Ucichło. Skończyło się. Ucichło.
Te słowa to nie tylko zapowiedź śmierci przyjaciela. Te słowa to zapowiedź niekończącego się przeżywania straty. Straty, która staje się podstawą egzystencji - bo nie życia przecież. Straty, która wypełnia narratora (to określenie jest ważne jak rzadko kiedy), domaga się wiecznego przetwarzania przy pomocy różnorodnych. Straty, która nie może zostać przeżyta i domknięta, która nie jest prostym przejściem do nowego stanu, do nowego życia, do radzenia sobie na nowo bez tego, który odszedł.
To ujęcie przypomina nieco przepiękną i wzruszającą powieść Miry Marcinów Bezmatek, ale jednocześnie ma w sobie coś głęboko irytującego, czego w Bezmatku nie odczułam. Obie powieści traktują o dojmującej stracie i niemożności przeżycia i zamknięcia żałoby. Obie odwołują się do przywołania obrazów przyrody (w Bezmatku był to ul pozbawiony królowej, w Ucichło - jezioro umierających ryb). W obu jest mnóstwo gniewu i niezgody na ludzką śmiertelność.
Ale niemożność zamknięcia żałoby w Bezmatku ma w sobie jednocześnie kobiece pragnienie przejęcia kontroli nad resztkami ocalonego życia, zdystansowania się od obrzędowej formy żałoby na rzecz własnej, nieco kiczowatej, nieco ironicznej i na pewno kontrowersyjnej. Tymczasem Ucichło jest na wskroś przepełnione oporem przeciwko rzeczywistości i zdarzeniom, które ona niesie. Kobiecy żywioł aktywności i siły działania (choćby na przekór przeżywanej stracie) jest silnie przeciwstawiony męskiej autoagresji, krytyce sensu i wartości żałoby.
Narrator w tej opowieści jest narratorem swojego własnego życia. Opowiada je, zamiast nim żyć, ucieka w słowa, żeby odsunąć od siebie lęk, ból, poczucie straty. Nie liczy się jednak z tym, że taki sposób kosztuje także wiele energii - ten upływ energii odczuwalny jest z każdą kartką książki. Tekst pełen swady i nawet ironii, z czasem cichnie uspokaja się, narracja opada, a w końcu powierzona zostaje całkiem innej osobie (kobiecie).
Zapowiedź tego przedziwnego podejścia do życia zawarta jest już w pierwszych fragmentach:
„Zanim znalazłem się tu, gdzie teraz jestem, chodziłem na różne terapie. Behawioralną, systemową, humanistyczną, psychodynamiczną. Żadna nie pomagała lub nie udawało mi się stworzyć «dobrej relacji» z psychoterapeutą, konieczniej, by kontynuować. Rezygnowałem, a po nasileniu się problemu szukałem kolejnej”.
Celem tych uporczywych terapii jest głównie zapanowanie nad własnym życiem-narracją: bohater chorobliwie boi się śmierci – nie śpi z obawy, że mógłby się nie obudzić, ale zarazem wystrzega się leków nasennych. Odkrywa zatem nowy sposób - terapię narracyjną, która polega na korygowaniu własnej historii:
„Terapeuta niczym koryfeusz czuwa nad przebiegiem opowieści, zapisuje powtarzające się sformułowania, towarzyszy pacjentowi i pokazuje, w jaki sposób ten buduje swoją historię, swoje, jakby nie patrzeć, życie. Na koniec pozostaje opowieść skorygować, nazwać problematyczną sytuację inaczej, zagrać tę samą melodię w nowej – zakładam, że weselszej, szczęśliwszej – tonacji. Pozbyć się – to, jak sądzę, podstawa – rażących, toksycznych powtórzeń, dokonać korekty stylistycznej, by opowieść toczyła się gładko, interesująco, w satysfakcjonujący, ale nigdy nazbyt ryzykancki sposób: o grach formalnych nie może tu być mowy – żadnego schizofrenicznego dwugłosu, żadnych przeskoków czasowych, jedynie przyjemny i czysty – uzdrawiający! – porządek”
Niestety terapia okazuje się bezskuteczna - narrator nie potrafi wyjść poza ramy własnej opowieści. Jego nadzieje na poprawienie własnej historii i nadanie jej "weselszej tonacji" pogłębiają tylko poczucie uzależnienia od własnej żałoby.
Co więcej jest żywym dowodem na nieskuteczność narracyjnego budowania tożsamości. Bez swojej opowieści nie istnieje. Opowiadając o sobie i najbliższych usiłuje się zidentyfikować, ale pozostaje bezbarwny, nijaki, nieważny. Udowadnia całym sobą, że opowiadanie o życiu nie jest w stanie zastąpić życia.
Nie odkryłam do końca, czy autorka śmieje się z bohatera, którego stworzyła, czy też stara się poprzez jego przypadek rzucić nieco światła na naiwne, hipsterskie wyobrażenia o terapeutycznym wpływie letnich warsztatów samorozwoju, samopoznania, uważności i innych nowoczesnych pomysłów nabywania mądrości? Pierwsza, dynamiczna część książki jest zdominowana przez parodię i komizm, które potem znacznie silniej podążają w kierunku mieszanki ironii i nostalgii, aby wreszcie - w miarę utraty sił bohatera/narratora - osunąć się w elegizm i (niestety) kiczowatą melancholię.
Zestawienie kobiecości i męskości w tej powieści wyraźnie sympatyzuje z kobiecą wolą przetrwania mimo bólu. Dzieje się tak pomimo faktu, że jedna z pierwszych bohaterek, jakie poznajemy, to niebudząca nadzwyczajnej sympatii babcia, a sposób wychowania głównego bohatera (patriarchalny kult silnego mężczyzny) przynosi wręcz odwrotny skutek i sprawia, że jego postawa życiowa jest niebezpiecznie bliska mizoginii. Jednak nieustanne memłanie bólu, jakie kultywuje narrator i jego lubowanie się słowami, jakimi może opisywać stratę, szybko okazuje się znacznie trudniejsze do zniesienia niż stanowcze i pozbawione czułości postępowanie kobiet.
Gdzieś w tle tej powieści czai się wielki problem współczesnej kultury zachodu, która nie wypracowała żadnego spójnego powszechnego rytuału, który pomagałby zarówno umierać, jak i przeżywać śmierć bliskiej osoby. Radzenie sobie ze stratą (słowo krytykowane przez narratora, jako "pojemniejsze niż śmierć, a mniej definitywne niż koniec") zostało zepchnięte ze sfery publicznej do prywatnej i tu wkracza psychologia i indywidualna pomoc terapeutyczna w zaciszu gabinetu. Bezlitośnie wykpiona przez narratora.
Czy ostatecznie ucichło? Osłabła narracja, wypalił się słowotwórczy zapał narratora, ale można odnieść wrażenie, że śmierć przyjaciela wprowadziła w jego życie przejmujący chaos, a nie ciszę. Nie ucichła też żałoba - stale rozdrapywana, przegadywana na wiele sposobów. Brak ukojenia przynosi ostateczną klęskę bohatera, zwizualizowaną poprzez przejmującą narrację siostrę.