Na szczęście Cukier okazał się znacznie lepszy niż Zwał - mniej tu biografizmu, a Shuty usuwa się dyskretnie w cień i zręcznie korzysta ze swojego reporterskiego słuchu. Zagląda dzięki temu do chałupy współczesnego Polaka - szczególnie tego definiowanego upiornym słowem — „katolik”. Każda pojedyncza historia jest dla mnie jak przypowieść o Polaczkach - żywa, aktualna i autentyczna, a przy tym skrzy się reporterską swadą.
Pokazani czarno na białym Polaczkowie są jak żywcem wyjęci z filmów Koterskiego: mali, zawistni, ale rzecz jasna przekonani o swej chwale, wielkości i tradycjach, których strzec... i w ogóle. Shuty odziera świat ze świętości, dokonując desakralizacji nie tylko na poziomie językowym, ale i fabularnym, nieustannie demaskując fałsz każdego rytuału. W jego rękach cała polska obrzędowość — zarówno święta, jak i dzień pierwszej komunii, a także coroczna wizyta księdza po kolędzie („(…) tylko na budowę kościoła w zeszłym roku Państwo nic nie dali (…) I dla kogo Chrystus cierpiał na krzyżu?”) — obracają się w proch, niczym zmurszałe, niepotrzebne nikomu już ikony.
Boleśnie prawdziwy jest też obraz dzieci, które jawią się w tym koszmarnym krajobrazie jako niewinne mniej więcej do czasu I Komunii Świętej, kiedy to blask koperty na zawsze odmienia je i pozwala godnie włączyć w szeregi nowego prawowitego obywatela.
Bezbłędny wreszcie jest język poszczególnych opowiadań: zadziwiające, że postaci mówią swoim własnym, osobnym językiem, który, mimo że nie przypomina polskiego, z łatwością poddaje się bezbłędnej deszyfracji.
Tylko całość jakoś dziwnie dołuje... Ot - Polska.