Był bohaterem książek Kiplinga i Verne’a (który porównał go do Marco Polo), a teraz „znika w cieniu medialnych celebrytów swojej epoki, jego zdjęć nie publikują ówczesne kolorowe magazyny. Nikt nie pyta, co jadł na śniadanie ani jakie ma plany”. Bronisław Grąbczewski zmarł w nędzy i zapomnieniu. Polski szlachcic na służbie caratu stał się głównym rozgrywającym rywalizacji rosyjsko-brytyjskiej w ekspansji kolonialnej na terenach Azji Środkowej. Ostatnie lata życia spędził w niepodległej Polsce i wtedy zaczął dla zarobku spisywać wspomnienia. Nie osiągnął jednak sukcesu komercyjnego, jak choćby podróżnik Ferdynand Ossendowski, który swoje przygody po prostu zmyślał.
Szlakiem podróży Grąbczewskiego ruszyli teraz Max Cegielski i fotograf Mikołaj Długosz. I przywieźli potężny, 400-stronicowy reportaż z terenów między Morzem Kaspijskim a Pamirem, gdzie ekspedycje Grąbczewskiego miały wpływ nawet na obecne granice państw.
Obaj reporterzy usiłują Chcą rozszyfrować przynajmniej niektóre z zagadek Grąbczewskiego, a także podejrzeć, jak dziś wygląda życie w opisywanych przez niego miejscach. Ze Żmudzi, gdzie Grąbczewski się urodził, jadą przez Rosję, Uzbekistan aż po Pamir, zwany za jego czasów Dachem Świata. Ta podwójna podróż – w czasie i przestrzeni – pozwala spojrzeć z innej perspektywy na naszą historię, uwikłanie w proces kolonizacji i ambiwalentne związki Polski ze Wschodem. Cegielski opisuje i interpretuje historyczne zdarzenia, a biograficzny esej przeplata reporterską opowieścią.
Narracja jest nieśpieszna, bogato ilustrowana zdjęciami i opisami miejsc i zdarzeń. Wyłania się w tej opowieści postać jak z filmu sensacyjnego, a przy tym wielowarstwowa i na swój sposób paradoksalna. Syna powstańca styczniowego, który służył Rosji. Wojskowego o temperamencie etnografa, zafascynowanego Azją Środkową. Podróżnika, a zarazem szpiega i uczestnika Wielkiej Gry toczącej się między Rosją i Wielką Brytanią na terenie dzisiejszego Afganistanu, Pakistanu i Tybetu. Pupila petersburskich salonów, w Warszawie skazanego na towarzyską banicję. Instrumentalnie hołubionego przez II RP, kiedy kraj potrzebował "własnych" podróżników. Wielkiego gracza, ale i wielkiego samotnika, który pod koniec życia nie utrzymywał prawie z nikim kontaktów.
Cegielski próbuje rozpracować go na wielu poziomach. Chwilami jednak nadmiar szczegółów i dygresji osobistych staje się nużący. W pewnym momencie gubimy z pola widzenia samego Grąbczewskiego - spuścizna Wielkiej Gry między mocarstwami imperialnymi towarzyszy nam jednak dalej w toku analizy wschodniego kolonializmu, którego pozostałości towarzyszą nam nadal: trwające do dziś konflikty będące konsekwencją wytyczania granic przez obce mocarstwa, brutalne wręcz społeczne i ekonomiczne kontrasty, niewidzialność, gorsze traktownie "czarnych", czyli mieszkańców Kaukazu w dzisiejszej Rosji, a z drugiej strony: oazy spokoju, ismailickie wioski, które przetrwały właśnie właśnie dzięki "protekcji" wielkiego brata i coś w rodzaju podszytej lekką ironią, ale jednak nostalgii za sowiecką wspólnotą, która dopada Maxa Cegielskiego nad kolejną wypijaną wódeczką czy kumysem. Trochę żal, że ginie rozbudzona fascynacja postacią Grabczewskiego - polsko-carskim Lawrencem z Arabii...