czwartek, 30 stycznia 2020

Yuval Noah Harari "Homo deus. Krótka historia jutra"


Transhumanizm jest fascynujący, więc zawsze chętnie sięgam po książki popularnonaukowe, które z równą śmiałością, jak i naiwnością wskazują możliwe scenariusze rozwoju szczególnego związku świata ludzi i maszyn. Naiwność jest nieuchronna, bo w czasach, kiedy niełatwo jest przewidzieć, co nas czeka w perspektywie 5-10 lat (nawet przy niezłym zasobie wiedzy), przewidywanie przyszłości wykraczającej poza nasze życie można porównać raczej do wróżenia z fusów. Niemniej - fascynującego wróżenia! Jeśli do tego dodać, że Homo deus jest napisany lekko i z wielkim optymizmem, nie sposób sobie odmówić lektury.
Harari z pewnością filtruje treści naukowe - jako pisarz popularyzujący wiedzę nie ma za bardzo wyjścia, co nie zmienia faktu, że bibliografia jest imponująca a w tekście przywołane poważne badania naukowe, ciekawe eksperymenty, przykłady, setki porównań, najciekawsze tezy naukowe i proste tłumaczenia skomplikowanych zawiłości. Autor zręcznie łączy wątki historyczne, socjologiczne, filozoficzne, biologiczne, biotechnologiczne i informatyczne. Może jest tego nawet ciut za dużo, przez autor nie uniknął wybiórczego cherry picking pod założoną tezę, ale takie chyba prawo literatury popularno-naukowej. 

Wizja przyszłości czasem przybiera nieco bardziej mroczne barwy - np. wtedy, gdy Harari przewiduje, że algorytmy lepiej rozpoznawać będą nasze potrzeby niż najbliżsi nam ludzie, a nawet my sami, co może pozbawić nas indywidualizmu. W efekcie należy się liczyć z narodzinami "nowej religii" (ideologii?), w której centrum nie będzie stać bóstwo, ani człowiek, lecz wielkie zbiory danych. Jeżeli wysokiej inteligencji robotów będzie towarzyszyła większa empatia niż nasza, ludzka- to ja w to wchodzę!

Harari bardzo rzadko odnosi się do konkretnych rozwiązań i opisów technologicznych. Raczej kreśli najważniejsze problemy i wyzwania, z jakimi przyjdzie się zmierzyć ludziom w nieodległej przyszłości: od rywalizacji o pracę, poprzez niejednoznaczność moralną cybernetycznych implantów i gmerania w genetyce, po digitalizację świadomości. Lekkim rozczarowaniem jest może fakt, że na końcu książki nie wyłania się żadna nowa jakość, a mix przedstawionych przemyśleń pozostaje sałatką bez majonezu.

Jako ekonomistka nie mogę nie skrytykować jednak mielizn logicznych w zakresie rozmyślań gospodarczych autora: nieuprawnione jest stwierdzenie, że globalna gospodarka „przekształciła się z gospodarki opartej na surowcach, w gospodarkę opartą na wiedzy”. Po pierwsze, rywalizacja o surowce rzadkie nie tylko zaostrza się, ale zaczyna dotyczyć dóbr dawniej uważanych za tanie i powszechnie dostępne (woda, czyste powietrze). Po drugie, nadzwyczajne skróty myślowe typu „W połowie XIX wieku niewielu ludzi było równie spostrzegawczych jak Marks, dlatego tylko w nielicznych krajach nastąpiło szybkie uprzemysłowienie”, kompletnie mnie powaliły. Nie jestem antropologiem, ale mocno wątpliwa wydaje mi się także obserwacja, że „przed pojawieniem się globalnej wioski nasza planeta była galaktyką odizolowanych od siebie ludzkich kultur…”. Jak zatem homo sapiens wykończył neandertalczyków? "Międzygalaktycznie"?

Wierzący czytelnicy mogą mieć problem z jednoznacznie lekceważącym podejściem autora do tematów religijnych – jako racjonalistka byłam zadowolona, że oszczędzono mi dylematów moralnych podkręcanych przez takie czy inne związki wyznaniowe. Myślę, że i bez tego kwestie filozoficzne i etyczne związane z transhumanizmem są wystarczająco frapujące. Warto zresztą podkreślić, że najmocniejszą stroną Homo deus jest wskazanie na potrzebę etycznego namysłu nad obecnym i przyszłym znaczeniem technologii. Niezwykle ciekawe jest także pytanie, skąd wzięło się przekonanie, że jednostka ma prawo do dążenia do raju na Ziemi, nieśmiertelności i wiecznego szczęścia – daje ono wgląd w narodziny humanizmu, a zarazem każe ostrożnie sądzić o trwałości ludzkiego prymatu w świecie czystej chemii, fizyki i algorytmów. Wszystko co widzimy dokoła, wskazuje, że nieśmiertelność i wieczne szczęście czekają wyłącznie najbogatszych. Pozostałych nader łatwo może zastąpić sztuczna inteligencja, która "nieprzydatnych" (unnecesariat) może zacząć traktować nas tak, jak my traktujemy zwierzęta...

W świetle tych poglądów trudno nie podzielać obawy, że skoro „zredukowaliśmy umieralność w wyniku głodu, choroby i przemocy: teraz będziemy zmierzali do tego, by pokonać starość, a nawet samą śmierć. Wydźwignęliśmy ludzi z koszmarnej udręki: teraz zajmiemy się tym, by dać im szczęście. Podnieśliśmy ludzkość ponad właściwy zwierzętom poziom walki o przetrwanie: teraz naszym celem będzie awansowanie ludzi do poziomu bogów i przekształcenie gatunku homo sapiens w homo deus”. Wystarczająco przerażający jest Bóg, którego człowiek stworzył na swoje podobieństwo. Jeżeli teraz sami awansujemy się na bogów - to może faktycznie lepiej powierzyć przyszłość Ziemi sztucznej inteligencji ;-)




czwartek, 23 stycznia 2020

Jack Kerouac "Wino ciemnych zaułków"

Mogłem skończyć dużo gorzej niż
siedząc w Ciemnym Zaułku pijąc wino

Wiedzieć że wszystko jest i tak nieistotne
Wiedzieć że nie ma tak naprawdę różnicy
pomiędzy bogatym a biednym
Wiedzieć że wieczność nie jest ani pijana
ani trzeźwa, wiedzieć to za młodu
i być poetą

Mogłem pójść w biznesy i puszyć się
I wierzyć że Boga to obchodziło

Zamiast tego kucam w samotnych alejkach
I nikt mnie nie widzi, tylko mą pustą butelkę
a widzą to że jest pusta

Robiłem to na polach kukurydzy i cmentarzach

Wiedzieć że śmierć nie wydaje żadnego dźwięku
Wiedzieć że kolby kukurydzy rozmawiają (pomiędzy
sobą zgrzytając starymi ramionami)

Siedząc w alejkach czając neony
I obserwując sprzątaczy z katedry
Wyżymających swe szmaty pod schodami kościoła

Siedząc i pijąc wino
A na trakcie kolejowym będąc błogosławionym

Być milionerem i wtedy woleć
Kręcić się z butelczyną tokaju
W drzwiach hurtowni, kierując twarz ku długim zachodom słońca
Na kolejowych polach traw

Wiedzieć że śpiący na rzece
śnią próżne sny, kucnąć
w nocy i dobrze o tym wiedzieć

Być mrocznym samotnym nerwowo-wzrocznym obserwatorem
Wirującego diamentu świata

(tłumaczenie: Marcin Walkowiak)



środa, 22 stycznia 2020

Joseph Campbell "Potęga mitu. Rozmowy Billa Moyersa z Josephem Campbellem."


Ta książka okazała się wielkim rozczarowaniem, pomimo że Campbell z wielką erudycją porusza się pomiędzy różnorodnymi interpretacjami wątków mitycznych, rozmaitymi tradycjami religijnymi i różnymi bohaterami mitów. Autor niewątpliwie potrafi pokazać nieustającą aktualność i ciągłą obecność mitów we współczesnej kulturze Zachodu. Wydaje mi się jednak, że dość daleko zabrnął w owej "rehabilitacji mitu" - jego rozważania chwilami zakrawają na nowy wielokulturowy projekt religijny - co samo w sobie jest nieznośne. Jeśli do tego dodać tanie (chciałoby się powiedzieć - bardzo "amerykańskie") wskazówki, jak owe mity odczytywać, to w efekcie otrzymujemy pretensjonalną mieszankę osobistych poglądów i pseudonaukowych rozważań. 

Campbell nie ukrywa swojej fascynacji kulturą Zachodu, pomimo, że usiłuje mocno nawiązywać do tradycji i mitologii azjatyckiej, stanowiącej dokładne przeciwieństwo zachodniego stylu pojmowania roli jednostki. Twierdzi, że (...) najlepsza część zachodniej tradycji zawiera w sobie uznanie i poszanowanie indywidualności jako żywej, realnej istoty. Zadaniem społeczeństwa jest sprzyjanie rozwojowi jednostki. Natomiast wspomaganie społeczeństwa nie jest zadaniem jednostki (s. 218). Nawet z perspektywy "zachodu" trudno uznać ów pogląd za sensowny - szczególnie w obliczu narastającej wątpliwości co do efektów naszej drogi rozwoju gospodarczego i kulturowego, akceptacji dla rosnących nierówności społecznych i mętnych prób przywrócenia zasad demokracji w świecie zdominowanym przez populistów.

Irytujące są wielokrotne powtórzenia, że najważniejszym życiowym celem jest dążenie do szczęścia, pójście za głosem serca, spróbowanie tego, co nas pociąga. Campbell jest zdecydowanie przeciwny idei ascetyzmu, w którym widzi nieustanne wyrzekanie się własnych pragnień i rodzaj odcięcia się od życia. Jak jednak w tej "filozofii" odnaleźć resztki ludzkiej solidarności i współodpowiedzialności?

Niektóre spostrzeżenia oczywiście zaskakują świeżością i trafnością - np. przekonanie autora (cytowane za Ramakryszną), że jeśli wszystko, co myślisz, to grzech, wówczas jesteś grzesznikiem. Oraz niezwykle trafna rada, aby raczej pójść do księdza i powiedzieć: Pobłogosław mnie, ojcze, bo w tym tygodniu byłem wspaniały, zrobiłem wiele dobrych rzeczy. Pozwoliłoby to ludziom identyfikować się raczej z dobrem niż złem. W nawiązaniu do tej myśli Campbell w innym miejscu cytuje Nietzsche'go: Bacz, abyś wyrzucając diabły z siebie, nie wyrzucił tego, co jest w Tobie najlepsze.

Pewnie pojedynczych ciekawych uwag znalazłoby się więcej, ale w zalewie marudnego nękania czytelnika własną postawą wobec świata i ludzi, Campbell nie pozwala się nimi cieszyć, a już na pewno blokuje czysta przyjemność samodzielnego rozumowania. "Rozmowa" z Moyersem (nadzwyczaj uległym i cielęco pokornym) jest niezwykle irytująca i w zasadzie przybiera postać monologu (kazania?).

Nie przekonała mnie też do końca próba otwarcia porównań na relacje między kulturą wysoką a popularną (rozmowa odbyła się na Ranczu Skywalker George'a Lucasa i nie mogła nie nawiązywać do bohaterów Gwiezdnych wojen). Ciekawsze już było zestawienie mitu z forma przewodnictwa: w przekonaniu Campbella mit z ułatwia wejście w dorosłe życie i uczy pogodzenia się z ostatecznym odejściem. Z niepokojem podkreśla współczesny brak rytuałów rozgraniczających poszczególne etapy życia, dostrzegając w nim źródło tożsamościowego kryzysu i przyczynę problemów społecznych (podkreśla np. znaczenie rytuałów inicjacyjnych gangów, którymi młodzi ludzie próbują wypełnić wspomniana pustkę).

Oddać trzeba, że dzięki wieloletnim badaniom, wykładom i publikacjom autora, zjawisko mitu przestało kojarzyć się z czymś nieprawdziwym lub nieracjonalnym. Spróbuję zatem sięgnąć po Kwestię bogów, Bohatera o tysiącu twarzy i Mityczny obraz. Może znajdzie się tam więcej rzeczowej analizy porównawczej, która pokazałaby powtarzalność i ciągłość istnienia mitów, a mniej wynurzeń w stylu Coehlo...


poniedziałek, 20 stycznia 2020

Andrzej Bursa [Chory synek]

Wróbelkom nie sypiesz bułeczki
Wiewiórka nie przyjdzie do raczki
Mój synek jest chory... Łóżeczko
zdyszane oblepia gorączka

Ach dałbym ci księżyców tysiąc
I pałac miodowy za górą
Osiołka i parę tygrysią
Jak gdybyś już bajki rozumiał

Lecz ty nie rozumiesz biedactwo
I w główce maleńkiej coś marzysz
A żona pobiegła do miasta
Ażeby sprowadzić lekarza

Ucichły na schodach jej kroki
Gdy z synkiem zostaliśmy sami
Jak wielki nietoperz - niepokój
Szybował powoli nad nami


niedziela, 19 stycznia 2020

Bob Dylan [Ballada o cieniasie (Ballad of a Thin Man)]


Wchodzisz pan do pokoju, zadbałeś, by notes wziąć
widzisz nagą postać, pytasz: "Co to za gość?"
i choć się starasz, jesteś ogłupiały dość
co powiesz, gdy do domu wrócisz stąd?
Bo coś tu jest grane, a Pan nie wiesz, co to jest
prawda, Panie Wąs?

Łeb podnosisz pan, pytasz: "Jaki to ma sens?"
Ktoś pokazuje cię palcem mówiąc: "O, to ten"
ty pytasz: "Co ja?", a ktoś inny: "Ale co ma sens?"
wołasz: "Boże, sam tu jestem, co za los!"
Ale coś jest grane i pan nie wiesz, co to jest
prawda, panie Wąs?

Na występ cudaka z biletem w dłoni gnasz
ledwie się pan odezwiesz, jesteś z nim twarzą w twarz
on mówi: "Jesteś świrem i jak się z tym masz?"
odpowiadasz: "Wykluczone", gdy on daje ci dżoint
i coś tu jest grane, a Pan nie wiesz, co to jest
prawda, Panie Wąs?

Masz pan mnóstwo cynków
od znajomych troglodytów
bo na nich liczysz
gdy młodzi krzyczą, że nie masz racji
szacunek umarł, mimo to
wyraźnie mówią ci, że chcą
żebyś dał Pan dużą kasę
na zwalniająca z podatku dobroczynną fundację

Akademicy cię lubią za twój wygląd i bon ton
z mecenasami omawiasz przekręty, powódź i trąd
ostatniego z pisarzy znasz na pamięć każdy tom
oczytany jesteś pan jak mało kto
Ale coś tu jest grane, a Pan nie wiesz, co to jest
prawda, Panie Wąs?

Połykacz mieczy klęka, robi krzyża znak
stuka obcasami, a widząc, żeś pan zbladł
bez ostrzeżenia pyta: "No i jak?"
i dodaje: "Zwracam gardło, oddaję, com wziął"
i pan wiesz, że coś tu jest grane, lecz Pan nie wiesz, co to jest
prawda, Panie Wąs?

Jednooki karzeł wrzeszczy słowo: "JUŻ!"
pan pytasz: "Dlaczego?", a on na to mówi: "Cóż"
pan pytasz: "O co chodzi?", on krzyczy: "Weź się rusz,
ty krowo, dawaj mleka, albo won"
a pan wiesz, że coś tu jest grane, lecz Pan nie wiesz, co to jest
prawda, Panie Wąs?

Wchodzisz pan do pokoju niczym wielbłąd i marszczysz brwi
do kieszeni oczy odkładasz, a nos na ziemię koło drzwi
ustawa by się przydała, co by zabroniła ci
bez słuchawek samopas chodzić wciąż
bo coś tu jest grane i pan nie wiesz, co to jest
prawda, panie Wąs?

(tłum. Filip Łobodziński, Bob Dylan. Duszny kraj)


sobota, 18 stycznia 2020

Jeremy Rifkin "Społeczeństwo zerowych kosztów krańcowych"


Ekonomista John Kenneth Galbraight mawiał, że „prognozowanie ekonomiczne sprawia, że nawet astrologia wygląda na godną szacunku”. Nie przeszkadza to nam - ekonomistom - nadal wróżyć z fusów. A przedsiębiorcom, politykom i społeczeństwu - oczekiwać, że będziemy to robić. Ekonometria - oparta na twardych metodach ilościowych - daje szczególnie silne złudzenie, że ekonomia odwołuje się do równie solidnych podstaw jak nauki ścisłe. Nie można jednak zapominać, że jest to nauka społeczna, a zatem jej paradygmaty zmieniają się w rytm zmian społecznych, demograficznych i kulturowych, podlegają silnie wpływom polityki i religii, bywają gruntownie rewidowane przy okazji gwałtownych wydarzeń - wojen, rewolucji, kryzysów i przesileń społecznych.

Na tle tez innych badaczy pomysły Rifkina wydaje się być tyleż ożywcze, co wyważone. Po pierwsze odczytujemy je jednak jako wizje, a nie prognozy. Po drugie - najzwyczajniej w świecie odpowiadają naszej potrzebie zmiany. Jakiejkolwiek zmiany. Mnóstwo atramentu (toneru?) wylano już, aby uzasadnić jak wielkim przeżytkiem jest kapitalizm. Szczególnie w dobie globalizacji i kryzysu klimatycznego, które jasno pokazują, że dotarliśmy do ściany. Jeśli się nic nie zmieni - po prostu nie przetrwamy. Czy pora wywrócić stolik?

Rifkin zaczyna swoje opracowanie od przypomnienia, czym były pierwsza i druga rewolucja przemysłowa. Pierwsza miała miejsce w XVIII w. (przejście od rolnictwa i manufaktur do produkcji fabrycznej, z maszyna parową, jako wiodącym symbolem ówczesnych zmian). Druga - kojarzona z dynamicznym rozwojem nauki, wynalezieniem żarówki, telefonu i radia - rozpoczęła się na przełomie XIX i XX w. Obecnie obserwowana, trzecia rewolucja przemysłowa, obejmuje liczne wzajemnie zależne zjawiska, które według autora znamionują nie tylko zmierzch kapitalizmu, ale wyłanianie się nowej epoki, przejścia z ery własności prywatnej i ograniczonych, pilnie strzeżonych zasobów, drapieżnej konkurencji i walki o zyski do epoki powszechnego dostępu do kapitału, wspólnotowości i zgodnej współpracy. Podstawowym argumentem Rifkina staje się dynamiczny rozwój technologii (w tym internetu przedmiotów wyposażonych w sensory, analiz big data i powszechnego dostępu do sieci internetowej), który staje się katalizatorem nie tylko zmian społecznych, ale także gospodarczych, ze względu na nieustanny wpływ na obniżanie kosztów krańcowych produkcji (szczegółowe tezy i argumenty Rifkina obszernie przytaczałam pisząc o innej jego książce, więc tym razem potraktuję je skrótowo).

Niestety trudno mnie uwieść tymi tezami choć serce i rozum mam mocno z lewej strony i chętnie widziałabym takie ewolucyjne zmiany (nowy kres kapitalizmu w rewolucyjnym wydaniu z 1917 roku jakoś mnie nie pociąga...). Niestety obserwując ekspansję korporacji transnarodowych - w tym w szczególności gigantów z grupy GAFA, którzy oparli swoje modele biznesowe na nieograniczonym i nieskrępowanym dostępie do danych oraz wybitnej umiejętności zamieniania owych danych w złoto, śmiem wątpić w rychłe zniesienie własności prywatnej, ograniczenie presji na wzrost zysków, zawłaszczanie rynków i eksploatację pracy ludzkiej (przynajmniej do czasu aż maszyny pozwolą zamienić przeciętnych pracowników w unnecesariat). Nie wiem na jakiej podstawie Rifkin przewiduje (w miejsce marksowej rewolucji socjalistycznej) płynne przejście od kapitalizmu do gospodarki obfitości? Z jakiego powodu jedni mieliby przestać kupować, a inni przestać produkować?

To co jest największą zaletą książki z punktu widzenia czytelnika (pewna swada w wyrażaniu poglądów, ładny, płynny publicystyczny styl, wartki język), z punktu widzenia naukowca musi budzić obawy i liczne zastrzeżenia. Źródła zazwyczaj okazują się cytatami z blogów lub publicznych wypowiedzi polityków i naukowych celebrytów, brakuje też podstawowych danych statystycznych.

Książka jest też o wiele za długa: autor po wielokroć powtarza te same obserwacje i argumenty, sporo miejsca poświęca też krytyce kapitalizmu, z którą trudno się nie zgodzić, ale jak rozumiem, nie ona miał być przedmiotem publikacji. Chwilami drażniąca wydaje się - właściwa Amerykanom - arogancja, która pozwala wrzucać do jednego worka 7,5 mld mieszkańców Ziemi, bez względu na ich rasę, nawyki społeczne i kulturowe, sposób życia i wyznawane wartości. Wystarczy sobie przypomnieć, jak w Polsce chętnie zachłysnęliśmy się kapitalizmem w latach 90. XX w. Czy naprawdę możemy sobie pozwolić na oczekiwanie, że mieszkańcy globalnego południa, czy choćby Dalekiego Wschodu mieliby odmówić sobie udziału w drapieżnym rozszarpywaniu Ziemi, tylko dlatego, że Ameryka i Europa przepaliła prawie cały dany ludzkości kapitał? 

Niemniej uważam, że warto tę książkę przeczytać: jest ciekawym ćwiczeniem intelektualnym, zawiera masę ciekawostek zarówno z zakresu historii gospodarczej, jak i współczesnych technologii i "czyta się" nieprawdopodobnie szybko. Aż żal, że minimum krytycznego myślenia wystarczy, żeby uruchomić poważne wątpliwości, bo chciałoby się podzielać marzenia Rifkina!



 

czwartek, 16 stycznia 2020

Duma i uprzedzenie (reż. Joe Wright)

Dla zagorzałych fanów powieści Jane Austen istnieje tylko jedna ekranizacja Dumy i uprzedzenia, czyli zrealizowany w 1995 roku serial telewizyjny, z brawurową rolą Colina Firtha. Film Joe Wrighta traktuje temat daleko mniej pieczołowicie i dość swobodnie postępuje z oryginałem, przenosząc na ekran tylko najważniejsze z wątków opisanych w powieści. Ale takie są prawa produkcji kinowej.

Trzeba natomiast przyznać, że film zrealizowany został bardzo umiejętnie, ogląda się go z wielką przyjemnością, jako typowo rozrywkową pozycję. Niewątpliwie ginie nieco znaczący wątek uprzedmiotowienia kobiet w XIX w., który sprawił, że Jane Austen do dzisiaj pozostaje jedną z ikon feminizmu (podobnie jak Tołstoj z Anną Kareniną), zyskujemy za to wspaniały obraz XIX-wiecznych konwenansów i znakomity wgląd w jakość ówczesnych warunków życia.


 "Dworkowe" sceny, w których świnie niemalże ładują się do salonu Państwa Bennet, a urocza Elżbieta (świetna rola Keiry Knightley) kołysze się na huśtawce tuż obok zabłoconego podwórka, zmieniają nieco nasze pojęcie o statusie społecznym bohaterek powieści. Czym innym bowiem jest czytać o tym, że były to niezamożne panny, dla których korzystne zamążpójście było kwestią przetrwania, a czym innym zobaczyć, jak wyglądały warunki życia pozornie uprzywilejowanej (bądź co bądź szlacheckiej, choć prowincjonalnej) angielskiej rodziny. Realizm zachowany został także w obrazach ówczesnych ulic, karczmy, gospody - doprawdy fakt, że ówczesne panny stale chodziły w długich sukniach, zdumiewa mnie teraz podwójnie. Zachwyt budzą natomiast przepiękne angielskie i szkockie pejzaże!

Nie sposób nie poświęcić kilku słów znakomitej obsadzie: poza wianuszkiem panien Bennet (Rosamund Pike, Jena Malone, Carey Mulligan, Tulalah Riley) jest fenomenalna Brenda Blethyn w roli Pani Bennet oraz równie genialny w roli jej męża Donald Sutherland. Jak zwykle wspaniała i rasowa Judi Dench musiała otrzymać rolę arystokratycznej ciotki Pana Darcy'ego, którego z kolei zagrał Matthew Macfadyen (niestety daleko mu do Colina Firtha ze wspomnianej starszej adaptacji). W roli mdłego Pana Bingleya wystąpił Simon Woods, za to świetny w roli Pana Collinsa okazał się Tom Hollander. Dla samej obsady warto ten film obejrzeć!



środa, 15 stycznia 2020

Stowarzyszenie Reporterów Rekolektyw "Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi."


Zbiór reportaży, który jest wynikiem ciekawego polsko-niemiecko-białoruskiego projektu. Projektu, którego celem było wejście w klimat tego dalekiego-bliskiego państwa. Dalekiego, bo owianego tajemnicą skansenu totalitaryzmu, spuścizny ZSRR, władztwa kniazia Łuki. Bliskiego, bo przecież to tuż za miedzą. Tak blisko, że nawet nie warto jechać...

Jedenastka młodych, ale doświadczonych reporterów ruszyła do białoruskich miast i wsi, by słuchać ich mieszkańców objaśniających poplątaną codzienność. W niektórych reportażach pojawiają się wspomniane wątki: reżim daje o sobie znać, kiedy opowieść dotyczy drastycznych kar dla młodocianych dilerów (wstrząsający Paragraf 328), policyjnej przemocy albo problemów z uzyskaniem pracy "kiedy się raz podpadło" politykom. Ale autorzy częściej próbują zmierzyć się z "egzotyką" Białorusi. Egzotyką, która przejawia się bardziej w zapomnieniu i pomijaniu, niż zachwycie i zainteresowaniu. W tym ujęciu zaskakuje reportaż, którego bohaterowie, cudzoziemcy, dobrowolnie wybrali pracę i życie w Białorusi i co więcej - zdają się być tam  szczęśliwi (tekst Kai Puto). Autorka tego reportażu uniknęła ocen i komentarzy, pozwoliła mówić wyłącznie bohaterom. Pod wpływem ich opinii, kto wie, czy z czasem nie doczekamy się mody na odkrywanie Białorusi!

Zadziwia opowieść o niedawnych mieszczuchach, anastazjowcach, którzy na skraju Puszczy Nalibockiej, w duchu ekologii, budują nowe rodowe wspólnoty. Trochę bawi, a trochę budzi współczucie kobiecy zespół punkowy, a także dziwne losy klientem agencji matrymonialnej. Są i potomkowie rodzin zbiegłych z Białostocczyzny w czasach ludowej Polski i straszliwe wspomnienie bandyckich czynów "Burego". Jest to tekst ważny, bo stanowi wstęp do historii o odkrywaniu przez Białorusinów swoich korzeni, podchodzeniu do historii nie tylko przez pryzmat „wielkiej wojny ojczyźnianej”  i historii ZSRR, ale tej małej historii poszczególnych rodzin. W innym reportażu poruszają działacze walczący o zachowanie pamięci niewygodnej dla władzy (Restauracja na grobach Julii Jurgens). Aż trudno uwierzyć, że tuż obok żyją ludzie zadowoleni z obowiązujących porządków, w tym podpierający system funkcjonariusze związku młodzieży. 

Jedynie w kilku tekstach wyróżniał się unikalny styl autora/ki. Na mnie największe wrażenie zrobiła pierwszy tekst (wspomniany Paragraf 328 Katarzyny Brejwo) i ostatni (Reportaż z Bordurii, czyli o dobrych panach Ziemowita Szczerka), choć nie sposób odmówić swoistego wdzięku rozczochranej opowieści o Witebsku (Alony Szabuni).

Z tych reportaży wyłania się społeczeństwo bardziej wyrafinowane, niż chcą krążące o nim sądy. Zwłaszcza te cementujące wizerunek Białorusi jako miejsca zamieszkanego jedynie przez „kniazia z zaczeską”. Wieczny prezydent i brutalny reżim przewijają się w tych historiach, ale tylko wtedy, gdy to konieczne. Duszna atmosfera utrzymuje się jednak nawet tam, gdzie pozornie bohaterowie osiągnęli jakiś poziom zgody na swój własny los. Bo Białoruś to kraj prosty w obsłudze. Dopóki idziesz ścieżką przewidzianą dla obywatela, wszystko jest w porządku. Poruszasz się po Białorusi jak po grze komputerowej. Chodzisz po czystych chodnikach, między wymalowanymi ścianami, jeździsz po dobrze utrzymanych drogach. Nie zarabiasz może kokosów i musisz kombinować na boku, ale jesteś bezpieczny. (…) Ale jeśli zejdziesz z tej ścieżki, to nie chroni cię prawo.


wtorek, 14 stycznia 2020

Konstanty Ildefons Gałczyński "Ulica Towarowa"

Tutaj wieczorem faceci grają na mandolinach
i ręką wiatru porusza ufarbowane wstążeczki.
W ogóle tu jest inaczej i gwiazdy są jak poprzeczki,
i jest naprawdę wesoło, gdy księżyc wschodzi nad kinem.

Anioły proletariackie, dziewczyny, wychodzą z fabryk,
blondynki smukłe i smaczne, w oczach z ukrytym szafirem;
jedzą pestki i piją wodę sodową niezgrabnie,
pierś pokazując słońcu, piękną jak lirę.

A kiedy wieczór znowu wyłoni się z mandolin,
a księżyc, co był nad kinem, za elektrownią schowa,
mgłami i alkoholem ulica Towarowa
rośnie i boli.

„Głos Literacki”, 1929 nr 20


poniedziałek, 13 stycznia 2020

Jacek Kaczmarski "Księdzu Jankowskiemu po jego kazaniu w kościele Świętej Brygidy w Gdańsku 11.6.95"

Ja – jestem z Moskwy, proszę księdza;
Ja, proszę księdza – z Izraela.
To mnie z kościoła ksiądz wypędza,
Mnie – od Kościoła ksiądz oddziela.

Mnie ksiądz obraża i poniża;
W ludzkie popioły plując słowem
Podważa sens – jedyny – KRZYŻA,
W który wciąż może wierzyć – Człowiek.

Niech księdzu Bóg, Święta Brygida
Odpuszczą winę w swej dobroci.
Ja – Polak – Rosjanina, Żyda
Przepraszam za to, co ksiądz głosi.


14.06.1995

niedziela, 12 stycznia 2020

Katarzyna Kobylarczyk "Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty."


Intrygująca książka, niezwykle wciągająca, choć niewątpliwie pozostawia także uczucie niedosytu. Autorka-reporterka przyjęła bowiem niezwykle ciekawy sposób snucia opowieści: na pograniczu reportażu, naiwnych wspomnień "travelblogerki", uczestniczki turystycznego spędu usiłującej (od czasu do czasu) przyjąć stanowisko niezaangażowanego obserwatora. Raz pisze o swoich odczuciach i rozczarowaniach (nie udało się czegoś zobaczyć, doświadczyć, odnaleźć) po to, żeby kilka wierszy lub opowieści dalej dystansować się od "tłumu turystów", "Niemców i Amerykanów" z zachowaniem jednak świadomości, że sama jest intruzem w świecie fiest, obrzędów i tradycji, obcych jej kulturowo i nie zawsze zrozumiałych.

Kobylarczyk potrafi jednak krytycznie ocenić przyjezdnych przyjmując okazjonalnie, lecz bardzo trafnie, perspektywę gospodarzy: Cudzoziemcy są szaleni z natury, mają wiecznie rozregulowane zegarki, boży głupcy, nigdy nie widzą, kiedy jeść, kiedy spać, kiedy podróżować. Popełniają zatem absurdalne pomyłki: Spójrz na zegarek, jest święta pora sjesty, wszyscy śpią, przypatrz się dobrze wskazówkom, jesteś o jakieś tysiąc sto lat spóźniony, znów pomyliłeś daty i miejsca, niczego tu nie znajdziesz, zabłądziłeś wśród bladożółtych kamieni. Rozczulająca w tym kontekście wydaje się tabliczka wypatrzona przez autorkę w jakiejś kawiarni: "To jest lokal dla ludzi na wakacjach. Pracują tylko dwie osoby. Nie spiesz się sam i nie poganiaj innych". Świadoma jest także tego, że zniknięcia najeźdźców-barbarzyńców nikt nie zauważa: Nie byli stąd, a to całkiem, jakby wcale ich nie było.

Muszę przyznać jednak, że niejednorodność postawy bywa równie intrygująca, jak irytująca - szczególnie kiedy tchnie specyficznym poczuciem wyższości: czy to wobec owego tłumu turystów (który osobiście powiększała), czy też wobec ludowo-parafialnych obrzędów, na pół egzotycznych, na pół znajomych (katolicka Polska wypadłaby zapewne całkiem wysoko w potencjalnym rankingu obrzędowych ciekawostek). Nie sposób jednak odmówić wdzięku tej surrealistycznej, onirycznej podróży po kraju, który wydaje się być tak dobrze znamy, a który wciąż jest dla nas nieodkrytą tajemnicą.

Czyta się ów zbiór reportaży jednym tchem, smakując barwny język i udane próby słowotwórstwa (rykoświstąkanie świstunów mnie rozwaliło!). Kobylarczyk przepięknie pisze o starym bębniarzu, który kiwał się ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko i prawdopodobnie kiedy indziej. Niektóre skojarzenia i opisy są magnetycznie baśniowe, inne lekko cyniczne lub powalająco rzeczowe, co interesująco kontrastuje z atmosferą hiszpańskich obrzędów, będących nie tylko zaprzeczeniem wszelkiego racjonalizmu, ale nawet gospodarności (tu na czele wypada wymienić sewilski Wielki Tydzień i palenie fallas w Walencji). Reporterka czasem naiwnie dziwi się niektórym zwyczajom i wcale swojego zaskoczenia nie kryje - jak typowa turystka, którą udało się zaskoczyć, choć przecież oczekiwała i szukała zaskoczenia. No bo jakże nie dziwić się takiemu oto obrzędowi:

W dniu Bożego Ciała głównymi ulicami tego miasteczka [Béjar] kroczyła procesja: dzieci w komunijnych sukienkach, ksiądz w odświętnym ornacie z Najświętszym Sakramentem pod haftowanym baldachimem, a zaraz za nim – mchy. Było ich zaledwie kilku: starsi mężczyźni, od stóp do czuba głowy owinięci w płaty świeżego mchu, ludzie pałuby, bezkształtne zielone niedźwiedzie. Kołysali się na boki, bo mech krępował im ruchy, i kroczyli z poważnymi i uroczystymi minami. Nikt się z nich nie śmiał. Wszystko było tak, jak miało być. Sacrum.

Oczywiście autorka oddaje należny hołd Hemingwayowi opisując także dwie najbardziej znane fiesty: korridę i gonitwę byków w Pampelunie. (Przy okazji zaznacza, że korrida komentowana jest w prasie tak, jakby to było coś między meczem a spektaklem teatralnym). Niewątpliwie jednak znacznie ciekawsze poznawczo okazują się fiesty, w trakcie których ludzie obrzucają się rzepą lub zwłokami szczurów, próbują urwać głowę gęsi zawieszonej na elastycznej linie, podpalają styropianowe figury większe od domów albo odbywają rytualną kąpiel z kozami. W San Vincente de la Sonsierra praktykuje się wielkopiątkową pokutną chłostę. W tym samym dniu w Calandzie rozbrzmiewają przez wiele godzin głośne bębny: bez chwili przerwy, aż do ogłuchnięcia i omdlenia rąk. Działają na wyobraźnię opisy koni wbiegających po prawie pionowym zboczu z młodzieńcami uczepionymi ich siodeł (i tabliczka ostrzegająca: Ryzyko stratowania. Dalej idziesz na własną odpowiedzialność.). 

Nie brakuje świąt „cepeliowskich” w swoim charakterze, obchodzonych współcześnie głównie z myślą o turystach. Ciągle jednak przeważają fiesty organizowane na pamiątkę minionych wydarzeń, stanowiące rodzaj łączności z dawnymi tradycjami, nawet jeśli niosą ze sobą dawkę niebezpieczeństwa dla ludzkiego życia (na fiesty jeździ się trochę jak na wojnę), co zresztą jest nieodłącznym elementem hiszpańskich fiest, inaczej nie byłyby tym, czym są. 

Trzeba być gotowym na tłum, na wielki ścisk, na rozpasane pijane miasto, na kłęby duszącego dymu, na wybuchy, na jęzory ognia, na potop wody i wina, na wrzask i ogłuszający hałas, na niebezpieczne zwierzęta, na widok krwi. Na niebezpieczeństwo. Na chaos. Tak chaos - przynajmniej pozorny - jest jakąś cechą tego wszystkiego. Chaos i tłum.

Nic zatem dziwnego, że - jak pisze Kobylarczyk - zakazywanie fiest ma w Hiszpanii długa tradycję. Już trzeci synod w Toledo w 589 r. (ten sam, który wprowadził do wyznania wiary formułę filioque i na którym władca wizygockiej Hiszpanii Rekkared porzucił arianizm na rzecz katolicyzmu) kategorycznie zabronił niereligijnych pieśni i tańców, które lud praktykował podczas świąt kościelnych. W średniowieczu anarchię fiest próbowali wziąć pod kontrolę zarówno chrzescijański król Alfons X Mądry, jak i emir Granady Jusuf I (nomen omen także zwany Mądrym). Alfonsowi nie podobały się zwłaszcza przebieranki i prześmiewcze teatrzyki. Jusuf uważał, że bandy kobiet i mężczyzn, które oblewają się na ulicach Granady perfumami i obrzucają słodkimi cytrynami, pomarańczami i naręczami kwiatów, sieją zgorszenie, a tancerki i muzycy zakłócają porządnym ludziom odpoczynek.

Tratowane landrynki, służące jako pociski w całkowicie świeckim obrzędzie bitwy na słodycze, dały tytuł owemu zbiorowi reportaży i są dowodem na to, jak wiele jesteśmy w stanie wymyślić, żeby się wyszaleć. Robią też wrażenie kwoty, jakie na te fiesty łoży państwo (lub lokalne samorządy), podobnie zresztą, jak informacja o samodzielnych wydatkach niektórych uczestników (w Walencji podczas fiesty ku czci św. Józefa 19 marca, kobiety paradują w ciężkich, haftowanych złotem sukniach za dwanaście tysięcy euro). Przybijają skutki środowiskowe organizacji niektórych imprez - autorka podaje, że w Walencji, w czasie jednej imprezy stopiono dziesięć ton gwoździ, spalono tysiąc ton kartonu, tyle samo past i klejów,  dziewięćset ton drewna, trzysta ton farb i jakieś trzysta milionów euro...

Hiszpańskiemu świętowaniu daleko jest do normalności, przewidywalności i typowości, wpisującej się w obowiązujące kanony religijne i obyczajowe. Hiszpanie, nawiązując do tradycji sprzed kilkuset lat, odprawiają przedziwne ceremonie, które niepokojąco przypominają to, co znaleźć można na obrazach surrealistów, m.in. Salvadora Dali. Bycie z boku z pewnością pozwala autorce wiarygodnie oddać obcość i specyfikę kultury, którą opisuje, choć zarazem brak zaangażowania większego niż ciekawość zwiedzającego zbliża refleksje reporterki do "obrazków z podróży". Jednocześnie forma krótkich migawek z różnych regionów Hiszpanii (zapomniane iberyjskie miasteczka Katalonii, Andaluzji, Kastylii-La Manchy czy Estremadury), mieszanie regionów i tematów, wprowadzenie drobnych obserwacji (stara tancerka flamenco), śladów czarownic, mszy odprawianych w rycie mozarabskim, czy madryckich barów - tworzą szalony kalejdoskop, który z pozornego chaosu pozwala wykreować archetypiczny obraz hiszpańskiej fiesty.

Na tym tle urzekający okazuje się wyciszony rozdział Między Kartageną a Mazarrón. Stara tancerka flamenco - nie reportaż, nawet nie opowiadanie, ale przypowieść filozoficzna...

Zobaczycie starą kobietę, która była najpiękniejszą dziewczyną w wiosce, która krzesała iskry spod butów na scenach całej Hiszpanii, do której należał świat i wszyscy prawdziwi, godni uwagi mężczyźni. Dziewczyna była zręczna i głupia, ale ta stara kobieta, którą ujrzycie, jest już mądra. Poznała namiętność, miłość, pasję i bardzo, bardzo dobrze wie, czym jest ból. Oraz tak zwane życie. Teraz już może to wszystko zatańczyć na scenie pośrodku knajpy, gdzie ludzie nie przerywają jedzenia ziemniaków i w kącie gra telewizor, a turyści robią jej zdjęcia, żeby potem pokazać znajomym […]. Zacznie tańczyć tak, jak nie potrafiła nigdy w młodości, bić obcasami w tanią scenę z pasją, o której nie wiedziała że jest możliwa, aż do drżenia starych krzepkich nóg, aż do potu na twarzy i dziury w rajstopach, aż świat wokół zniknie, utonie w huku jej obcasów, aż zetrze go na miazgę, na pył, zmiecie spódnicą, zniszczy i pokona, pokona, pokona.

Nie da się ukryć, że o wartości tego zbioru decyduje wspomniany już język oraz wyszukane, jak perełki, ciekawostki, których pozyskanie nie zawsze leży w kręgu zainteresowania turystów, skoncentrowanych na najlepszych ujęciach i możliwie dużej liczbie "selfi". W Sewilli reporterka podpatruje mechanizmy ruchomych platform z gigantycznymi figurami świętych zwanymi paso, które biorą udział w corocznych wielkotygodniowych procesjach. Tonowy ciężar takiej konstrukcji spoczywa na siódmym, ostatnim i najmasywniejszym kręgu szyjnym każdego z kilkudziesięciu tragarzy, którzy po każdym postoju zarzucają ponownie ciężar na barki z taką wprawą, że nie łamie się, ani nawet nie gaśnie żadna ze świec otaczających święte figury.

Autorka wskazuje, że nie zawsze można dotrzeć do genezy opisywanych świąt. Ani mieszkańcy, ani zapewne kulturoznawcy nie zgłębią już przyczyn, dla których w ostatnią niedzielę stycznia w miasteczku El Puig na linach przeciągniętych przez plac zawiesza się pudła, a młodzi mężczyźni próbują rozbić je kijami. Z niektórych pudeł wylatują słodycze, z innych - zdechłe szczury. Zwłokami rzuca się w zgromadzony tłum, tłum piszczy umiarkowanie, rozsuwa się na boki, czyjeś ręce podnoszą miękkie truchło, podtykają je pod nos dziewczynom i ciskają dalej, gdzieś w zaułki albo ku balkonom… Tak czci się  kanonizowanego w siedemnastym wieku Piotra Nolasco, pamięć wypędzenia Saracenów z miasta, jakiejś niesprecyzowanej zarazy i być może coś jeszcze, trudno powiedzieć. Czasem naprawdę ciężko zgadnąć, o czym są niektóre hiszpańskie fiesty. Ta ze szczurami była jedną z najbardziej absurdalnych, jakie udało nam się znaleźć. Kobylarczyk próbuje tam gdzie to możliwe dopowiedzieć "skąd" i "dlaczego": W Calandzie mówi się, że romper la hora ma przypominac o chwili, kiedy skonał Chrystus, a w Jerozolimie zatrzęsła się ziemia.

Niezależnie od uroku zbioru, gdzieś w głębi duszy uruchamia on obawę przez komercjalizacją tej intrygującej kultury. Zaraźliwy trans wynikający z ekscytowania się widowiskiem i usilnego współuczestnictwa wymaga tempa i powierzchowności. Uliczne uroczystości zamieniają się w bezrefleksyjnie zaliczane, "odhaczane" atrakcje turystyczne. Opisując rozczarowującą giełdę rybną w Sant Carles de la Rapita autorka pisze: Chcemy prawdziwej rybnej giełdy, a "prawdziwej", z niewiadomych powodów, znaczy dla nas "starej". [...] chcemy skansenu, tylko że żywego. W końcu czymże innym jest podróż, jeśli nie pogonią za utraconym czasem? Autorka ulega więc - tak jak większość z nas - atmosferze turystycznych oczekiwań i ponagleń. Może dzięki temu jest w stanie choć częściowo odtworzyć emocje towarzyszące uczestnikom? Niestety utożsamia się zbyt często z żądnym sensacji tłumem, a niezwykle rzadko zajmuje jednostkami - stąd może wrażenie, że więcej tu blogowania niż reportażu...

Obserwacje dotyczące Hiszpanii są traktowane w książce marginalnie (już sobie ostrzę zęby na kolejną książkę Kobylarczyk poświęconą temu państwu), ale trafiają się np. informacje o statusie Katalonii i języka katalońskiego czy też o laicyzacji kraju (podobno w 2005 r. tylko 57% dzieci było ochrzczonych i ta liczba wciąż spada). O ileż więcej uroku mają jednak wplecione w tekst reportażu miniwywody filozoficzne, jak choćby ten, który autorka przytacza (za Miguelem de Unamuno) opisując czar małych hiszpańskich miasteczek: Na pytanie, jak ów filozof znajduje czas, by robić tyle rzeczy, odpowiada on:

- To dlatego, że moje godziny są kwadratowe, a czasem sześcienne… Jak to możliwe?

[...] metr bieżący ma 10 decymetrów, podczas gdy metr kwadratowy ma ich 100, a metr sześcienny 1000 decymetrów sześciennych. Podobnie moja godzina kwadratowa ma 3600 minut kwadratowych, zaś moja godzina sześcienna 216 000 minut sześciennych. Trzeba szukać czasu o dwóch lub trzech wymiarach, równie szerokiego i głębokiego, jak długiego. A to najłatwiej osiągnąć zamykając się w maleńkich miasteczkach, które, jak się wydaje, nie poruszają się i nie idą z postępem.

Dla takich wyciszających fragmentów warto czasem przetrwać chaos hiszpańskiej fiesty ;-)


sobota, 11 stycznia 2020

Rafał Wojaczek "Powieść nocy zimowej"

Idzie dziewczyna senna i ciemna jej krew
Idzie równiną białą — czystej kartki śnieg
Wiedzie ją błędna gwiazda co we krwi jej płonie
Niesie ją drogi powieść

Idzie dziewczyna i jak długo idzie już
Lecz w długopisie inny — dłuższy czasu puls
Grzany pobożną dłonią nie zamarza nawet
Wtedy, gdy czas w zegarze

Przeto idzie dziewczyna i dziewczyna wciąż
Mimo że rośnie kartek zapisanych stos
— Gdy czasem Księżyc gwieździe na złość się zalęgnie
We krwi, po nogach ścieknie

Tak idzie — i niebaczna na granice cła
Wierna tylko miłości swojej ślepej — aż
Ciemną plamkę już zaschłej krwi o świcie znajdzie
Autor na prześcieradle

grudzień 1969




haiku [...]

 

[...]


w zupełnej ciszy
trzepot motylich skrzydeł
rozkrusza skałę




Haiku jest najmniejszym z możliwych utworów poetyckich, ponieważ nie da się z niego utworzyć mniejszego utworu. Powinno mieć maksymalnie 17 sylab rozpisanych na wersy w proporcji 5-7-5. Oryginalnie japońskie haiku stanowi tylko jedną linijkę, bez wersów, ale w innych językach stosowane są trzy wersy.
Haiku ze zmniejszoną i niestandardową liczbą sylab tworzył Czesław Miłosz.

piątek, 10 stycznia 2020

John Boyne "Drabina do nieba"


Fantastyczna książka - równie zabawna co przerażająca, równie wyrozumiała, co krytyczna, równie dynamiczna, co wyciszająca. Nie wiem, jak autor to osiągnął. Pewnie dlatego to nie ja zgarniam nagrody literackie ;-)

Pomimo że wcale nie zaczyna się śmiesznie (chyba, że ubawiłaś się czytając Prousta!), to generalnie jest to dość zabawna książka, której akcja toczy się w światku literackich gierek, układów, hierarchii. Postaci rzeczywistych pisarzy mieszają się z prawdziwymi (Gore Vidal!). Główny bohater, Maurice Swift, jest przystojnym, przebojowym mężczyzną (poznajemy go jako bardzo młodego chłopaka), którego wielkim i w zasadzie jedynym marzeniem jest sława pisarska. Dzięki kradzieży pierwszej historii Maurice przebojem wkracza na literackie salony, ale to nie oznacza, że uda mu się tam utrzymać. Ma niezłe pióro i pięknie pisze - ale jest kompletnie pozbawiony pomysłowości, co blokuje go na etapie wymyślania fabuły. Rozwiązuje ten problem w sposób bardzo niekonwencjonalny, a polowanie na dobre pomysły staje się treścią jego życia.

Trudno napisać cokolwiek więcej nie spojlerując powieści - warto jednak dodać, że w trakcie tej lektury nastrój zmieniał mi się tysiąc razy. Fantastycznym zabiegiem jest zmiana postaci narratora w każdej części powieści, przy zachowaniu osoby głównego bohatera. Natomiast stałym moim odczuciem było niewiarygodne zaciekawienie. Tym razem książka mnie pożarła, a nie ja ją!


czwartek, 9 stycznia 2020

Wisława Szymborska "Cebula"

Co innego cebula.
Ona nie ma wnętrzności.
Jest sobą na wskroś cebula
do stopnia cebuliczności.
Cebulasta na zewnątrz,
cebulowa do rdzenia,
mogłaby wejrzeć w siebie
cebula bez przerażenia.

W nas obczyzna i dzikość
ledwie skórą przykryta,
inferno w nas interny,
anatomia gwałtowna,
a w cebuli cebula,
nie pokrętne jelita.
Ona wielekroć naga,
do głębi itympodobna.

Byt niesprzeczny cebula,
udany cebula twór.
W jednej po prostu druga,
w większej mniejsza zawarta,
a w następnej kolejna,
czyli trzecia i czwarta.
Dośrodkowa fuga.
Echo złożone w chór.

Cebula, to ja rozumiem:
najnadobniejszy brzuch świata.
Sam się aureolami
na własną chwałę oplata.
W nas – tłuszcze, nerwy, żyły,
śluzy i sekretności.
I jest nam odmówiony
idiotyzm doskonałości.


(Wielka liczba, 1976)


środa, 8 stycznia 2020

Josif Brodski "Przestroga"

I


Podróżując po Azji, nocując w obcych domach,
składach, teremach, łaźniach, gdzie każda zakopcona
szyba okienna trzyma w ryzach wolne przestworze,
chowaj się pod kożuchem, szukaj miejsca, gdzie możesz
położyć głowę w kącie, bowiem w takich warunkach
trudniej machnąć siekierą. Szczególnie gdy po trunkach
głowa jest ociężała, w mrokach pewnie by padła
pod ciosami topora. Wpisuj więc koło w kwadrat.
 
II
 
Strzeż się kości jarzmowych rozstawionych szeroko,
tak jak księżyc, dziobatych, przedkładaj modre oko
nad piwne, zwłaszcza kiedy droga w gęstwinę skręci.
W oczach ważny jest wykrój, gdyż w ostatnim momencie
lepiej niż ciepłe palto, zobaczyć (od razu powiem,
że zimno) to, co bardziej przejrzyste, jasne, bowiem
lód zawsze może pękać, a w tym przeręblu lepiej
poruszać się, niż w kłamstwie, które jak miód się lepi.
 
III
 
Bierz izbę, gdzie w podwórzu pieluszki wiszą rządkiem.
Tylko z tym się zadawaj, kto ma pod pięćdziesiątkę.
Chłop w tym wieku wie dosyć o losie, by nie zabrać
czegoś na twój rachunek, podobnie zresztą baba.
Ukryj pieniądze, zaszyj w kołnierzu płaszcza, który
masz na sobie, a jeśli wędrujesz do figury –
w szwie spodni, nigdy w butach: (I nie wierz w radę żadną)
znajdą, bo w Azji buty to pierwsze, co kradną.
 
IV
 
W górę wspinaj się wolno, pełznij kiedy jest ślisko.
Góry wspaniałe z dala, a bezsensowne z bliska
są formą postawionej na sztorc powierzchni. Mogą
łudzić horyzontalnie zakręcającą drogą.
Ona jest wertykalna. W górach gdy stoisz – leżysz,
leżąc – stoisz dowodząc, że – aż trudno uwierzyć –
tylko spadając jesteś niezależny. Strach przy tym
zwyciężasz, zawrót głowy i nad górami zachwyty.
 
V
 
Na okrzyk „Ej tam, chłopcze!” bądź głuchym i niemową.
Nawet znając języki nie powiedz ani słowa.
Staraj się nie wyróżniać z profilu, z przodu. Twarzy
czasem po prostu nie myj. Jeżeli ci się zdarzy
widzieć, jak ktoś zarzyna psa, nie marszcz się. A pety
gaś plując na nie. Co do ubrań – musisz niestety
nosić szare, bieliznę też barwy ziemi: mniej
groźna będzie pokusa, by cię zakopać w niej.
 
VI
 
Stanąwszy na pustyni, ułóż strzałkę z kamieni,
aby po przebudzeniu nie zmylić i nie zmienić
kierunku dalszej drogi. Na pustkowiu demony
nocą dręczą wędrowca. Ten, kto słucha ich mowy,
może łatwo zabłądzić: krok w bok i amen, finis.
Przywidzenia i duchy w domu i na pustyni.
Sam przekonasz się o tym – wśród piasków się poruszasz –
gdy zostanie po tobie już tylko sama dusza.
 
VII
 
Nikt nie wie na pewno i to sprawę zamyka.
Patrząc w szerokie plecy krzepkiego przewodnika
myśl, że spoglądasz w przyszłość, spróbuj – rzecz oczywista
w miarę możności – stale utrzymać pewien dystans.
Życie to przestrzeń między dziś a jutrem, to znaczy
przyszłością. I przyspieszać kroku należy raczej
tylko w takim wypadku, kiedy ktoś goni cię:
złodzieje lub morderca, zbój, przyszłość itp.
 
VIII
 
W woni szmat, palonego nawozu mdłym odorze
ceń obojętność rzeczy wobec dalekich spojrzeń.
Sam zacieraj sylwetkę – będzie nieosiągalna
dla binokli i wspomnień, rubla albo żandarma.
Gdy kaszlesz w chmurach kurzu, brniesz w błocie drogą śliską,
jakie to ma znaczenie, kim okażesz się z bliska.
I tak jest chyba lepiej, że jakiś człowiek z nożem,
wziąć ciebie za obcego nawet zdążyć nie może.
 
IX
 
Rzeki w Azji się zdają dłuższe niż w innych częściach
świata, mętniejsze; nanos osadza się w nich gęściej.
Zaczerpniesz dłońmi wodę – muł je powala obie.
A potem ten, kto wypił, martwi się, że to zrobił.
Nie wierz odbiciu. Rzekę przepływać możesz, lecz nie
czym innym, tylko tratwą zrobioną własnoręcznie.
Wiedz, że blask ognia nocą po rzece płynąc powie,
że jesteś tam, na brzegu i wyda cię wrogowi.
 
X
 
O tych miejscach nikomu nie donoś nawet w liście,
z czym zetknąłeś się w drodze. Ale szeleszcząc liściem,
mów o sobie, uczuciach, itp., bo zostaną
te listy przechwycone być może. A już samo
przesuwanie w dół pióra po kartce – z adresatem
zwiększa rozłąkę, nigdy nie uda ci się zatem
usiąść ani położyć – wbrew listom – z tym, którego
już więcej nie zobaczysz. Wszystko jedno dlaczego.
 
XI
 
Gdy stoisz na wyżynie, kiedy spoglądasz na nią,
pod przepastną kopułą Azji – w błękicie anioł
lub lotnik czasem znaczy ślady krochmalem białym –
to mimo woli zadrżysz, czując jak jesteś mały.
Wiedz: przestrzeń, której zdaje się, że nie chce niczego,
w istocie potrzebuje tam spojrzenia mocnego
z boku, według kryterium pustki i czeka długo.
Tylko ty jesteś w stanie przyjść do niej z tą przysługą.
 
1987

piątek, 3 stycznia 2020

Patrick White "Voss"


Voss to napisana z epickim rozmachem i wyobraźnią opowieść o tragicznie zakończonej ekspedycji w głąb nie zbadanego jeszcze w połowie XIX w. australijskiego kontynentu. Tytułowy bohater to człowiek oschły, uparty i nieobliczalny, a przy tym obdarzony niezwykłą charyzmą, jawi się jako zbawca, a zarazem niszczyciel. Charakterystyczny dla całej twórczości White'a uniwersalny motyw poszukiwania prawdy oraz wątek wzajemnej fascynacji dwojga bohaterów - Laury Trevelyan i Vossa - to dwa główne tematy, na których oparta jest akcja książki. Nasycona wnikliwą obserwacją obyczajową powieść, porównywana często z prozą Tołstoja, zawiera też mistrzowską analizę mechanizmów powstawania mitu.


czwartek, 2 stycznia 2020

Tomasz Różycki "Sklepy całodobowe"

Nie zna się na pieniądzach. Zawsze ma za dużo
albo zbyt mało monet, lecz to nieistotne,
ponieważ liczy się wyprawa: cztery schodki
i wzdłuż grządek do furtki, ominąć kałużę,

akacje i garaże, przejść obok śmietnika
do tunelu, razem jakieś pięćdziesiąt metrów.
Ogon szczura czy nowy napis w ciemnym przejściu
albo wiosna: za siatką nagły dżez słowika,

paniczna ucieczka wróbli. W sklepie już gotowe:
ćwiartka chleba, kostka masła, natka pietruszki,
kilka nagłówków gazet, kronika z podwórka,
kolorowe torebki. I droga z powrotem:

to samo, uważnie. Czas wciąż jeszcze krok z tyłu,
zbyt wiele go rozprasza: kręcące się mrówki,
złotko po batoniku, litery napisu
czytane od tej strony mają inne skutki.

 


 

środa, 1 stycznia 2020

Roy Jacobsen "Białe morze"


Czytam tę książkę dokładnie na przełomie 2019 i 2020 roku - w noc sylwestrową. I nie mogę się oderwać. Czytam w złej kolejności, bo to podobno kontynuacja Niewidzialnych, których jeszcze nie znam, ale kompletnie mi to nie przeszkadza... Czytam jednak powoli, bo tu każdy akapit trzeba smakować.

Odpowiada mi na pół klaustrofobiczny, na pół bezkresny charakter tej powieści. Wyspa, z której nie da się uciec nawet w czasach wojennej zawieruchy i zarazem przedziwna swoboda i niezmierny dystans do tego, co dzieje się gdzieś daleko. Izolacja tej wyspy jest czymś niezwykle pociągającym, ale właśnie dlatego, że jej brzegi oblewa morze. A jednak nie jest to już skrawek lądu, który może pozostać obojętny na to, co przychodzi z zewnątrz. Niepokoje II wojny światowej wraz z niepewnością jutra docierają do tej powieściowej rzeczywistości. W drugiej części książki nagle zaczyna roić się od ofiar: wysiedleńcy, którym spalono domy, osierocone dzieci i rozbite rodziny...

Książka nie jest romansem i nie tą linią przebiega fabuła, choć niewątpliwie jest to m.in. powieść o różnych wymiarach miłości. Oczywiście porusza wątek zauroczenia wyrzuconym na brzeg rozbitkiem. Bohaterka przełamuje własną samotność, daje się porwać namiętności, zaczyna myśleć nie tylko o wyspie – zobowiązującym dziedzictwie - ale i o sobie (czuje się „jakby do tej pory nie była kobietą, i po raz pierwszy pozwoliła, by dotarła do niej przytłaczająca świadomość, że istnieje też inna wyspa”). Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że ma do czynienia z piękną historią miłosną. Nie tą linią przebiega fabuła „Białego morza”. W porównaniu z pierwszą częścią więcej tu akcji, więcej (przymusowego) otwarcia na nieznane. Wątek  czułej miłości do osieroconej w czasie wolny dziewczynki. Wątek tęsknoty za dziećmi rozrzuconymi po świecie. Wreszcie wątek miłości do własnego, świeżo narodzonego dziecka, które sprawia, że "... przestała być połową siebie".

To także książka o nadzwyczajnej sile kobiet. Samotne życie na wyspie wymaga nieugiętości, siły i pewnej racjonalnej logiki, którą kierują się mieszkańcy tych surowych terenów. Bohaterka żyje i wstaje każdego ranka, choć nad każdym kolejnym dniem wisi widmo zagrożenia płynące z zewnątrz od strony morza i od wewnątrz, od niej samej ("zadaje sobie pytanie, dlaczego wytrzymała również ten dzień"). Rozpaczliwa i dramatyczna, wypełniona kobiecą samotnością, niemal pierwotną w swojej tęsknocie za bliskością. Ingrid nie potrafi ubrać w słowa emocji, o których nigdy nikt na wyspie nie rozmawiał. Nie potrafi też mówić o swoim niepojętym bólu. A jednak to także opowieść o kobiecej nieprawdopodobnej zdolności wzajemnego wsparcia i odradzania się w najcięższych chwilach, po najtrudniejszych doświadczeniach.

Oszczędny język książki wspaniale odpowiada tym warunkom życia, czy też raczej trwania. Raczej domyślamy się rozterek, jakie muszą targać bohaterami. Urzeka tak lakoniczny, że aż komiczny język wielu stwierdzeń: "otworzyła jedną z książek, które ze sobą przywiozła, ale nic w niej było"; "pastor tak się zestarzał, że został z niego tylko głos"). Ten pozornie suchy, wyzbyty zbędnych słów i opisów emocji, rzeczowy język - jednak tętni od uczuć, które kłębią się w umyśle zdanej na siebie kobiety. Umiejętnie skondensowana, ascetyczna opowieść sprawia wrażenie zastygłej właśnie poprzez drobiazgowy opis czynności wypełniających dzień na Barrøy w sposób doskonale powtarzalny, a liczne sformułowania - proste obserwacje - mają własnę siłę moralnej oceny ("skuci łańcuchami najemnych robotników", "świat który rzadko należycie wycenia owoce pracy").

Pisarz nie czaruje fałszywymi urokami życia w tych trudnych warunkach. „Bóg nie ma tak wielkiej miłości dla ludzi na wybrzeżu, jaką ma wobec tych w głębi lądu i w miastach. Na długie okresy całkiem o nich zapomina, a oni zapominają o nim…”. Jednocześnie wspaniale potrafi oddać cały system zachowań i wartości, które pozwoliły człowiekowi trwać w rzeczywistości stworzonej tylko dla najsilniejszych: "życie mieszkańców wyspy to szukanie. Ingrid szukała odkąd się urodziła - jagód, jaj, puchu, ryb, muszli, obciążników do sieci, łupku, owiec, kwiatów, desek, gałęzi... Oczy mieszkańca wyspy szukają bez względu na to, czym zajmują się głowa i ręce, niezaznające spokoju spojrzenie krąży po wyspach i morzu, zahacza o każdą najmniejszą zmianę, rejestruje najdrobniejsze znaki, dostrzega wiosnę jeszcze przed jej przyjściem, śnieg, zanim ten namaluje białymi pociągnięciami rowy i dołki, widzi śmierć zwierząt, zanim umrą, i upadek dzieci, zanim się przewrócą (...); wzrok to bijące serce mieszkańca wyspy." W innym miejscu opisuje: "Barroy jest krainą milczenia, dorośli nie tłumaczą dzieciom, co mają robić, tylko pokazują, a dzieci ich naśladują (...) mają niewiele słów w ustach, za to dużą mądrość w rękach i w nogach (...) prawie nic nie daje się zrobić za pomocą liter".

Niewiele opisów trafia się w tej książce, a jednak rzeczowe sprawozdania z ciężkiej pracy mieszkańców wyspy pozwalają doskonale wyobrazić sobie każdy szczegół. O przyrodzie i zmienności pór roku autor pisze raczej po to, żeby nakreślić obraz warunków przetrwania aniżeli napawać się urodą Północy ("Marzec to najmniej potrzebny miesiąc w roku. Ludzie widzą, że słońce się wznosi i dają się oszukać światłu, za którego sprawą zima staje się tylko bardziej widoczna").

Ale ludzie na wyspie nie są wołami roboczymi - ich emocje i wzruszenia dotyczą nie tylko relacji względem innych mieszkańców, lecz także otaczającego ich świata: "(...) potem rysują muszle, które (...) są najpiękniejsza rzeczą na wyspie, również je zbierają, chociaż, o dziwo, muszle nie są nic warte; tak właściwie trudno o coś, co byłoby bardziej bezwartościowe, także Nelvy uważa, że to wielka zagadka." Wzrusza także zabawa z zegarem, którego wskazówki mieszkanki domu ustawiają według własnego widzimisię...