Mnie ten film zauroczył, choć recenzje miał takie sobie. Osoby autorów scenariusza nieuchronnie każą nam szukać podobieństw do Fargo, ale z kolei sceneria przywodzi na myśl podobnie przewrotne filmy, w których słodkie amerykańskie miasteczka skrywają podłe czyny i straszne tajemnice (Żony ze Stepford, Miasteczko Pleasantville). Widać nawet Amerykanie wyczuwają, że pod osobą sąsiadki witającej nas w nowym miejscu samodzielnie upieczonym plackiem, może się kryć postać szalona lub niebezpieczna, a idealna społeczność ma swoje ponure oblicze.
Akcja filmu rozgrywa się w lukrowanej scenerii lat 50. w tytułowej, pozornie sielskiej
miejscowości (wspaniała stylizacja retro à la Hitchcock!). Na tę słodycz mamy jakieś 5 pierwszych minut filmu - potem jest już tylko szybko i mocno, bo równolegle z intrygą kryminalną rozwija się wątek obyczajowy,
inspirowany autentycznymi wydarzeniami. Do miasteczko zamieszkanego przez same białe rodziny wprowadza
się czarnoskóre małżeństwo z synkiem. Dotychczasowi mieszkańcy domagają się
od władz eksmisji przybyszy, ale ostatecznie postanawiają na własną rękę
wykurzyć "czarnuchów".
Zasadnicza fabuła zasadza się jednak na popełnieniu zbrodni, które jest przedstawione
tradycyjnie jako najzwyklejsza rzecz na świecie, a potem przeradza się
w oczekiwanie na konsekwencję tych czynów i ukaranie winnych, w typowym
dla Coenów chaotycznym stylu (to przedziwne domino zdarzeń przywodzi na myśl Poważnego człowieka). W efekcie Suburbicon można umieścić w dziale "czarna komedia" lub "czarna groteska" choć historia ma także swój polityczny
ciężar (daleka jednak byłabym od poszukiwania tu porównań z Selmą). Paranoiczny sen o szczęśliwej krainie, gdzie spod powierzchni wiecznie
uśmiechniętej pastelowo-reklamowej idylli wyłażą groza, rasizm
i mordercze instynkty potęguje świadomość, że zło nie ma związku z kolorem skóry. Oprócz jatki i zgrywy mamy w tym filmie również społeczne sumienie, co pokazuje dość karkołomną próbę powiązania egzystencjalnej tragifarsy w stylu braci Coen z lewicującym jak zwykle Clooneyem.
(Ta lewicowość przebija nawet w tytule filmu, stanowiącym kontaminację słów suburbia i panoptykon - nawiązanie do dość upiornej idei więzienia idealnego Jeremy'ego Benthama, w którym nie trzeba nikogo pilnować, bo ludzie będą pilnować się sami, oddaje w jakimś stopniu sytuację mieszkańców, którzy okazują się zakładnikami swoich uprzedzeń, pragnień i ambicji. Chcieliby robić co innego z kim innym i gdzie indziej, ale muszą się zadowolić "małą stabilizacją". Suburbicon to nie miasto, lecz stan umysłu.)
(Ta lewicowość przebija nawet w tytule filmu, stanowiącym kontaminację słów suburbia i panoptykon - nawiązanie do dość upiornej idei więzienia idealnego Jeremy'ego Benthama, w którym nie trzeba nikogo pilnować, bo ludzie będą pilnować się sami, oddaje w jakimś stopniu sytuację mieszkańców, którzy okazują się zakładnikami swoich uprzedzeń, pragnień i ambicji. Chcieliby robić co innego z kim innym i gdzie indziej, ale muszą się zadowolić "małą stabilizacją". Suburbicon to nie miasto, lecz stan umysłu.)
Film jest smakowity ze względu na fenomenalną grę aktorów, popisowe role hollywoodzkich gwiazdorów. Fantastyczny Matt
Damon oraz Julianne Moore (grająca siostry-bliźniaczki) tworzą udany duet, ale znakomity jest także Noah Jupe (odtwórca roli synka) i genialny (w roli drugoplanowej) Oscar Isaac. Zręcznie poprowadzeni, potrafią z talentem budować napięcie i gładko łączyć ze sobą wewnątrz jednej sceny powagę z absurdem. Z przyjemnością się to ogląda!