poniedziałek, 2 stycznia 2023

Roland Harwood "Kwartet" (reż. Wojciech Adamczyk)

 

Kwartet to przepiękny poemat o pogodnej starości ze wspaniałą muzyką operową w tle. Jest jednym z najlepszych przedstawień w repertuarze nowo otwartej Sceny 20. 

Moja miłość do teatru Ateneum rozpoczęła się od Arkadii i znakomitej roli Krzysztofa Tyńca. Ten aktor pozostaje dla mnie magnesem tak silnym, że poszłabym na każdą sztukę, w której gra i wierzę, że nie zawiodłabym się. Także i tym razem, w roli Wilfa Bonda, zaraża energią i charakterystyczną manierą, z jaką zwraca się do pozostałych bohaterów. Jego bohater mimo upływu lat i oczywistej emerytury próbuje nadal grać - choćby nieokrzesanego podrywacza, co cierpliwie znoszą jego przyjaciele.

A przyznać muszę, że w Kwartecie wszystkie role obsadzone zostały obłędnie i nie sposób wybrać jednej postaci, która urzekłaby najsilniej. Magdalena Zawadzka (Cissa Robson) gra z taką werwą humorem i wdziękiem, że każde jej wejście na scenę wywołuje uśmiech na twarzy. Postać Krzysztofa Gosztyły (Reginalnd Paget) zdaje się być przeciwieństwem frywolnej, lekkomyślnej i nieco próżnej Cissy - skupiony, zasadniczy, znoszący godnie poczucie krzywdy, wywołuje raczej wzruszenie i nostalgię. Fenomenalna jest także Sylwia Zmitrowicz (Jean Horton, w tej roli obsadzana zamiennie Marzena Trybała), której przerysowane "gwiazdorstwo" wspaniale podkreśla upokorzenie odtwarzanej postaci: byłej diwy, która trafia samotna i zapomniana do domu artysty-emeryta.

Poruszająca jest tematyka tego przedstawienia: świat sztuki i jej znaczenie dla człowieka oraz motyw nieuchronnego przemijania, które dotyczy nawet tych największych, którym sztuka ma przydawać wielkości, a może nawet nieśmiertelności. Fanów opery (do których sama należę) dodatkowo zapewne przyciągnie tytułowa czwórka bohaterów: śpiewaków operowych, którzy zakończyli już kariery i mieszkają razem w domu artysty weterana. Jest tu trochę kpiny z ich mentalności, emocji, przyzwyczajeń i śmiesznostek, ale też wiele ciepła, jakie wyzwalają ich zwyczajne, ludzkie cechy. W przedstawieniu wykorzystano mistrzowskie nagranie kwartetu z Rigoletta Giuseppe Verdiego z połowy lat 50. XX wieku, w wykonaniu największych sław tamtego czasu: Marii Callas, Giuseppe di Stefano, Tito Gobbiego i Adriany Lazzarini, którym towarzyszy orkiestra mediolańskiej La Scali pod batutą Tullio Serafina.

Kwartet pokazuje jesień życia w tak żywych i pogodnych barwach, jak tylko to możliwe, zważywszy na dzieje głównych bohaterów, ich niespełnione marzenia i oddanie sztuce. Daleka jestem od podzielanych przez wielu recenzentów opinii, jakoby Kwartet odczarowywał ponurą starość i los mieszkańców przybytków zwanych "domami aktora" czy ogólniej "domami opieki". Udzielił mi się raczej pesymizm i poczucie odrzucenia, jakie prezentuje postać Sylwii Zmitrowicz. Niewątpliwie jednak Roland Harwood (autor nagrodzonego Oscarem scenariusza do filmu Pianista Romana Polańskiego) stworzył sztukę, w której humor, melancholia i wzruszenie - nomen-omen - współgrają ze sobą, jak przystało w sztuce o artystach-śpiewakach.

Starość u Harwooda opisywana jest różnorodnie. W Garderobianym osią fabuły jest schyłek  życia wielkiego artysty, dla którego teatr jest całym światem i jedynym sensem egzystencji. Nic zatem dziwnego, że starzejący się bohater ma w sobie wiele żalu, lęku i niezrozumienia. W Kwartecie znajdziemy więcej pogody niż nostalgii i wymuszonej obietnicy, żeby się nie poddawać (powielane wezwanie bohaterów "nie użalamy się nad sobą"). Starość w tym wydaniu ma się koncentrować wokół nadal żywej pasji do muzyki, a także serdecznej przyjaźni i nadziei.

Widzowie, którzy mieli szczęście zobaczyć Kwartet w wersji teatru Współczesnego (2000 r.) mogą pokusić się o porównanie aktorów Ateneum z kreacjami Mai Komorowskiej, Zofii Kucówny, Janusza Michałowskiego i Zbigniewa Zapasiewicza (zarazem reżysera ówczesnej inscenizacji). Kwartet rozsławiła także kilka lat temu wspaniała adaptacja kinowa w reż. Dustina Hoffmana z genialnymi kreacjami Maggie Smith, Pauline Collins, Billy'ego Connolly'ego i Toma Courtenay'a. 

Niezależnie od obsady Kwartet pozostaje wzruszającą opowieścią o kulisach artystycznego świata i o tym że prawdziwą gwiazdą jest się do końca - nawet po zakończeniu scenicznej kariery. Czwórka przyjaciół i ich życiowe i sceniczne perypetie pokazują, jak ważna jest bliskość i wsparcie osób, które dzielą ze sobą pasję, a na pewnym etapie życia - wspomnienia. Śmiech zapewne nie wyleczy bólu kręgosłupa, ale sprawi, że nie będziemy już żyli tylko nimi. Lęk związany z przemijaniem można odsunąć choć na moment w dobrym towarzystwie cenionych przyjaciół.

Nie sposób nie wspomnieć o przepięknej scenografii Marceliny Początek-Kunikowskiej. Od wielu lat widuje w teatrze wyłącznie minimalistyczne, wręcz symboliczne scenerie, które nie zawsze oddają ducha epoki i pasuję do emocji bohaterów. Trudno sobie wyobrazić spokojną starość artystów światowej sławy, którzy mieliby dopełniać swoich dni w duchu zen, skoro całe życie spędzili w przepychu i wśród kwiatów. Na szczęście sceneria dopracowana w najmniejszym szczególe przez Początek-Kunikowską do złudzenia przypomina salon wytwornego pensjonatu i nawiązuje do bogactwa dekoracji w rezydencjach wielkich sław minionej epoki. Łatwiej wówczas uwierzyć, że w takim otoczeniu, w gronie przyjaciół, można znieść oddalenie od prawdziwej sceny.
 
Niepotrzebna - wręcz irytująca - wydała mi się scena wideo w tle z udziałem innych aktorów, udających śpiewaków operowych. Zawadzka, Zmitrowicz, Gosztyła i Tyniec robią to świetnie, więc ekran w tle sceny niepotrzebnie tylko rozprasza uwagę.
 
Zagadkowa - acz dla odmiany sympatyczna - wydaje się natomiast postać mima, wprowadzającego do przedstawienia dodatkową nutkę nostalgii i poezji. W tej roli, na zmianę, aktorki pantomimy Paulina StaniaszekOlga Gąsowska.