poniedziałek, 7 czerwca 2021

Georgi Gospodinow "Fizyka smutku"

 

Książka przepiękna, wielowarstwowa, poetycka, ale ani trochę nie sentymentalna. Jest tułacza wędrówka przez czas i geografię, ale jeśli obedrzeć narrację z podmiotowości – uzyskamy wyekstrahowaną opowieść o ludzkim losie, przepiękną liryczną dekonstrukcję mitu, w którym wątek niezasłużonej krzywdy, porzucenia, zamknięcia, cierpienia, lęku i samotności, przybiera coraz to nowe formy. Liczba czasów i przestrzeni, które odwiedzamy celowo przywołuje kwantową teorię bytów nieistniejących bez uważnej osoby obserwatora.

Jeśli nikt mnie nie obserwuje, będę musiał obserwować się sam, żeby nie zamienić się w zupę kwantową.

Ale z tego poziomu autor przeskakuje na poziom metafizyki literatury:

Czy ktoś zajmował się fizyką kwantową literatury? Jeśli i tam brak obserwatora zakłada nieskończoną liczbę możliwych kombinacji, to jakiż karnawał kotłuje cząstki elementarne powieści? Co dzieje się między ich okładkami, gdy nikt ich nie czyta? Oto pytania, nad którymi warto pomyśleć.

Odwiedzamy więc hiszpańską corridę, dom wiekowej już kobiety w czasach wojny, niezbadaną przyszłość po potencjalnej apokalipsie i wiele innych przestrzeni, tyleż rzeczywistych co wyimaginowanych. Bohaterem pierwszoplanowym staje się więc nie człowiek, lecz przestrzeń, z przynależną mu chwilą.

Niestety, opowiadanie jest liniowe i za każdym razem musisz unikać rozstajów, zamurowywać boczne korytarze. Klasyczne opowiadanie to likwidacja możliwości, które cię atakują ze wszystkich stron. Świat – zanim zaczniesz się w niego wpatrywać – pełen jest paralelnych wersji i korytarzy. Jedynie w wahaniu i niezdecydowaniu krążą wszystkie możliwe wyjścia. I fizyka kwantowa, pełna niedookreśleń i niepewności, tego dowodzi.

Nie ma tu przestrzeni określonej jak kadr z filmu, ale swego rodzaju projekcja wyobraźni, mityczny labirynt: miejsce tajemnicze, niejednoznaczne, element gry z czytelnikiem.

Żaden labirynt i żadna historia nie jest linearna.

Ta zachwycająca w formie książka stanowi rodzaj literackiej hybrydy. Kiedy oswajamy już jeden wątek i styl opowieści, autor dyskretnie przesuwa nas na inny poziom świadomości. I w każdym jest dobrze. Trochę tak, jakby iść po plaży, a nie po skale.

Autor stosuje - jak w labiryncie - ciągłe mylenie tropów i interpretacji. Symbolika labiryntu ma tu znaczenie kluczowe, choć nie jest to jedyny metaforyczny pierwiastek tej opowieści. Osią całej opowieści jest bowiem mit o Minotaurze, który autor odczytuje, na przekór tradycji, jako mit o porzuceniu i krzywdzie:

Minotaur jest niewinny. Jest chłopcem zamkniętym w piwnicy. Jest wystraszony. Porzucili go.

Przywołując wizerunek Minotaura i Pazyfae, Gospodinow pisze:

Ktoś ośmielił się przypomnieć oczywistość, o której świat szybko zapomniał. Chodzi o dziecko. Noszone i urodzone przez kobietę. Chodzi o niemowlę, nie o bestię. Dziecko, które wkrótce zostanie wysłane do podziemia.

Minotaur pojawia się w postaci kalekiego chłopca-dziwadła na wiejskim jarmarku, potem powraca kolejno w postaci dwunastoletniego chłopca opuszczonego przez siostrę i samego autora wspominającego swoje dzieciństwo. Ten wątek daje pretekst do stworzenia kapsuły czasu, na którą złoży się wiele historii, z tą najdłuższą - historią ewolucji - włącznie. Narracja opowieści z pozoru jest pocięta i fragmentaryczna, ale zachowuje zadziwiającą spójność. Nie ma w sobie nic z epizodyczności, cały przedstawiony konstrukt jest przemyślany i celowy. Owa fragmentaryczność oddaje w sposób przekonujący destrukcję świata emocjonalnego bohatera.

Mit powraca w kolejnych częściach opowieści, ale po to by za każdym razem zyskać nową odsłonę. Miesza się z innymi utrwalonymi w ludzkiej pamięci mitami, a zarazem wplata w historię zapisaną w naszym DNA, którego nośnikiem w jakiejś części są wszystkie znane nam istoty.

Po wszystkich dowodach na to, że historia ostatnich czterech miliardów lat zapisana jest w DNA istot żywych, wyrażenie, że Wszechświat jest biblioteką, od dawna przestało być metaforą. […] Kiedy pan Jorge mówił, że raj wyobraża sobie jako bibliotekę bez początku i końca, najprawdopodobniej – nie podejrzewając tego – myślał o bezkresnych półkach kwasu dezoksyrybonukleinowego. Ja jestem książkami.

A skoro tak, to czy możemy faktycznie wiedzieć:

Co się dzieje w „dzikich” mózgach naszych „towarzyszy i braci w bólu” (fellow brethen in pain), jak nazywa ich w swych pismach Darwin.

Może jesteśmy ślepi i głusi na to co nas otacza:

Skąd wiemy na przykład, że pszczoły nie piszą powieści? Czy odczytaliśmy chociaż jeden plaster miodu?

Stworzona jako oniryczna powieść nie jest jednak ani trochę oderwana od tego, co znamy z codzienności. Liczba cytatów, które zachwyciły mnie w tej książce jest znacznie powyżej średniej 😊 „Fizyka smutku” pełna jest zdań, którymi chciałabym mówić, którymi myślę, które odpowiadają przeżyciom tysięcy ludzi, a zarazem nie tworzą wrażenia banalności. Czy może być coś piękniejszego w literaturze?