piątek, 20 grudnia 2019

Sebastian Barry "Dni bez końca"


Pozornie surrealistyczna, a nawet cyniczna powieść, na pewno pełna okrucieństwa - ale zarazem zawierająca zaskakującą dawkę czułości, która pojawia się w najmniej oczekiwanej formie, z najmniej oczekiwanej strony. Powieść osadzona po trosze w konwencji westernu, ale westernu przetworzonego na tysiąc sposobów w formie nadzwyczajnej zabawy - nieco inaczej niż to się zdarza w przypadku wszelkich antywesternów, pastiszów, spaghetti westernów, sag rodzinnych czy hybrydowych tworów braci Coen. Tu nadzwyczaj poważne fragmenty mieszają się z szokującymi scenami pełnymi absurdu i przedziwnego humoru, co ułatwia postać głównego bohatera - Thomasa - prostego obserwatora niezwykłych wydarzeń.

Zapewne trudno z dzisiejszej perspektywy zrozumieć, co znaczyło być biednym Europejczykiem samotnie przybywającym do USA w latach 40. XIX w. Przemierzać dziki, nieoswojony i całkiem obcy kraj, pełen zaskakujących zagrożeń i nieznanych praktyk. Uczestniczyć w eksterminacji Indian, będąc ciągle jeszcze dzieckiem. Walczyć o przetrwanie w dowolny możliwy sposób - choćby przebierając się w damskie stroje na tańce w górniczej osadzie. I w całej tej zawierusze - zakochać się w drugim mężczyźnie.

Niewątpliwie należy uznać tę książkę za powieść łotrzykowską (pikarejską? ;-), o szalenie wartkiej akcji, stylizowaną na autobiografię, snutą z gawędziarskim zacięciem, barwnym językiem, pełnym fantastycznych zwrotów, świetnie opisujących nadzwyczaj trafne obserwacje bohatera. Książka tylko pozornie stanowi kopię produktu kultury masowej - w rzeczywistości odróżnia ją nie tylko bujny język i wspaniałe sformułowania, ale także rodzaj zadumy nad okrucieństwem świata, w którym ostatecznie jedyne co warto ocalić, to uczucie do drugiego człowieka.

Szokujące opisy niedożywionych dzieci, terroryzowanych kobiet, pól walki usłanych odciętymi kończynami, nie pozwala na proste porównanie do westernu, w którym zazwyczaj - pomimo strzelaniny - wszystko pozostaje idealne, świeże i wdzięczne. W tej powieści ocalenie ludzkich uczuć wydaje się absolutnie fantomowe.

Niesamowity jest sposób, w jaki Thomas relacjonuje wojnę: znajduje swój własny głos – precyzyjny, chwilami skromnie rzeczowy lub dosadny, chwilami zaś czuły, często dowcipny, ale zawsze wierny emocjom. Język Thomasa to język agnostyka i epika, który patrząc na świat, chce po prostu opisać, „jak było”. Możemy napawać się tą opowieścią dzięki wspaniałemu tłumaczeniu Jędrzeja Polaka, który nie gubi nic z pulsującego rytmu tej opowieści.

Po części to opowieść o próbie ocalenia uczuć, ale w dużej części także obrazoburcze ujęcie mitu założycielskiego Ameryki. Zbudowanej nie tylko na ciężkiej pracy i kreatywności, ale także (przede wszystkim?) na okrucieństwie, wyzysku i bezsensownie przelanej krwi. Naturalistyczny pietyzm może szokować, ale chyba nie bardziej niż ówczesne realia odromantyzowanego Dzikiego Zachodu.