środa, 24 czerwca 2020

"Wojna i pokój" (reż. Sergey Bondarchuk i inne wersje)




No cóż - wreszcie do czegoś rozsądnego wykorzystałam YT. W ramach odświeżania znajomości języków obcych pozwoliłam sobie na wakacyjny maraton i postanowiłam obejrzeć różnorodne wersje Wojny i pokoju. Zaczęłam rzecz jasna od najwspanialszej (choć nie najstarszej) radzieckiej adaptacji z 1967 roku, w której Sergiej Bondarczuk (fotografia powyżej) wystąpił zarazem w roli Piotra Bezuchowa (fotografia poniżej) - prawdziwie "niedźwiedziowatego" - tak jak go opisywał Tołstoj:



Treść Wojny i pokoju jest już tak znana i powszechnie eksploatowana, że porównanie poszczególnych wersji wymaga w zasadzie bardziej znajomości tła - epoki w jakiej film powstawał - aniżeli treści samej powieści. Pod tym względem wersja Bondarczuka jest nieznośna jako film propagandowy: okres czystek stalinowskich, utrzymujące się i podtrzymywane poczucie zagrożenia zewnętrznego, wspomnienie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Te wszystkie elementy boleśnie dają o sobie znać, kiedy oglądamy bardziej "wojnę" niż "pokój", a w szczególności przemówienia Kutuzowa (skądinąd świetnie ucharakteryzowanego Borysa Zakhavy). Proste, propagandowe zdania skrojone na potrzeby Związku Radzieckiego boleśnie ranią uszy i irytują.

Ten koszmar znakomicie rekompensuje obsada (Ludmiła Sawieliewa w roli Nataszy Rostowej, Irina Gubanova jako Sonie, Antonina Szuranowa jako księżna Maria, Nonna Mordiukowa jako Fiodorowna, Irina Skopcewa jako Helena i absolutnie rasowy Wiaczesław Tichonow w roli księcia Bołkońskiego). Nie ulega wątpliwości, że o ile pojedynek na role Sawieliewej (z wersji radzieckiej) i Audrey Hapburn (w amerykańskiej) jest bardzo wyrównany, o tyle Tichonow w roli Bołkońskiego nie ma sobie równych!


Sawieliewa nie jest może aż tak subtelna jak Audrey Hepburn, ale kilka scen zapada w pamięć właśnie dzięki jej znakomitemu aktorstwu i fenomenalnej charakteryzacji i kostiumom (Władimir Burmaister, Nadieżda Buzina, Michaił Czikowani), dzięki której w trakcie kolejnych (czterech) odcinków widzimy dziewczynkę, młodziutkiego podlotka, pannę na wydaniu i wreszcie doświadczoną przez los, młodą, ale dojrzałą kobietę.

Moje dwie ulubione sceny, w których wychodzi z niej "zwierzę filmowe" to po pierwsze scena na pierwszym balu i rozpacz Nataszy, której nikt nie prosi do tańca. Te kilka minut filmu to wyłącznie jej mimika, odzwierciedlająca niesłychany niepokój młodziutkiej kobiety, chowanej w epoce, gdy całe życie młodej (a niezbyt majętnej) panny zależało od tego, czy jakiś mężczyzna zechce nią ozdobić swój dom (ten wątek w powieści i filmie znakomicie oddają także postaci księżnej Liz, Marii, Soni, Heleny Kuraginej oraz mizantropa i mizogina, starego księcia Bołkońskiego).


Druga niewiarygodnie wspaniała scena będąca zasługą Sawieliewej to rosyjski taniec przy dźwiękach gitary i bałałajki, w którym Natasza, wychowana na dworze, w kulturze uwielbienia dla wszystkiego co francuskie (nie wyłączając tańca) nagle samoistnie odkrywa w sobie "rosyjską duszę". Jasne, że i ta scena w duchu stalinowskiego uwielbienia dla klasy robotniczo-chłopskiej i negacji "zgniłego zachodu" miała swój wymiar propagandowy, ale Sawieliewa w cudownej sukni podróżnej z granatowego aksamitu jest pełna takiego wdzięku i radości, że nie sposób nie zachwycić się tą sceną.


Na uwagę zasługuje również postać Heleny Kuraginy, jaką stworzyła w omawianej adaptacji Irina Skobcewa - jest w tej roli po prostu przepyszna, a cynizm i zło, jakie emanują z tej postaci, niewątpliwie dodają jej smaku.


To co urzeka w adaptacji z 1967 roku to niezwykła dbałość o szczegóły dotyczące plenerów, życie dworskiego, pałacowych wnętrz i detali garderoby. Co oczywiste, ducha rosyjskiego najlepiej potrafią oddać Rosjanie - widać to choćby w bezkonkurencyjnej scenie oficerskiej popijawy, w której bierze udział Piotr Bezuchow, niepomny, że w tym czasie umiera jego ojciec. Pijaństwo w towarzystwie niedźwiedzia, demolka klubu oficerskiego, cyganie, gitary i aktorki - to niby typowe elementy tego typu obrazów, ale w żadnej innej adaptacji nie odczuwa się takiej imersji, jak w omawianej ekranizacji radzieckiej.

Wielkie brawa należą się autorom scenariusza (Vasilij Sołowiow i Sergiej Bondarczuk), którzy zdołali w czterech odcinkach zawrzeć liczne elementy głębi powieści Tołstoja, wynosząc tę adaptację znacznie powyżej typowego romansu, za jaki zazwyczaj uchodzi w powszechnym odbiorze. Scenografia bitew, pożaru Moskwy czy scena rozstrzelania jeńców na polu kapusty nie mają sobie równych w pozostałych znanych mi ekranizacjach Wojny i pokoju. a subtelne przedstawienie położenia kobiet tamtej epoki, uświadamia, jak bardzo ówczesny świat skrojony był dla zaspokojenia potrzeb i gustów mężczyzn.

Na tym tle adaptacja amerykańska z 1956 roku wypada nieporównanie słabiej pomimo cudownej Hepburn i solidnej pracy reżyserskiej (King Vidor). Wspaniały w innych filmach Henry Fonda nijak nie pasuje do roli niezgrabnego i mało atrakcyjnego Bezuchowa, a prosta twarz Mela Ferrera (Bołkoński) pomimo silnego makijażu pozostaje mdła i nijaka (podobnie jak fizjonomia Leslie Howarda w Przeminęło z wiatrem - tyle, że tam miało to sens i zapewne było zgodne z wyobrażeniem tej postaci, jakie stworzyła Margeret Mitchell). Jeśli do tego dodać spłycenie ducha powieści do poziomu zwykłego romansu - to uzyskujemy receptę na amerykański sukces komercyjny ;-)



Męcząca okazała się także amerykańska maniera kręcenia możliwie dużej liczby scen w studio. Oczywiście dążenie do efektywności kosztowej z jednej strony, a radziecka propaganda sukcesu z drugiej musiały wywołać dysonans w trakcie porównania obu wersji. Dodatkowo zadziałały względy praktyczne - koszty po stronie amerykańskiej wzrosłyby niepomiernie, gdyby (pomijając aspekt zimnej wojny i zamkniętych granic) całą ekipę transportować do Moskwy, (ówczesnego) Leningradu czy na Zołotoje Kolco. Nie sposób jednak nie zauważyć, jak bardzo odbija się to na jakości filmu, pomimo niewątpliwych wysiłków ekipy: scenografów (Pierro Gherardi, Mario Chiari i Franz Bachelin) oraz kostiumografów (Gulio Ferrari i Maria De Matteis).

W ramach maratonu obejrzałam także koprodukcję wielonarodową (Francja/Hiszpania/Niemcy/Polska/Rosja/Wielka Brytania/Włochy) z 2007 roku - wcale nie najgorszą, choć daleko jej do poprzednio omawianych ekranizacji. Grzechem pierworodnym pozostaje w tym przypadku obezwładniająco prosta (żeby nie rzec - prostacka) uroda Clémence Poésy. Problemem nie jest nawet niezgodność jej rysopisu z postacią powieściową (ostatecznie mowa o dość luźnej adaptacji), ale usilne "robienie" Nataszy Rostowej na współczesna pannę, co nijak nie spina się z wymową Wojny i pokoju, w której brak samodzielności społecznej kobiet jest akcentowany prawie równie silnie, jak w Annie Kareninie. Może wygrało włoskie przekonanie o wyższości blondynek nad brunetkami (Włosi byli głównym partnerem w tym konsorcjum)?


Wysłodzono też może ciut zanadto postaci księcia Bołkońskiego (Alessio Boni) i Piotra Bezuchowa (zdecydowanie zbyt przystojny do tej roli Alexander Beyer). Odniosłam wrażenie, że najważniejszym zamierzeniem twórców było "skopiowanie" Bołkońskiego, jakiego zagrał Tichonow (poniższe zdjęcie dość mocno na to wskazuje), ale ostrych rysów i orlego nosa Tichonowa po prostu nie da się skopiować!


Świetna za to okazała się Violante Placido jako Helena Kuragina i Ken Duken, jako jej brat Anatol. Bardzo dobrą, rasową rolę zagrała Valentina Cervi jako księżniczka Bołkońska, a wszystkich na głowę bije - w drugoplanowej roli - Malcolm McDowell (stary książę Bołkoński). Jego postać jest dokładnie tak apodyktyczna i bezlitosna, jak ją zapamiętałam z powieści Tołstoja! Na uwage zasługuje także Vladimir Illin w roli generała Kutuzowa - żywa, choć nie wiem, czy zamierzona, kopia Borysa Zakhavy z wersji radzieckiej).

W tej adaptacji "grają" znakomicie plenery i realistycznie wyposażone wnętrza, co zdecydowanie stawia ją powyżej produkcji amerykańskiej z 1956 roku (zdjęcia Fabrizio Lucci, scenografia: Valentino Salvati, Lucio Di Domenico, Franscesco Bronzi, Marina Pinzuti Ansolini; kostiumy: Enrica Biscossi).

Omawianą koprodukcję oglądałam z dubbingiem rosyjskim, więc niewątpliwie język wpłynął na niezwykle pozytywny odbiór całości. Dokładnie na odwrót, w przypadku wersji z 1956 roku, amerykański akcent i aktorstwo nie pozwalały mi się w pełni przenieść do XIX-wiecznej Rosji.