Mój zachwyt sylwestrowym spotkaniem z Jacobsenem sprawił, że szukałam okazji, żeby sięgnąć po jego kolejną książkę - a w zasadzie pierwszą w serii, bo jakoś zaburzyłam porządek rzeczy. I wreszcie napawam się spokojną, niespieszną narracją, a zarazem masą emocji, narastających pomimo pozornego braku akcji i uważnej, skupionej obserwacji ludzi, żyjących dokładnie w rytm natury. Genialny język tej powieści - pozornie lakoniczny i suchy, a w rzeczywistości nabrzmiały dramatyzmem i poetyką codzienności - potęguje narracyjną i konstrukcyjną wirtuozerię książki. Ta książka składa się z pięknych słów i obłędnych krajobrazów. Niewidzialni pokazują, że powieść może uwieść czytelnika po prostu klimatem i konsekwencją: nie ma tu spektakularnych rozwiązań
fabularnych, a tylko żmudna codzienność i powszedni trud – to, o
czym najtrudniej pisać, nawet jeśli na korzyść
powieści działa niecodzienna sceneria.
Norwegia na początku XX wieku daleka była od dobrobytu: kraj dopiero zaczynał się rozwijać i wciąż istniały miejsca, w których życie toczyło się jak dawniej, niespiesznie. Ludność albo nieufnie przyjmowała zdobycze techniki, albo wręcz o nich nie wiedziała. W takich okolicznościach poznajemy wyspę Barrøy i jej mieszkańców. Narrator przygląda się im niejako ukradkiem, w zasadzie rejestrując tylko losowo wybrane momenty. Nie relacjonuje wcale wydarzeń przełomowych, lecz właśnie przypadkowe, bo to one wyznaczają rytm życia i kierują jego melodią.
Może właśnie dlatego tej książki nie da się odłożyć - trzyma w niezwykłym napięciu i ciekawości pomimo, że nie ma nic wspólnego z akcją powieści sensacyjnych ani kryminałów. Wyspa i rodzina raz po raz odradzają się po kataklizmach, odbudowują,
kwitną, więdną i obumierają. Narracja na zmianę przyspiesza i zwalnia,
wyostrza obiektyw i rozmywa tło. Sprawia to wrażenie niezwykłej zgodności z przypływami, które tak oczywiście wpływają na życie wyspiarzy. Bywa, że opisom nie wystarczają całe
strony, innym razem autor poprzestaje na pojedynczym czasowniku. I zawsze ma to sens. Pozornie proste, nieskomplikowane zdania przeplatają się z zaskakującymi metaforami, a niektóre sformułowania to czysta poezja napisana prozą.
Jest w tej opowieści przedziwna dynamika zmiany, przywodząca nieco na myśl "Konopielkę" - zmiany pełnej namysłu, ostrożności, rozwagi. No bo czy można zaburzyć linię horyzontu budową latarni morskiej, nawet jeśli związane z tym rozwiązania podniosą komfort życia mieszkańców wyspy? Czy kobiety mogą siedzieć przy stole w czasie posiłku? Jak zmieni się życie po zakupie konia? Czy dach można kryć łupkiem, skoro wcześniej nikt tego nie robił? Czy na wyspie można posadzić drzewa, które będą służyć dopiero przyszłym pokoleniom? I które zaburzą linię horyzontu?
A jak można wykorzystać przedmioty wyrzucone przez morze? Ile w nich skarbów, śmieci, opowieści o innych ludziach, możliwości, jakie otwierają przed nowymi posiadaczami? Czy można przejąć wyrzuconą na brzeg łódź skoro nadal widać jej numer?
Z rzadka zdarza się także list w butelce, zawierający mieszankę tęsknot i zwierzeń, przeznaczoną dla kogoś innego aniżeli ci, którzy są znajdują, gdyby jednak trafiła we właściwe ręce, wywołałaby krwawe łzy i wprawiła w ruch niebo i ziemię. Trzeźwo myślący wyspiarze otwierają butelki, wyjmują listy, czytają je, jeżeli rozumieją język, mają swoje przemyślenia o ich treści, krótkie i mgliste — butelki z listami to tajemniczy przekaziciele tęsknoty, nadziei i nieprzeżytego życia — potem chowają listy do kufra, przeznaczonego na przedmioty, których nie można ani posiadać ani wyrzucić, a do butelki, po jej wygotowaniu, wlewają sok porzeczkowy albo po prostu ją stawiają, jako coś w rodzaju dowodu własnej pustki, na parapecie okna obory, żeby mogło ją prześwietlać światło słońca i barwić na zielono, zanim padnie ukosem i ułoży się na wyschniętych źdźbłach siana na podłodze.
Życiem na wyspie rządzi morze, pory roku, pogoda, a najrzadziej — potrzeby mieszkańców. Wyspa Barrøy jest za mała, by pomieścić więcej niż jedną rodzinę. Wyspa to wie i rodzina też. Może dlatego zawsze, kiedy pojawia się ktoś nowy, znika ktoś, kto był tu wcześniej. Na wyspie pojawiają się kolejne dzieci, a ich obecność jest naturalna, jak każda inna zmiana, mimo że przybyciu praktycznie każdego z nich towarzyszą niecodzienne okoliczności. Mijają miesiące, pory roku, lata, kiedy pozornie nic się nie dzieje, a faktycznie zmienia się wszystko...
To pozornie niezmienne trwanie, w którym tyle się dzieje, Jacobsen wspaniale podkreśla zaskakującą zmianą narracji, ustawieniem - na chwilę - poszczególnych członków rodziny w roli narratora, po to tylko, żeby zaraz oddać głos innej osobie lub zabrać go samemu, zmieniając czas z teraźniejszego na przeszły, żeby w końcówce zdania ponownie wrócić do teraźniejszości. Co ciekawe, ani na chwilę nie gubimy wątku, nie tracimy nic z tej osobliwej relacji - po prostu dajemy się nieść wydarzeniom.
Niewidzialni to opowieść o niezwykłej miłości do rodziny, o poświęceniu, niestrudzonej wytrwałości i cierpliwości, o przywiązaniu do ziemi i zachwycie surowym pięknem otaczającego świata. O tym, że pochodzenie i tożsamość potrafią być głęboko
zakorzenione i często determinują nasze wybory.
Nikt nie może opuścić wyspy, wyspa to miniaturowy kosmos, w którym gwiazdy śpią w trawie pod śniegiem. Zdarza się jednak, że ktoś podejmuje próbę. W taki dzień wieje lekki wschodni wiatr. Hans Barrøy postawił wysłużony skośny żagiel, zapowiada się przyjemny rejs do składu. Płyną całą rodziną – oprócz starego Martina, on nie ma wiary w tę wyprawę.
Sposób, w jaki autor
pisze o losach swoich bohaterów wywołuje ciarki i zaskakuje nagłym zestawieniem czułości i surowości, brutalnej siły, jakiej wymaga przetrwanie w trudnych warunkach, z nadzwyczajną delikatnością względem ukochanych ludzi. Iluzoryczna prostota
jest przerywana bolesnymi, nawet szokującymi, wydarzeniami. Ta powieść to niewątpliwie ukłon w stronę natury, ale też niezwykły wyraz szacunku dla człowieka, który próbuje z
nią współegzystować. Jak perełki sypią się opisy przyrody: „cisza na wyspie jest niczym (…) jak maleńka szparka przez którą mogą zobaczyć śmierć za życia”, „przyszła wiosenna powódź i lodowymi zębami wciągnęła drzewo do rzeki”, ale także komentarze dotyczące codzienności, w których o pieniądzu Jacobsen pisze, jak o „najbardziej deprymującej cumie wiążącej ich ze stałym lądem”.
Oczarowało mnie też pozornie nieuporządkowane przechodzenia od drobiazgowych opisów - np. naprawy łodzi, czy budowy przystani - do długich przeskoków w czasie, kiedy okazuje się, że mały chłopczyk nagle sam już wypływa w morze, a Ingrid, której losy kontynuowane będą zresztą w Białym morzu - przejmuje zarządzanie wyspą i negocjuje warunki dostaw podstawowych bogactw Barrøy. Jest w tej książce coś z sagi - ale sagi bardzo nieoczywistej, w której tło historyczne odgrywa mniejszą rolę niż ścisła więź Barroyczyków z Wyspą. Więź potęgowaną przez kolejne trudności i tragedie, które jednak ani trochę nie umniejszają poczucia, że to jest ich własne miejsce na ziemi („Ponieważ nie pozostaje im nic innego,
tylko przetrzymać to piekło najlepiej, jak potrafią, a potem jak
najszybciej wyrzucić z pamięci”).
W Barrøy odbijają się prawa rządzące światem człowieka: przemijalność,
tęsknota za tym, co nieosiągalne, potrzeba bliskości, rodzinnych więzi…Ale jedność tej rodziny oraz jej jedność z Wyspą i naturą, nie zmienia faktu, że każdy mieszkaniec Barrøy ma swoje własne życie, swój bagaż, swoją tajemnicę. Każdy jest odrębną, maleńką wyspą. To tworzy sytuację na pół dramatyczną, a wrażenie to potęguje ograniczoność obszaru wyspy, którego nie zmienia nawet możliwość okazjonalnych wypraw łodzią po zakupy lub w celu sprzedaży wyprodukowanych towarów. Tym samym wyspa także staje się bohaterem tej opowieści - jest nie mniej ważna niż członkowie rodziny i wspaniale opisywane siły natury. Ludzie z zewnątrz albo zostają tu na zawsze, albo są traktowani jak
intruzi. Wyspa jest też zmienna: podczas gorącego lata, sprawia wrażenie "raju pod biegunem", ale tylko do czasu, gdy brak słodkiej wody zaczyna śmiertelnie zagrażać jej mieszkańcom (ludziom i zwierzętom). Bywa barwna i pogodna, ale także nieprzychylna, ponura i niebezpieczna.
Autor poznał życie Lofotczyków, bo z wyspy takiej jak powieściowa Barøy
pochodziła jego matka. Jako dziecko spędzał tam wakacje, towarzyszył
dziadkowi w łowieniu ryb, wiązaniu sieci czy przerzucaniu siana. Po
latach wrócił na wyspę i wybudował tam letni dom. Ponoć najlepiej mu się
tam pracuje, choć nieraz szalejący sztorm zrywał przewody elektryczne i
odcinał drogę ucieczki. Może to sprawia, że ta powieść jest tak wiarygodna i mimo wszystko pełna wiary w ludzką siłę.