Czytam tę książkę dokładnie na przełomie 2019 i 2020 roku - w noc sylwestrową. I nie mogę się oderwać. Czytam w złej kolejności, bo to podobno kontynuacja Niewidzialnych, których jeszcze nie znam, ale kompletnie mi to nie przeszkadza... Czytam jednak powoli, bo tu każdy akapit trzeba smakować.
Odpowiada mi na pół klaustrofobiczny, na pół bezkresny charakter tej powieści. Wyspa, z której nie da się uciec nawet w czasach wojennej zawieruchy i zarazem przedziwna swoboda i niezmierny dystans do tego, co dzieje się gdzieś daleko. Izolacja tej wyspy jest czymś niezwykle pociągającym, ale właśnie dlatego, że jej brzegi oblewa morze. A jednak nie jest to już skrawek lądu, który może pozostać obojętny na
to, co przychodzi z zewnątrz. Niepokoje II wojny światowej wraz z
niepewnością jutra docierają do tej powieściowej rzeczywistości. W drugiej części książki nagle zaczyna roić się od ofiar: wysiedleńcy, którym
spalono domy, osierocone dzieci i rozbite rodziny...
Książka nie jest romansem i nie tą linią przebiega fabuła, choć niewątpliwie jest to m.in. powieść o różnych wymiarach miłości. Oczywiście porusza wątek zauroczenia wyrzuconym na brzeg rozbitkiem. Bohaterka przełamuje własną samotność, daje się porwać namiętności, zaczyna myśleć
nie tylko o wyspie – zobowiązującym dziedzictwie - ale i o sobie (czuje się „jakby do tej pory nie
była kobietą, i po raz pierwszy pozwoliła, by dotarła do niej
przytłaczająca świadomość, że istnieje też inna wyspa”). Myliłby się
jednak ten, kto sądziłby, że ma do czynienia z piękną historią miłosną.
Nie tą linią przebiega fabuła „Białego morza”. W porównaniu z pierwszą
częścią więcej tu akcji, więcej (przymusowego) otwarcia na nieznane. Wątek czułej miłości do osieroconej w czasie wolny dziewczynki. Wątek tęsknoty za dziećmi rozrzuconymi po świecie. Wreszcie wątek miłości do własnego, świeżo narodzonego dziecka, które sprawia, że "... przestała być połową siebie".
To także książka o nadzwyczajnej sile kobiet. Samotne życie na wyspie wymaga nieugiętości, siły i pewnej
racjonalnej logiki, którą kierują się mieszkańcy tych surowych terenów.
Bohaterka żyje i wstaje każdego ranka, choć nad każdym kolejnym dniem wisi widmo zagrożenia płynące z
zewnątrz od strony morza i od wewnątrz, od niej samej ("zadaje sobie pytanie, dlaczego wytrzymała również ten dzień"). Rozpaczliwa i dramatyczna, wypełniona kobiecą samotnością, niemal
pierwotną w swojej tęsknocie za bliskością. Ingrid nie potrafi ubrać w słowa emocji, o których nigdy nikt na wyspie nie rozmawiał. Nie potrafi też mówić o swoim niepojętym bólu. A jednak to także opowieść o kobiecej nieprawdopodobnej zdolności wzajemnego wsparcia i odradzania się w
najcięższych chwilach, po najtrudniejszych doświadczeniach.
Oszczędny język książki wspaniale odpowiada tym warunkom życia, czy też raczej trwania. Raczej domyślamy się rozterek, jakie muszą targać bohaterami. Urzeka tak lakoniczny, że aż komiczny język wielu stwierdzeń: "otworzyła jedną z książek, które ze sobą przywiozła, ale nic w niej było"; "pastor tak się zestarzał,
że został z niego tylko głos"). Ten pozornie suchy, wyzbyty zbędnych słów i opisów emocji, rzeczowy język - jednak tętni od uczuć, które kłębią się w umyśle zdanej na siebie kobiety. Umiejętnie skondensowana, ascetyczna opowieść sprawia wrażenie zastygłej właśnie poprzez drobiazgowy opis czynności
wypełniających dzień na Barrøy w sposób doskonale powtarzalny, a liczne sformułowania - proste obserwacje - mają własnę siłę moralnej oceny ("skuci łańcuchami najemnych
robotników", "świat który rzadko należycie wycenia owoce pracy").
Pisarz nie czaruje fałszywymi urokami życia w tych trudnych warunkach. „Bóg nie ma tak wielkiej miłości dla ludzi na wybrzeżu, jaką ma wobec
tych w głębi lądu i w miastach. Na długie okresy całkiem o nich
zapomina, a oni zapominają o nim…”. Jednocześnie wspaniale potrafi oddać cały system zachowań i wartości, które pozwoliły człowiekowi trwać w rzeczywistości stworzonej tylko dla najsilniejszych: "życie mieszkańców wyspy to szukanie. Ingrid szukała odkąd się urodziła - jagód, jaj, puchu, ryb, muszli, obciążników do sieci, łupku, owiec, kwiatów, desek, gałęzi... Oczy mieszkańca wyspy szukają bez względu na to, czym zajmują się głowa i ręce, niezaznające spokoju spojrzenie krąży po wyspach i morzu, zahacza o każdą najmniejszą zmianę, rejestruje najdrobniejsze znaki, dostrzega wiosnę jeszcze przed jej przyjściem, śnieg, zanim ten namaluje białymi pociągnięciami rowy i dołki, widzi śmierć zwierząt, zanim umrą, i upadek dzieci, zanim się przewrócą (...); wzrok to bijące serce mieszkańca wyspy." W innym miejscu opisuje: "Barroy jest krainą milczenia, dorośli nie tłumaczą dzieciom, co mają robić, tylko pokazują, a dzieci ich naśladują (...) mają niewiele słów w ustach, za to dużą mądrość w rękach i w nogach (...) prawie nic nie daje się zrobić za pomocą liter".
Niewiele opisów trafia się w tej książce, a jednak rzeczowe sprawozdania z ciężkiej pracy mieszkańców wyspy pozwalają doskonale wyobrazić sobie każdy szczegół. O przyrodzie i zmienności pór roku autor pisze raczej po to, żeby nakreślić obraz warunków przetrwania aniżeli napawać się urodą Północy ("Marzec to najmniej potrzebny miesiąc w roku. Ludzie widzą, że słońce się wznosi i dają się oszukać światłu, za którego sprawą zima staje się tylko bardziej widoczna").
Ale ludzie na wyspie nie są wołami roboczymi - ich emocje i wzruszenia dotyczą nie tylko relacji względem innych mieszkańców, lecz także otaczającego ich świata: "(...) potem rysują muszle, które (...) są najpiękniejsza rzeczą na wyspie, również je zbierają, chociaż, o dziwo, muszle nie są nic warte; tak właściwie trudno o coś, co byłoby bardziej bezwartościowe, także Nelvy uważa, że to wielka zagadka." Wzrusza także zabawa z zegarem, którego wskazówki mieszkanki domu ustawiają według własnego widzimisię...