Hollywood, lata 30. XX wieku. Czasy wielkiego kryzysu. Młodzi ludzie biorą udział w wielkim maratonie tanecznym, żeby się najeść i wygrać 1000 dolarów. Po zakończeniu imprezy dochodzi do tragedii, która w swojej wymowie od razu nasuwa wspomnienie Lotu nad kukułczym gniazdem.
„Nagle zrozumiałem o co jej chodzi. W życiu nie miewa się nowych doznań. Coś może ci się przytrafić i myślisz, że nigdy tego nie przeżyłeś, myślisz, że to coś całkiem nowego, ale jesteś w błędzie. Wystarczy spojrzeć, czy powąchać, usłyszeć, czy dotknąć, żeby się przekonać, że to doznanie, na pozór całkiem nowe, bynajmniej takie nie jest”.
Kiedy McCoy oddawał maszynopis tej książki do druku, Ameryka co prawda już wychodziła z kryzysu, ale jego traumatyczne skutki odcisnęły głębokie piętno na twórczości różnorodnych artystów, których połączyła wrażliwość, ambicja, chęć zmiany kulturowej i ciężkie doświadczenia społeczne i gospodarcze.
Czyż nie dobija się koni? to niezwykła powieść
egzystencjalna: stajemy się świadkami swoistego rodzaju prostytucji, zostajemy wciągnięci do dyskusji o aborcji i eutanazji, prawie do samobójstwa i szansach miłości. Głęboka depresja Glorii jest niepojęta dla Roberta, który naiwnie sądzi, że wystarczy pokazać komuś lepsza stronę życia, żeby go ocalić. Pozorne wzajemne zrozumienie jest czysto iluzoryczne:
„Chodź, siądziemy i będziemy nienawidzili ludzi…”.
Po raz pierwszy czytałam tę książkę w liceum - zrobiła na mnie piorunujące wrażenie! Oszczędna w środkach - jak wiele znakomitych powieści i opowiadań amerykańskich - wbija się w umysł mocno i na długo.