piątek, 20 stycznia 2023

Maria Karpińska "Ucichło"


Ucichło. Skończyło się. Ucichło.

Te słowa to nie tylko zapowiedź śmierci przyjaciela. Te słowa to zapowiedź niekończącego się przeżywania straty. Straty, która staje się podstawą egzystencji - bo nie życia przecież. Straty, która wypełnia narratora (to określenie jest ważne jak rzadko kiedy), domaga się wiecznego przetwarzania przy pomocy różnorodnych. Straty, która nie może zostać przeżyta i domknięta, która nie jest prostym przejściem do nowego stanu, do nowego życia, do radzenia sobie na nowo bez tego, który odszedł.

To ujęcie przypomina nieco przepiękną i wzruszającą powieść Miry Marcinów Bezmatek, ale jednocześnie ma w sobie coś głęboko irytującego, czego w Bezmatku nie odczułam. Obie powieści traktują o dojmującej stracie i niemożności przeżycia i zamknięcia żałoby. Obie odwołują się do przywołania obrazów przyrody (w Bezmatku był to ul pozbawiony królowej, w Ucichło - jezioro umierających ryb). W obu jest mnóstwo gniewu i niezgody na ludzką śmiertelność.

Ale niemożność zamknięcia żałoby w Bezmatku ma w sobie jednocześnie kobiece pragnienie przejęcia kontroli nad resztkami ocalonego życia, zdystansowania się od obrzędowej formy żałoby na rzecz własnej, nieco kiczowatej, nieco ironicznej i na pewno kontrowersyjnej. Tymczasem Ucichło jest na wskroś przepełnione oporem przeciwko rzeczywistości i zdarzeniom, które ona niesie. Kobiecy żywioł aktywności i siły działania (choćby na przekór przeżywanej stracie) jest silnie przeciwstawiony męskiej autoagresji, krytyce sensu i wartości żałoby.

Narrator w tej opowieści jest narratorem swojego własnego życia. Opowiada je, zamiast nim żyć, ucieka w słowa, żeby odsunąć od siebie lęk, ból, poczucie straty. Nie liczy się jednak z tym, że taki sposób kosztuje także wiele energii - ten upływ energii odczuwalny jest z każdą kartką książki. Tekst pełen swady i nawet ironii, z czasem cichnie uspokaja się, narracja opada, a w końcu powierzona zostaje całkiem innej osobie (kobiecie).

Zapowiedź tego przedziwnego podejścia do życia zawarta jest już w pierwszych fragmentach:

„Zanim znalazłem się tu, gdzie teraz jestem, chodziłem na różne terapie. Behawioralną, systemową, humanistyczną, psychodynamiczną. Żadna nie pomagała lub nie udawało mi się stworzyć «dobrej relacji» z psychoterapeutą, konieczniej, by kontynuować. Rezygnowałem, a po nasileniu się problemu szukałem kolejnej”.

Celem tych uporczywych terapii jest głównie zapanowanie nad własnym życiem-narracją: bohater chorobliwie boi się śmierci – nie śpi z obawy, że mógłby się nie obudzić, ale zarazem wystrzega się leków nasennych. Odkrywa zatem nowy sposób - terapię narracyjną, która polega na korygowaniu własnej historii: 

„Terapeuta niczym koryfeusz czuwa nad przebiegiem opowieści, zapisuje powtarzające się sformułowania, towarzyszy pacjentowi i pokazuje, w jaki sposób ten buduje swoją historię, swoje, jakby nie patrzeć, życie. Na koniec pozostaje opowieść skorygować, nazwać problematyczną sytuację inaczej, zagrać tę samą melodię w nowej – zakładam, że weselszej, szczęśliwszej – tonacji. Pozbyć się – to, jak sądzę, podstawa – rażących, toksycznych powtórzeń, dokonać korekty stylistycznej, by opowieść toczyła się gładko, interesująco, w satysfakcjonujący, ale nigdy nazbyt ryzykancki sposób: o grach formalnych nie może tu być mowy – żadnego schizofrenicznego dwugłosu, żadnych przeskoków czasowych, jedynie przyjemny i czysty – uzdrawiający! – porządek” 

Niestety terapia okazuje się bezskuteczna - narrator nie potrafi wyjść poza ramy własnej opowieści. Jego nadzieje na poprawienie własnej historii i nadanie jej "weselszej tonacji" pogłębiają tylko poczucie uzależnienia od własnej żałoby.

Co więcej jest żywym dowodem na nieskuteczność narracyjnego budowania tożsamości. Bez swojej opowieści nie istnieje. Opowiadając o sobie i najbliższych usiłuje się zidentyfikować, ale pozostaje bezbarwny, nijaki, nieważny. Udowadnia całym sobą, że opowiadanie o życiu nie jest w stanie zastąpić życia.

Nie odkryłam do końca, czy autorka śmieje się z bohatera, którego stworzyła, czy też stara się poprzez jego przypadek rzucić nieco światła na naiwne, hipsterskie wyobrażenia o terapeutycznym wpływie letnich warsztatów samorozwoju, samopoznania, uważności i innych nowoczesnych pomysłów nabywania mądrości? Pierwsza, dynamiczna część książki jest zdominowana przez parodię i komizm, które potem znacznie silniej podążają w kierunku mieszanki ironii i nostalgii, aby wreszcie - w miarę utraty sił bohatera/narratora - osunąć się w elegizm i (niestety) kiczowatą melancholię.

Zestawienie kobiecości i męskości w tej powieści wyraźnie sympatyzuje z kobiecą wolą przetrwania mimo bólu. Dzieje się tak pomimo faktu, że jedna z pierwszych bohaterek, jakie poznajemy, to niebudząca nadzwyczajnej sympatii babcia, a sposób wychowania głównego bohatera (patriarchalny kult silnego mężczyzny) przynosi wręcz odwrotny skutek i sprawia, że jego postawa życiowa jest niebezpiecznie bliska mizoginii. Jednak nieustanne memłanie bólu, jakie kultywuje narrator i jego lubowanie się słowami, jakimi może opisywać stratę, szybko okazuje się znacznie trudniejsze do zniesienia niż stanowcze i pozbawione czułości postępowanie kobiet.

Gdzieś w tle tej powieści czai się wielki problem współczesnej kultury zachodu, która nie wypracowała żadnego spójnego powszechnego rytuału, który pomagałby zarówno umierać, jak i przeżywać śmierć bliskiej osoby. Radzenie sobie ze stratą (słowo krytykowane przez narratora, jako "pojemniejsze niż śmierć, a mniej definitywne niż koniec") zostało zepchnięte ze sfery publicznej do prywatnej i tu wkracza psychologia i indywidualna pomoc terapeutyczna w zaciszu gabinetu. Bezlitośnie wykpiona przez narratora.

Czy ostatecznie ucichło? Osłabła narracja, wypalił się słowotwórczy zapał narratora, ale można odnieść wrażenie, że śmierć przyjaciela wprowadziła w jego życie przejmujący chaos, a nie ciszę. Nie ucichła też żałoba - stale rozdrapywana, przegadywana na wiele sposobów. Brak ukojenia przynosi ostateczną klęskę bohatera, zwizualizowaną poprzez przejmującą narrację siostrę.