W naszym globalizującym się świecie - jak przestrzega Jonathan Friedman - nie tylko zanikanie granic się odbywa. Wygląda raczej na to, że powstają granice na rogu każdej nowej ulicy, każdej chylącej się ku upadkowi dzielnicy naszego świata. Każde zwiększenie bezpieczeństwa wymaga poświęcenia jakiejś cząstki wolności, a znów wolność można poszerzyć jedynie kosztem rezygnacji z części bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo bez wolności równa się niewolnictwa wolność bez bezpieczeństwa oznacza dręczące poczucie porzucenia i zagubienia.

Bauman przywołuje m.in. Pico della Mirandolę, który pisał o tym, jak Bóg dał Adamowi w prawo wytyczania własnych granic, modelowania własnego kształtu - w odróżnieniu od innych stworzeń, które tych przywilejów nie posiadają. Bauman zaznacza jednak, że jest to "radosna wieść" jedynie dla ludzi zasobnych - Pico spisywał swoje myśli w zamożnych, włoskich miastach-republikach w 1486 r. Renesansowy Bóg stworzył coś, co można nazwać "ambiwalencją nowoczesnego indywidualizmu", czyli wektor emancypacji jednostek, który poszerza ich autonomię i kreuje ich na piastunów praw, a jednocześnie jest to czynnik wzrostu niepewności, nakładający na wszystkich odpowiedzialność za przyszłość i za nadawanie życiu sensu, którego już nic z zewnątrz z góry nie kształtuje".

Podobnie u Freuda: żeby cieszyć się podwójnym darem wolności społecznej i osobistego bezpieczeństwa, trzeba grać w uspołecznienie podług takich reguł, jak przyhamowanie pożądań i namiętności. Dwa oblicza Janusowe ludzkiej koegzystencji to emancypacja i przymus.

Wg Maxa Webera konstytucyjnym aktem nowoczesnego kapitalizmu było oddzielenie biznesu od gospodarstwa domowego - co równocześnie oznaczało oddzielenie producentów od środków ich utrzymania (jak dodał Karl Polanyi, powołując się na Marksa). Ten podwójny akt separacji uwolnił działania, których celem był zysk oraz zarobek na utrzymanie, z sieci moralnie nasyconych i emocjonalnych, rodzinnych i sąsiedzkich więzów - ale tym samym pozbawił takie działania zawartego w nich przedtem sensu. Pojawiła się jednocześnie potrzeba zarządzania - nie sposób było pozostawić spraw produkcji i wytwarzania ich własnej dynamice.

We wcześniejszej książce Praca, konsumpcjonizm i nowi ubodzy, Bauman dowodził, że "kult pracy" wczesnej ery przemysłowej był "rozpaczliwą próbą odtworzenia w zimnej i zdepersonalizowanej scenerii fabryki, poprzez komendę, nadzór i system penitencjarny, tego popędu do dobrej roboty (w wiekopomnym sformułowaniu Thorsteina Veblena), który w łonie wspólnoty, w jej gęstej sieci stosunków międzyludzkich, przychodził rękodzielnikom, rzemieślnikom i handlowcom w sposób naturalny".

Na gruncie rozważań o wspólnocie Bauman rozprawia się także z mitem kosmopolityzmu, pisząc iż "podróże nowych kosmopolitów nie są wyprawami odkrywczymi. Chociaż ich styl życia często bywa tak opisywany przez globalnych podróżników i ich biografów, to jednak nie jest hybrydą ani nie wyróżnia się szczególnie upodobaniem do różnorodności. Jednakowość to jego najbardziej rzucająca się w oczy cecha: ujednolicenie i takożsamość rozrywek czy faworyzowanych miejsc postoju i spotkań we wszystkich odwiedzanych zakątkach globu składają się na tożsamość kosmopolity, i właśnie one obwarowują zbiorową izolację elity od autochtonów. Rozsiane po świecie wyspy kosmopolitycznego archipelagu zamieszkuje ludność kulturowo jednorodna, warunki dostępu są ścisłe i skrupulatnie (choćby w nieformalnym trybie) egzekwowane, surowe i rygorystyczne standardy zachowań wymagają bezwarunkowego przestrzegania. Prawdopodobieństwo zetknięcia się z ludźmi prawdziwie odmiennymi i znalezienia w obliczu rzeczywistego kulturowego wyzwania ograniczona jest do niezbędnego minimum; obcych, których nie da się usunąć fizycznie, ze względu na ich rolę w utrzymaniu złudzenia samowystarczalności koniecznego dla izolacji kosmopolitycznych wysp, eliminuje się przynajmniej kulturowo - wtapia się ich w słabo dostrzegalne i niezauważalne tło".

W innym fragmencie Bauman nieco złośliwe ocenia działań nowej lewicy na rzecz rozwoju badań nad historią kobiet, nad Czarnymi, homoseksualistami, Latynoamerykanami i innych studiów ofiar (wg określenia Stefana Colliniego) - nie sposób jednak nigdzie uświadczyć, jak zauważa Rorty, badań nad bezrobotnymi, bezdomnymi czy mieszkańcami przyczep kempingowych. W efekcie nowa elita - mająca dość prywatnych samochodów by nie przejmować się żałosnym stanem publicznego transportu może faktycznie palić za sobą mosty, przez które przeszli jej rodzice.

Żałosnej namiastki wspólnoty - zdaniem Baumana - poszukujemy podsłuchując innych: tzw. celebrytów udzielających wywiadów nt. nieszczęśliwego dzieciństwa, alkoholizmu, nieudanych małżeństw, dzięki czemu "podsłuchiwacze" znajdują upewnienie, że ich własna, nazbyt dobrze znana samotność jest nie tylko czymś znośnym, lecz czymś, z czego przy pewnych umiejętnościach i odrobinie szczęścia można zrobić użytek.

Jednak nie wszystkie "wspólnoty estetyczne" skupiają się wokół idoli i ich grobów. Kluczową rolę mogą odgrywać w wybranych momentach zjawiska, w szczególności prawdziwe lub rzekome, lecz wywołujące panikę poczucie zagrożenia (np. zamiar przesiedlenia osób starających się o azyl w pobliże istniejącego obszaru rezydencjalnego albo plotka, że półki w supermarkecie zastawiono genetycznie modyfikowana żywnością). lub postać "wroga publicznego" (np. zwolnionego z więzienia pedofila, natrętnych żebraków, włóczęgów itp.). Wspólnota estetyczna może też formować się wokół wydarzeń cyklicznych (mecz, wystawa) lub wokół "problemów", z którymi jednostki na co dzień zmagają się samotnie (np. dbałość o linię). Takie wspólnoty Bauman nazywa "wieszakowymi" (peg communities), bo pozwalają na chwilę "odwiesić" swoje indywidualne zmartwienia i troski, co nie zmienia faktycznej powierzchowności, pobieżności i przelotności więzi. Nie powstają tu żadne etyczne obowiązki, powinności ani długotrwałe zobowiązania. To raczej rodzaj karnawałowych więzi, nie rekompensujące faktycznie braku zaradności czy bezsilności.

Problemy współczesnych wspólnot Bauman analizuje także z perspektywy dobrobytu ekonomicznego, a pogłębiające się poczucie niedostatku i braku satysfakcji ekonomicznej (pomimo obiektywnego bogacenia się społeczeństw) objaśnia przejściem z diachronicznego (ocenianego na tle wcześniejszego położenia) do synchronicznego (ocenianego na tle położenia innych kategorii ludzi w tym samym czasie) sposobu postrzegania własnego dobrobytu.

W kontekście roli przestrzeni, Bauman twierdzi, że przydarzyła się jej szczególna przygoda na drodze do globalizacji: utraciła wagę, zyskując na znaczeniu. Skoro do każdego miejsca można błyskawicznie dotrzeć i błyskawicznie je opuścić, to stała kontrola nad terytorium, przy towarzyszących jej typowo długoterminowych obowiązkach i zobowiązaniach, a atutu staje się balastem i jest raczej przeszkodą niż czynnikiem sprzyjającym walce o władzę. Brak poczucia przynależności do konkretnego lokum sprawia zaś, że wzrasta przywiązanie ludzi do takich geograficznych miejsc jak państwa, miasta i miejscowości. Co nie oznacza, że państwo zamierza wziąć na siebie odpowiedzialność za nasz brak poczucia bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie "polityka codziennego strachu" (Zukin) i widmo niebezpiecznych ulic, skutecznie odstraszają ludzi od publicznych przestrzeni i odwodzą od szukania w sobie talentów i umiejętności potrzebnych do uczestniczenia w życiu publicznym. Zamiast przyjmować strategie eliminacji ubóstwa, wzięcia w ryzy etnicznej rywalizacji i zitegrowania wszystkich w powszechnych instytucjach publicznych - w wielu społeczeństwach godzimy sie raczej na to, aby sprywatyzować (kupić sobie) ochronę. Tym samym "obszary publiczne" zostały zredukowane do "możliwych do obrony" enklaw o ograniczonym dostępie (np. zamknięte osiedla) dobrowolnie godząc się na autoseparację zamiast negocjowania zasad wspólnego życia i kryminalizując różnice, których nie udało się wyeliminować. Bezpieczna wspólnota wypierana jest przez dobrowolne getto (wg Loica Wacquanta łączy ono przestrzenne ograniczenie ze społecznym zamknięciem, a trzecim elementem staje się jednorodność przebywających wewnątrz w kontrascie do różnorodności przebywających na zewnątrz). "Ugettowienie stanowi organiczną część mechanizmu usuwania społecznych odpadów, wprawianego w ruch, gdy biedni przestają być użyteczni jako "rezerwowa armia producentów" i przeobrażają się w bezużytecznych, wybrakowanych konsumentów. Z tego względu między gettami i więzieniami trwa nieustanna wymiana populacji (jedne i drugie znakomicie sprawdzają się w roli odgradzania i unieruchamiani ludzi).

"Wybrakowani konsumenci" pozwalają Baumanowi na jeszcze jedną dygresję dotyczącą narodzin społeczeństwa konsumenckiego i konsumenckiej mentalności, przypisywanej w grubsza ostatniemu ćwierćwieczu XIX w., kiedy teorii Smitha/Ricardo/Marksa/Milla odwołującej się do wartościotwórczej potencji rzuciła wyzwanie teoria użyteczności marginalnej Mengera/Jevonsa/Walrasa. Jasno stwierdzono wówczas, że wartości rzeczom nie nadaje pot (Marks) ani samowyrzeczenie konieczne by rzecz osiągnąć (Simmel), ale pragnienie poszukujące satysfakcji. Kwestię prawa do do oceny jakości połączono z prawem do ustanawiania wartości i stało się jasne, że (wg słów Jeana-Josepha Goux) "aby stworzyć wartość, wystarczy tylko, za pomocą dowolnych środków, wywołać wystarczająco silne pragnienie" i że "wartość dodatkową tworzy ostateczna manipulacja nadwyżką pragnienia".


poniedziałek, 25 czerwca 2018

Julian Tuwim "Zupełnie nieznajomej, raz widzianej"

...I po­dej­dę na uli­cy.
I coś po­wiem, jak to zwy­kle...
Ach, to bę­dzie wy­glą­da­ło
Tak ba­nal­nie i tak ni­kle!

Po­wiesz pew­no : "Pro­szę odejść!
To bez­czel­ność z stro­ny pana" ...
Ach, i cóż na ta­kie dic­tum
Ja od­po­wiem ci ko­cha­na?

Ale w koń­cu się przed­sta­wię
(i po­zwo­lisz, na­tu­ral­nie!)
I znów po­wiem coś, co bę­dzie
Brzmia­ło głu­pio i ba­nal­nie

Póź­niej może się oka­zać,
Żem omy­lił się tro­szeńkę,
Może prze­cież tak się zda­rzyć,
Że prze­ce­ni się pa­nien­kę.

Może je­steś (nie daj Boże!)
Li­two­czyn­ką lub hu­syt­ką,
Ale to by z two­jej stro­ny
Było brzyd­ko, strasz­nie brzyd­ko!

Może jed­nak je­steś cud­ną,
Co w mych oczach mi­łość zgad­nie,
Uko­cha­ną, smęt­ną, słod­ką...
- Ach, jak to by było ład­nie!

No i za­cznie się roz­mo­wa,
Sło­wa co­raz bar­dziej szczer­sze,
Wresz­cie po­wiem, pa­trząc w oczy:
-"A czy Pani lubi wier­sze?"

Strasz­nie tedy cie­kaw je­stem,
Co od­po­wiesz mi , gdy spy­tam...
Albo : "Wier­sze - to me ży­cie"
Albo : "Wier­szy... to nie czy­tam".

I bez­stron­nym bę­dąc cał­kiem,
Po­wiem na to obo­jęt­nie:
"Ja tak samo pro­szę Pani"
I...na nie­bo spoj­rzę smęt­nie.

A na­za­jutrz przy­ślę kwia­ty
Z kart­ką: "To­bie uko­cha­na",
Wnet do­my­ślisz się, od kogo,
Póź­niej spy­tasz : "To od Pana?"

Ja zaś będę po­gwiz­dy­wał
Sche­rzo-be­mol prze­naj­smęt­niej,
Po­wiem: "może"... i umilk­nę,
I znów spoj­rzę (lecz na­mięt­niej)...

Po­tem"może do cu­kier­ni?"
Po­tem "(może) na ko­la­cję?"
Bedą "achy" i wa­ha­nia,
Wresz­cie przy­znasz, że mam ra­cję.

Przy ko­la­cji, jak wia­do­mo,
Trwa­łe się za­wie­ra pak­ta,
Po­ca­łu­ję (daję sło­wo!)
Trud­no. Alea est iac­ta.

Za­ru­mie­nisz się ba­nal­nie
I ba­nal­nie spu­ścisz oczy,
Gdy twą ki­bić gib­ko­brzo­zą
Drżą­ce ra­mię me oto­czy.

Jak na pierw­szy raz - to do­syć
Cmok­nę w rącz­kę na po­dzię­kę.
Bę­dziesz mi już "Ty" mó­wi­ła
I bę­dzie­my szli pod rękę.

Od­pro­wa­dzę cię do domu,
Mil­czeć bę­dzie się po dro­dze.
Bę­dziesz na mnie spo­glą­da­ła
W nie­wy­słow­nej, słod­kiej trwo­dze.

Póź­niej...kil­ka słów zwy­czaj­nych,
Póź­niej zno­wu sce­na nie­ma.
"A czy miesz­kasz sama?"...Rzek­niesz:
"Nie , u cio­ci...Lecz jej nie ma".

Moja cud­na moja słod­ka!
Śnie ser­decz­nej mej tę­sk­ni­cy!
-------------------------------------------
Żeby ja­sne gro­my biły!!!
Mu­szę po­dejść na uli­cy!!


Julian Tuwim

piątek, 22 czerwca 2018

Wieniedikt Jerofiejew "Moskwa-Pietuszki"


Zaskoczona byłam, że moi znajomi potrafili serdecznie uśmiać się nad tą książką. Moskwa- Pietuszki może w naiwnym odbiorze sprawiać wrażenie pijackiego bełkotu, rwącego potoku bezwładnej, alkoholicznej maligny. 

Ale to tylko pozór. W istocie odbieram ten monolog jako kunsztowną, wielopiętrową parabolę w sposób zamierzony przybraną w szatkę ludowego śmiechowiska. 

W rzeczywistości to jednak opowieść o bezwyjściowości rosyjskiego losu, z którego uciec można jedynie w pijaństwo. Pijaństwo prowadzące donikąd, ale dające złudzenie wolności, zanurzenie w marzenia, które się nie spełnią, szaleństwo rozpasanych parodii i przedrzeźniań.

Gorzki śmiech bardzo gwałtownie i szokująco zostaje speuntowany zimnym ciosem noża.  

Nie sposób pominąć faktu, że słuchałam tej książki w absolutnie genialnej interpretacji Romana Wilhelmiego. Trudno wyobrazić sobie aktora, który lepiej sprostałby temu zadaniu!

 



czwartek, 21 czerwca 2018

Andrzej Bursa [Dno piekła]

Na dnie piekła
ludzie gotują kiszą kapustę
i płodzą dzieci

mówią; piekielnie się zmęczyłem

lub: piekielny dzień miałem wczoraj

Mówią: muszę się wyrwać z tego piekła
i obmyślają ucieczkę na inny odcinek
po nowe nieznane przykrości
ostatecznie nikt im nie każe robić tego wszystkiego
a są zbyt doświadczeni
by wierzyć w możliwość przekroczenia kręgu
mogliby jak ci starcy
hodowani dość często w mieszkaniach
(przeciętnie na dwie klatki schodowe jeden starzec)
karmieni grysikiem
i podmywani gdy zajdzie potrzeba
trwać nieruchomo w proroczym geście
z dłońmi uniesionymi ku górze
ale po co
dokładne wydeptywanie dna piekła
uparte dążenie
z pełną świadomością jego bezcelowości
ach ileż to daje satysfakcji.
 


 

środa, 20 czerwca 2018

Andrzej Nowicki "Moja Ojczyzna"

Gdy o Ojczyźnie mojej myślę -
Myślę: Aleje, Zjazd, Powiśle.
Nie las, nie łąka, nie łan zboża,
Lecz Krzywe Koło, Wspólna, Hoża.

Tobie Ojczyzna – wioska, ruczaj,
Mnie Mokotowska, Bracka, Krucza.
A kiedy bierze mnie tęsknota,
To myślę: Chmielna... marzę: Złota...

Jeśli mam zginąć dobry Boże,
To za spalone domy Hożej.
Jeśli mam zginąć – niech mnie zniszczą
Za Nowy Świat podobny zgliszczom,

Za Świętokrzyską zrujnowaną,
Za Dobrą, Twardą i Drewnianą...
Lecz przedtem daj mi ujrzeć latem
Księżyc idący Mariensztatem...



Wiersz został napisany w Oflagu II/C w Woldenbergu (na zdjęciu), ale przedostał się także do innych obozów jenieckich.

Andrzej Nowicki - poeta, satyryk, tłumacz, scenarzysta. Studiował prawo i polonistykę na UW. Od 1930 współpracował z „Cyrulikiem Warszawskim”. W 1935 należał do współzałożycieli „Szpilek”. Wojnę spędził w obozach jenieckich. W latach 1945-1956 przebywał w Londynie. Po powrocie do Kraju znów związał się ze „Szpilkami”.

Uroczystości pogrzebowe w Oflagu II/C w Woldenbergu

wtorek, 12 czerwca 2018

Therese Bohman "O zmierzchu"


Łapie za gardło zarówno ładunkiem goryczy, jak i woli przetrwania. Jak być piękną samodzielną, wykształconą a przy tym spełnioną w świecie, w którym niekoniecznie taki przywilej należy się kobiecie "wbrew społecznym powinnościom" niepragnącej dzieci ani małżeńskiego ciepełka?

Jednocześnie książka Theresy Bohman rozbija mit radosnego życia singli, które często okazuje się jałowe i zmierzające donikąd. Odczucie to pogłębia się w miarę upływu czasu - który nadal w XXI wieku szybciej płynie dla kobiet niż mężczyzn. Tytułowy zmierzch i liczne odniesienia do symbolicznej jesieni i manieryzmu pogłębiają towarzyszące tym myślom poczucie braku nadziei.

Trochę to książka feministyczna, a trochę demaskująca feminizm, pozwalający na przeróżne manipulacje. Trochę antyakademicka (w tym zakresie ciut zwietrzała, bo wątek krytyki klas wyższych poprzez świat akademików zbyt często bywał już eksploatowany w literaturze i filmie).
 
Therese Bohman dodaje do listy najulubieńszych, a Wydawnictwo Pauza - do grona godnych obserwowania (wydali także Dorosłych i Halibuta na księżycu, więc wiem, że można im zaufać!).
 


Relacje kobieco-męskie pokazano z różnych perspektyw - szczególnie ciekawy wydaje się protekcjonizm, z jakim mężczyźni lubią traktować nawet bardzo wykształcone kobiety. Podejście "ja Ci objaśnię świat" ma zaskarbić podziw, a jest źródłem frustracji i irytacji.

Ale Bohman nie oszczędza w tej książce nikogo - stąd niesamowita dawka smutku i goryczy, jaką pozostawia po sobie jej książka.


Najpiękniejsze fragmenty:

Opis nowoczesnej fabryki Volkswagena Phaetona w Dreźnie o fasadzie ze szkła, która nadaje jej wygląd katedry. O bezgłośnym montażu, bez grama kurzu i samochodach wyjeżdżających z fabryki po podłodze z kanadyjskiego klonu. "Zawsze, gdy o tym myślała, wyobrażała sobie zmierzch w Dreźnie: szkło budowli błyszczało jak szlachetny kamień w ostatnich promieniach słońca, podczas gdy wewnątrz, na oczach widzów, kapitalizm bezwstydnie się eksponował, niemal pornograficznie, jak w peep-show luksusowej konsumpcji."

"Obejrzała King Konga, nagle uznając, że to wspaniały film, bardzo romantyczny i poruszający do głębi. "To autentyczna czułość" - pomyślała Karolina o scenie, w której gigantyczna małpa trzyma kruchą blondynkę w swojej łapie. Mogłaby ją zgnieść w jednej sekundzie. Czy to nie obraz absolutnej intymności: być jednocześnie całkowicie poddaną i bezpieczną w objęciach drugiej istoty? Być może wielki goryl był inkarnacją wzniosłości, potężną siłą, której należy się poddać, być może był nawet swoistą kapryśną postacią boską?"

Przepięknie opisany obraz budzącej lęki podróży z tysiącem niepewności - poczynając od tego, czy hotel został skutecznie zarezerwowany po obawę, czy walizka zjedzie z taśmy.

Subtelne odniesienia do mitologii greckiej i dni zimorodka.

O mediach społecznościowych, które w chory sposób skłaniają do nieustannego podglądania innych i każą obserwować setki osób, wczytując się w linijki tekstu "z codzienności o chorych dzieciach i wynikach sportowych, (...) piątkowych wieczorach w domu oraz z kolacji z przyjaciółkami, wyjść na miasto, letnich domów, przyjęć urodzinowych i zwierzaków".

O tym, że "kocham Cię" czasem bywa tylko "kitem w szczelinach codzienności".

O tym, że nie każdy mężczyzna, który zbuduje dom, potrafi także odbudować ruinę.

Że chyba nie istnieje czas między ostatnim nastoletnim trądzikiem a pojawieniem się na twarzy zmarszczek. Że nie potrafimy wyłowić tej krótkiej chwili, kiedy z dumą możemy pokazać światu swoją piękną twarz.

I że jeże są najstarszymi ssakami na świecie (65 mln lat).

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Charles Baudelaire "Albatros"

Cza­sa­mi dla za­ba­wy uda się za­ło­dze
Po­chwy­cić al­ba­tro­sa, co śla­dem okrę­tu
Po­la­tu­je, bez­wied­nie to­wa­rzy­sząc w dro­dze,
Któ­ra wie­dzie przez fale gorz­kie­go od­mę­tu.

Pta­ki da­le­ko­lot­ne, al­ba­tro­sy bia­łe,
Osa­czo­ne, nie­zdar­ne, zhań­bio­ne głę­bo­ko,
Opusz­cza­ją bez­rad­nie swe skrzy­dła wspa­nia­łe
I jak wio­sła zbyt cięż­kie po po­kła­dzie wlo­ką.

O ja­kiż je­steś mar­ny, jaki szpet­ny z bli­ska,
Ty, nie­gdyś pięk­ny w lo­cie, wy­so­ko, da­le­ko!
Ktoś ci faj­ką w dziób stu­ka, ktoś dla po­śmie­wi­ska
Prze­drzeź­nia twe po­dry­gi, skrzy­dla­ty ka­le­ko!

Po­eta jest po­dob­ny księ­ciu na ob­ło­ku,
Któ­ry bra­ta się z bu­rzą, a szy­dzi z łucz­ni­ka;
Lecz spę­dzo­ny na zie­mię i szczu­ty co kro­ku -
Wiecz­nie się o swe skrzy­dła ol­brzy­mie po­ty­ka.



sobota, 9 czerwca 2018

Marta Abramowicz "Zakonnice odchodzą po cichu"


Czysty spokojny styl, żadnego patosu, a nawet antyklerykalizmu. Bardzo dużo smutku, poczucia totalnej rezygnacji z siebie. 

Mnie najbardziej poruszyło rozczarowanie, że nawet tam - za murami klasztorów - świat mężczyzn pozostaje uprzywilejowany: od tego co na talerzu (kotlet dla księdza - warzywka dla zakonnic) poprzez zakres obowiązków (księdzu trzeba uprać, uprasować, umyć podłogi), po przywileje związane z dostępem do wiedzy, nauki, samorozwoju. Przykład siostry dominikanki, która była przekonana, że tak jak dominikanie będzie wiodła filozoficzne dysputy był dla mnie bardziej chyba bolesny, niż naturalne przecież wyrzekanie na nadmiar pracy i nieuprzejmość sióstr przełożonych.



Marta Abramowicz analizuje przypadki rozmówczyń w szerokim kontekście socjologicznym, kulturowym oraz historycznym. Ich sylwetki i indywidualne losy „filtruje” przez opis rzeczywistości w żeńskich zakonach w Polsce, z ważnym tłem przemian w Kościele katolickim, w tym Soboru watykańskiego II (1962-65), którego reformy (aggiornamento) chyba nie dotarły do codzienności polskich zakonów żeńskich... Nowe role, w których mogłyby się spełniać siostry oraz ich niedoceniane aspiracje intelektualne i dążenie do wolności myślenia stanowią także stratę społeczną.

Po opuszczeniu stanu duchownego "były ksiądz" staje się nierzadko celebrytą. Była zakonnica ma milczeć do końca życia i nie przynosić wstydu wspólnocie, bywa, że spotyka się z milczącym potępieniem Kościoła, stygmatyzacją i odrzuceniem przez własne rodziny i lokalne społeczności. Byłe zakonnice są przeważnie pozostawione same sobie, wokół nich panuje trudna do przełamania zmowa milczenia, a i one same niechętnie mówią o sobie, bo wiedzą, że nie spotkają się ze zrozumieniem. Niektóre z nich doświadczają problemów psychicznych - zamiast uzyskać pomoc zostają zatem wydalone przez swoje zgromadzenia.

Oczywiście 20 wywiadów, jakie przeprowadziła autorka, nie musi przesądzać o tym, jak faktycznie wygląda życie zakonne w Polsce, ale nawet jeśli tylko garstka kobiet czuje, że nie jest w stanie znieść narzuconych im zasad pomimo poczucia powołania, to chyba problem wart jest uwagi. Czy zakony nie powinny być miejscem w którym człowiek wzrasta i staję się lepszy? 

Książka jest niełatwa w odbiorze, bolesna, ale godna uwagi, bo odkrywa kawałeczek całkiem nieznanego nam świata, który ostatecznie okazuje się całkiem dobrze nam znany - jest po prostu światem polskich kobiet.


piątek, 8 czerwca 2018

Konstanty Ildefons Gałczyński "Księżyc"


Po okręgu zakreślonym starannie
toczy się świecący mój mechanizm;

każdą linię, bryłę i płaszczyznę
trącam tym świecącym mechanizmem,

stąd cień srebrny podczas nocnych godzin,
co po świecie jak po twarzy chodzi.

Poruszone mą wielką sprężyną
rzeczy martwe jak żywe płyną,

barwę, nazwę, kształt, wagę i wymiar
w dźwięczną płynność zmienia noc olbrzymia

i ucicha wiatr, i milknie sowa,
gdy nadchodzi pora księżycowa.

Mosty tracą kres. Smyczki się dłużą.
W miastach zjawia się pochyłych dużo

nagle ulic. Dzikie wino gore
i zwija się raz w es, raz we flores.

Na balkonach i na balustradach
każdy promień swój rebus układa,

a gdy ciemność zgasi część promieni,
rebus wraca do ciemnej przestrzeni,

jak do matki, tam gdzie pędzi w chmurach
wyzwolona z liczb architektura.

I znów z morza rzeczy, z głębi dennej
wynurzają się kontury zmienne,

ogmatwane z wszystkich stron księżycem,
promieniami, co tną jak nożyce;

kamień jęczy, mówi swoją skargę,
w bas się zmienia, a z basa w latarkę,

z tej latarki w twarz, a potem znowu
w jakąś inną formę księżycową,

w jabłko, w lichtarz, w binokle na nosie,
i znów ciemny wiatr na ciemnej szosie.

Ulicami, ze ściany na ścianę,
blask przenosi swe linie łamane;

plac, że przejść nie można, tak zasnuwa,
schody kradnie i okna przesuwa,

klucze giną ludziom, dyszle koniom,
wszystkie dzwonki jak na alarm dzwonią —

a to pełnia leci rozświetlona,
fruwająca, świecąca filharmonia.

Wtedy, wtedy wchodzi światło moje
w najtajniejsze skrytki, w mózgu zwoje,

w tony kruche jak szkło, w wieczne malwy,
w rzeki wszystkie, wzgórza, czasy, barwy,

w oczy ptasie i psie, i kobiece,
w lichtarz srebrny i zieloną świecę,

w dzikie wino po ścianie się pnące,
we wszystko kuszące, mijające,

wirujące niezmienną przemianą,
i wszystkiemu powiadam: Dobranoc.

Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie,
a to moje polskie pożegnanie.

Rzeczy miłe, ponure i jasne,
dobrej nocy! Ja za chwilę zgasnę.

Światło moje cichnie jak muzyka.
Ten promień niech zostanie. Ja znikam.

Lecz nim zniknę — byście pamiętali —
mój ostatni koncert dam w tej sali;

prosto z nieba, przez szybę na ścianę
wsrebrzę się i przed pulpitem stanę,

cztery walce zagram z tłumikiem,
cztery walce nieśmiertelnym smykiem,
pod kopułą ciemną i wysoką —

a to będzie tylko wirowanie,
zakwitanie i przekwitanie,
czas tańczący, cztery pory roku.

Śnieg i pustka, owoc i pragnienie,
gwiazd imiona i bez imion cienie,
i pustynia, i zieleń kobieca,

i zgiełk w sercu, i gwiazda nad świerkiem —
wszystko się kręci na kole wielkiem,
a ja szprychy w tym kole oświecam.

To są moje sprawy księżycowe,
bardzo trudne, chociaż tak nienowe.

Widzisz? W górnej szybie srebrna głowa?
To ja jestem, pełnia koncertowa.

Zawieszony u tej szyby górnej,
tobie świecę w noce niepochmurne,

w listach twoich przekręcam litery,
na twe loki spadam deszczem srebrnym

i sen tobie śni się w noc wrześniową,
żeś trąciła gałązkę deszczową —

i twe oczy, jak dwa lichtarzyki,
w dwie radości świecą, w dwa płomyki.

Potem, świateł różnych szafarz szczodry,
z światłem zbliżam się do twojej kołdry;

świecąc jak latarnia światłem sutym,
kołdrę twą zahaftowuję w nuty,

w gwiazdy, w gwiazdki, w całe Drogi Mleczne,
w chmury, w ptaki, w baszty średniowieczne.

A ty, srebrna, śpisz ze srebrną twarzą,
i jest nocny czas i sny się marzą.

Gdy odejdę, nie płacz moja żono —
ja księżycem wrócę pod twe okno.

Kiedy w szybie promień zamigoce,
wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy.

1952

(tu możesz posłuchać tego wiersza)

czwartek, 7 czerwca 2018

Sylwia Chutnik "Cwaniary"



Książki Sylwii Chutnik uwielbiam wszystkie bez wyjątku! Ale Cwaniary mają w sobie zarazem urok tyrmandowskiego Złego, tarantinowskiego Kill Billa a nawet Życzeniem śmierci z Charlsem Bronsonem. Jest w tej książce walka w słusznej sprawie, chęć odwetu, branie sprawiedliwości we własne ręce - i to przez dziewczyny, których pewnie nie chciałoby się spotkać na ulicy. Wszystko przerysowane, absurdalne, komiksowe, ale świetnie oddające takie najprostsze nasze pragnienia, żeby "wreszcie ktoś zrobił z tym porządek"!

Idą w ruch kastety i ordynarne mordobicie, ale każda z bohaterek skrywa jakąś własną traumę lub tajemnicę: rak, przemoc domowa, odrzucenie i ból po stracie ukochanego. Taka nasza babska codzienność.



Obok tego typowe dla Sylwii Chutnik wątki warszawskiej miłości, czułości dla spraw codziennych, zagubienia i kobiecej kruchej trwałości.

Więcej wyczytasz w recenzjach Kasi Kazimierowskiej i Dariusza Nowackiego - ja jeszcze tylko dodam, że moja ukochana scena to "szybka fajka na balkonie" - odrobina wolności w świecie wielkiej płyty i tysięcy drobiazgów, o których nikt za nas nie pomyśli...



środa, 6 czerwca 2018

Stanisław Grochowiak "Dialog"

 Opo­wie­dział mi czło­wiek, któ­ry pije wód­kę
że ma nogi do­syć do­bre, na sta­rość też nie na­rze­ka;
że na­wet wie­rzy w Boga, to zna­czy coś po śmier­ci;
że ow­szem,
że odło­żył.
Na czar­ną go­dzi­nę.

Od­rze­kłem czło­wie­ko­wi, po­pi­ja­jąc wód­kę,
że chmu­ry je­śli sine, to tak zwy­kle bywa pod je­sień,
że jest to rzecz nor­mal­na iż drze­wa krzy­wo ro­sną,
a ptasz­ki - kro­cząc po śnie­gu - prze­zię­bia­ją łapy.

Po­tem
Pa­dli­śmy so­bie
w ra­mio­na
z wiel­kim pła­czem


poniedziałek, 4 czerwca 2018

Artur Domosławski "Kapuściński non-fiction"



Szaleństwem byłoby po raz kolejny próbować opisywać książkę, którą już recenzowano, krytykowano, adorowano i ośmieszano wielokrotnie. Jak trafnie to opisuje "Polityka" dzieje tej książki same w sobie mogłyby się stać kanwą powieści lub filmu.

Dla mnie ta książka jest odkrywaniem prawdy o reporterze, o świecie (nie tylko świecie PRL-u), o ludziach pragnących sławy, uznania i poczucia wpływu na cokolwiek - choćby kształt reportażu.


Kapuściński - na którego spotkaniach bywałam "za komuny" w KIK-ach okazał się mniej marmurowy niż zapewne sam by pragnął. Na pewno - jak wielu moich rówieśników - z bólem przyjęłam kres wspaniałej legendy. Co nie znaczy, że cały zbiór jego książek zamierzam teraz spalić na stosie - jak wspomniał sam Artur Domosławski w wywiadzie dla Krytyki Politycznej: "Warto czytać Cesarza i Szachinszacha, ale niekoniecznie jako książki o Etiopii i Iranie, tylko jako traktaty o władzy, rewolucji czy buncie."

Za to sam Domosławski zachwycił mnie kunsztem autorskim, znakomitą zdolnością obserwacji i dociekliwością oraz niezbędną przy tym odwagą. Jednocześnie zachował tyle taktu i delikatności wobec wspomnienia swojego Mistrza, ile można było zachować, nie sprzeniewierzając się własnemu sumieniu.

Pewnym jest, że fakt ukazania się tej książki ożywił wspaniale polskich intelektualistów - szkoda, że katastrofa smoleńska ucięła fenomenalna dyskusję o przyszłości reportażu, pokazując zarazem dość szybko, jak łatwo manipulować prawdą i ludzką uwagą...

niedziela, 3 czerwca 2018

Julia Hartwig "Czułość"

Pa­trzy na cie­bie za­darł­szy głów­kę do góry
Je­steś jej nie­bem i two­ja twarz sta­no­wi na tym nie­bie
słoń­ce i nie­po­go­dę
Jest ma­łym pi­sklę­ciem któ­re chcia­ło­by usiąść wśród ga­łę­zi two­ich ra­mion
peł­na świer­go­tów i tak od cie­bie za­leż­na
że wzru­szy­ło­by to na­wet ser­ce z ka­mie­nia
Już tyle lat mi­nę­ło a w lu­strze w któ­re pa­trzysz
wciąż jesz­cze jawi ci się ob­raz jej ma­lut­kiej
sto­ją­cej obok cie­bie z za­dar­tą głów­ką
i za­po­mnia­ną już dziś proś­bą czy py­ta­niem
na któ­re te­raz od­po­wie­dzieć za póź­no


Julia Hartwig

sobota, 2 czerwca 2018

Elena Ferrante "Tetralogia neapolitańska"

Pierwsza część neapolitańskiej tetralogii Eleny Ferrante odebrana została w Polsce dość powściągliwie, ale mnie zachwyciła! Przede wszystkim  z powodu wspaniałego obrazu Neapolu, w którym harmonijnie łączą się skrajności: obok architektonicznego przepychu znaleźć można slumsy i biedę, wysokie łączy się z niskim, pogańskie z sakralnym, wrażliwość z przemocą. 

Zachwycił mnie ten obraz - może dlatego, że znałam już wcześniej Neapol, który przez dziesięciolecia zachował tak silne zróżnicowanie, a może dlatego, że jest on na swój sposób szalony i kobiecy, bezwładny i zarazem waleczny - ma coś, co przypomina próby nieudolnej emancypacji kobiet - nie tylko włoskich...

Ale w żaden sposób - w odróżnieniu od Kingi Dunin - nie zamknęłabym prozy Ferrante w skromnym określeniu "literatura kobieca". Jeśli "wsłuchać się" w tło powieści, to tętni tam od wszystkich problemów nękających powojenne Włochy. Camorra, faszyści, komuniści, nędza, emancypacja przedwojennej biedoty i nieprawdopodobne zagubienie bohaterek, które chciałyby w tym wszystkim po prostu realizować swoje marzenia. Ciekawie o tym pisze Jakub Zgierski, ale warto też posłuchać audycji radia tok.fm o "dekadzie ołowiu" (która dotyczy przełomu lat 60/70. XX w., a więc w zasadzie dopiero trzeciego tomu tetralogii).

Sama autorka - która wybrała nieobecność - pozostaje zagadką dla mediów i czytelników, ochrzczona została "Banksym literatury", co być może miało pomóc w koncentracji uwagi czytelników na powieści, ale w rzeczywistości spowodowało, że rozgorzała "gorączka Ferrante", która skutecznie przyćmiewa walory samych książek :-(

Teraz pora na ekranizację tetralogii, której jeszcze nie widziałam, ale odwołanie do wielu innych tytułów znakomitych włoskich filmów, jakie wyszukałam m.in. tutaj, brzmi szalenie zachęcająco!

Książki - a jakże - wypożyczałam z biblioteki na Targówku - tym razem w formie audio, co pozwoliło wysłuchać kilkudziesięciu godzin nagrań w czasie podróży po Polsce :-)
Trzymamy się sharing economy ;-)


piątek, 1 czerwca 2018

Halina Poświatowska [***]

czy świat umrze trochę
kiedy ja umrę
 
patrzę patrzę
ubrany w lisi kołnierz
idzie świat
 
nigdy nie myślałam
że jestem włosem w jego futrze
 
zawsze byłam tu
on - tam
 
a jednak
miło jest pomyśleć
że świat umrze trochę
kiedy ja umrę