sobota, 27 czerwca 2020

Żona (reż. Björn Runge)

 

Tradycyjnie zaczynam od zdjęcia reżysera, czyli kogoś, kogo tak mało widać, nawet jeśli zrobi świetne kino.  Ale niekwestionowaną królową tego filmu jest Glenn Close (czy zresztą mogłoby być inaczej w przypadku filmu, w którym się pojawia?). Tutaj jest wspaniała, rasowa, majestatyczna, nadzwyczaj powściągliwa, co dodatkowo ważne jest z perspektywy wydarzeń z życia bohaterki (Joan). Najwspanialej widać tę powściągliwość i dumę w filmowej scenie z żądnym sensacji dziennikarzem.

Nie wiem, jakie niedopatrzenie sprawiło, że po tylu wybitnych rolach Glenn Close nigdy nie zdobyła Oscara (pierwszą nominację otrzymała w 1982 r. za drugoplanową rolę w filmie Świat według Garpa. Zaś Żona okazała się siódmym "pewniakiem" - ponownie rozczarowującym). Obsypana dziesiątkami nagród, nie zdobyła statuetki, która jest pragnieniem każdego aktora. Niezależnie od głosów, że Oscary są przereklamowane, że bywają polityczne i nie mają wielkiego związku z dorobkiem - pozostają świętym Graalem świata filmowego. 

Ten aspekt nieustannie gdzieś mi się tłukł po głowie w czasie oglądania filmu, bo podobne dyskusje toczą się wokół Nagrody Nobla. Co jest o tyle istotne, że literacki Nobel po części staje się elementem całej historii: tytułowa bohaterka (Joan) towarzyszy bowiem mężowi - Joe Castlemanowi (w tej roli Jonathan Pryce) - w podróży do Sztokholmu, gdzie pisarz ma odebrać Nagrodę. (Prywatnie ta para także jest małżeństwem).

Zasługą reżysera jest niewątpliwie nadzwyczaj skandynawski klimat opowieści. Niby nic takiego - wszak przeważająca część akcji toczy się w Sztokholmie, ale przecież większość scen rozgrywa się w zamkniętych pomieszczeniach. Nie zmienia to faktu, że nordycki chłód przenika nas nawet w trakcie ciepłych, rozczulających scen małżeńskiej radości z wielkiego osiągnięcia. (Może upały sprawiają, że jakoś lgnę do tych północnych temperatur, bo nawet czytane przeze mnie obecnie książki Jacobsena i Wassmo dzieją się tam, gdzie lato nadal jest przyjazne ludziom.)

Filmowy chłód ma znaczenie: całej opowieści towarzyszy tajemnica, którą przeczuwamy bardzo szybko, której oznaki widać nawet w zbieżności imion głównych bohaterów, trwających razem już od 40 lat. Napięcie narasta wraz z pojawieniem się wspomnianego dziennikarza i prowadzoną równolegle akcją retrospektywną, która rzuca światło na początki kariery pisarskiej Joe. Drugoplanowa, ale jednak odczuwalna, obecność syna Dawida (w tej roli Max Irons), również zdradza jakieś bolesne zadry, którym przeczą kolejne sceny czułości, wspólnej radości i oddania Joan, która jako młoda, obiecująca studentka literatury porzuciła własne ambicje na rzecz kariery i spokoju twórczego męża (wcześniej - własnego wykładowcy, który jako pierwszy rozpoznał talent przyszłej żony).

Wątek poświęcenia i wsparcia jest nadzwyczaj ważnym elementem tej historii. Dlaczego porzucamy własne marzenia, plany i ambicje? Co skłania nas do tego, żeby trwać przy drugiej osobie, która się nami karmi? Jak długo potrafimy znieść cudzy sukces wiedząc, że jest po części naszym dziełem, ale nie zyskując z tego tytułu absolutnie niczego?

Drugim dnem tej opowieści jest wątek feministyczny. Dlaczego to właśnie kobieta częściej gotowa jest poświęcić się sferze prywatnej, pozwalając partnerowi błyszczeć w świecie publicznym? Dlaczego otoczenie w naturalny sposób traktuje mężczyznę wkraczającego w krąg światła jupiterów, a nadal traktuje jako kuriozum kobietę, która próbuje tego dokonać? 

(Ten wątek - w innej, półżartobliwej konwencji - wybrzmiewa także w ostatnim odcinku serialu Valeria w postaciach tytułowej bohaterki i jej przyjaciółki Carmen. Pierwsza z nich otrzymuje propozycję publikacji powieści erotycznej - ale pod nazwiskiem fikcyjnego mężczyzny. Druga zaś rezygnuje z obiecującego awansu, żeby móc pracować z ukochanym, tym bardziej, że obawia się, iż jej awans oznaczałby dla niego sytuację nie do zniesienia.)

Żona nie jest jednak żartobliwym ani lekkim ujęciem tego problemu. Nagromadzone przez lata poczucie goryczy musi wreszcie dać o sobie znać. Wiemy, że to się stanie, a zarazem w każdej kolejnej scenie reżyser zwodzi nas, sugerując, że do tego nie dojdzie. Joan jest błyskotliwa, inteligentna, silna, cierpliwa i powściągliwa - na każdym kroku dostrzegamy, że jej mąż nie ma żadnej z tych zalet i nadrabia bufonadą i (wątpliwym już w tym wieku) uwodzicielskim blaskiem, którym nadal próbuje oddziaływać na kobiety. Mimika Joan w trakcie spektakli, jakie funduje jej mąż, jest niezawodnie stalowa - nie ma tu smutku, cierpiętnictwa, poczucia klęski. Czysta stal.

Doskonała prezentacja splotu tych dwóch postaw byłaby niemożliwa bez znakomitego warsztatu obojga aktorów, ale Glenn Close po prostu zjadła Pryce'a. Jest w tym filmie mocno już leciwą kobietą, wcale nie seksowną, nie piękną, nawet nie nadmiernie ekspresyjną - jej rola jest wyciszona, wszystko kłębi się w niej, gdzieś głęboko w środku. I chyba dlatego jest tak szalenie prawdziwa i przekonująca.

Może skandynawskiemu stylowi brakuje nieco lekkości, ale Björn Runge okazuje się mistrzem suspensu. Pojedyncze, zaskakujące zwroty akcji wybijają nas z rytmu i ukazują kolejne dno opowieści, drobna retrospektywa potrafi nadać nowych barw tej historii. Postaci nie są czarno–białe i żadne z bohaterów nie potrafi w pełni utrzymać sympatii widza. Aż trudno uwierzyć, że cały ten ładunek zdarzeń i emocji rozgrywa się w tradycyjnej, starogreckiej konwencji limitu czasu.

Ciekawostką jest jeszcze fakt, że w filmie widzimy młode pokolenie, która lada chwila zastąpi światowej klasy aktorów: wspomniany Max Irons jest oczywiście synem Jeremiego Ironsa, a w roli młodej Joan (w retrospekcjach) występuje córka Glenn - Annie Stark.

Inna ciekawostka dotyczy przypadkowego, ale jednak skojarzenia Żony z doniesieniami na temat kilku nieprzyjemnych spraw związanych ze Szwedzką Akademią Królewską, a także oskarżeniem Harvey’a Weinsteina o nadużywanie swojej pozycji (i powstaniem ruchu #metoo). Bjorn Runge nie zamierzał na pewno wikłać swojego dzieła w te wątki, ale premiera Żony miała miejsce kilka dni przed wybuchem skandalu związanego z literackim Noblem. Ten fakt niewątpliwie wzmacnia feministyczny wydźwięk filmu, ale bez jego znajomości wszystkie zamierzone wątki pozostają równie czytelne.

Żona jest ważnym głosem w sprawie patriarchalnego systemu rozporządzania rolami społecznymi, aczkolwiek daleka jestem od założenia, że pochyla się wyłącznie nad niedolą kobiet. Oczywiście suponuje pytania ściśle skorelowane z poświęceniem i miłością, które zwyczajowo znajdują odpowiedź w postaciach kobiecych. Bardzo dosadnie portretuje zalążki feminizmu z lat 50. i nieprawdopodobne bariery, jakie pokonać musiały kobiety od tamtego czasu, dążąc do fundamentalnej zmiany swojej pozycji w społecznej hierarchii. Równolegle jednak wskazuje, jak silnie ten sam patriarchat wikła w pewne funkcje i stereotypy mężczyzn (tu istotna okazuje się nie tylko postać Joe'go, ale także Dawida, miotającego się bezowocnie w czasie, gdy jego siostra ze spokojem i konsekwencją może realizować zadania wyznaczone jej przez społeczeństwo).

Cała opowieść osnuta została wokół powieści Meg Wolitzer o tym samym tytule. Muszę jednak przyznać, że jak rzadko - film bije książkę na głowę i to głównie dzięki odtwórczyni roli tytułowej.