niedziela, 12 stycznia 2020

Katarzyna Kobylarczyk "Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty."


Intrygująca książka, niezwykle wciągająca, choć niewątpliwie pozostawia także uczucie niedosytu. Autorka-reporterka przyjęła bowiem niezwykle ciekawy sposób snucia opowieści: na pograniczu reportażu, naiwnych wspomnień "travelblogerki", uczestniczki turystycznego spędu usiłującej (od czasu do czasu) przyjąć stanowisko niezaangażowanego obserwatora. Raz pisze o swoich odczuciach i rozczarowaniach (nie udało się czegoś zobaczyć, doświadczyć, odnaleźć) po to, żeby kilka wierszy lub opowieści dalej dystansować się od "tłumu turystów", "Niemców i Amerykanów" z zachowaniem jednak świadomości, że sama jest intruzem w świecie fiest, obrzędów i tradycji, obcych jej kulturowo i nie zawsze zrozumiałych.

Kobylarczyk potrafi jednak krytycznie ocenić przyjezdnych przyjmując okazjonalnie, lecz bardzo trafnie, perspektywę gospodarzy: Cudzoziemcy są szaleni z natury, mają wiecznie rozregulowane zegarki, boży głupcy, nigdy nie widzą, kiedy jeść, kiedy spać, kiedy podróżować. Popełniają zatem absurdalne pomyłki: Spójrz na zegarek, jest święta pora sjesty, wszyscy śpią, przypatrz się dobrze wskazówkom, jesteś o jakieś tysiąc sto lat spóźniony, znów pomyliłeś daty i miejsca, niczego tu nie znajdziesz, zabłądziłeś wśród bladożółtych kamieni. Rozczulająca w tym kontekście wydaje się tabliczka wypatrzona przez autorkę w jakiejś kawiarni: "To jest lokal dla ludzi na wakacjach. Pracują tylko dwie osoby. Nie spiesz się sam i nie poganiaj innych". Świadoma jest także tego, że zniknięcia najeźdźców-barbarzyńców nikt nie zauważa: Nie byli stąd, a to całkiem, jakby wcale ich nie było.

Muszę przyznać jednak, że niejednorodność postawy bywa równie intrygująca, jak irytująca - szczególnie kiedy tchnie specyficznym poczuciem wyższości: czy to wobec owego tłumu turystów (który osobiście powiększała), czy też wobec ludowo-parafialnych obrzędów, na pół egzotycznych, na pół znajomych (katolicka Polska wypadłaby zapewne całkiem wysoko w potencjalnym rankingu obrzędowych ciekawostek). Nie sposób jednak odmówić wdzięku tej surrealistycznej, onirycznej podróży po kraju, który wydaje się być tak dobrze znamy, a który wciąż jest dla nas nieodkrytą tajemnicą.

Czyta się ów zbiór reportaży jednym tchem, smakując barwny język i udane próby słowotwórstwa (rykoświstąkanie świstunów mnie rozwaliło!). Kobylarczyk przepięknie pisze o starym bębniarzu, który kiwał się ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko i prawdopodobnie kiedy indziej. Niektóre skojarzenia i opisy są magnetycznie baśniowe, inne lekko cyniczne lub powalająco rzeczowe, co interesująco kontrastuje z atmosferą hiszpańskich obrzędów, będących nie tylko zaprzeczeniem wszelkiego racjonalizmu, ale nawet gospodarności (tu na czele wypada wymienić sewilski Wielki Tydzień i palenie fallas w Walencji). Reporterka czasem naiwnie dziwi się niektórym zwyczajom i wcale swojego zaskoczenia nie kryje - jak typowa turystka, którą udało się zaskoczyć, choć przecież oczekiwała i szukała zaskoczenia. No bo jakże nie dziwić się takiemu oto obrzędowi:

W dniu Bożego Ciała głównymi ulicami tego miasteczka [Béjar] kroczyła procesja: dzieci w komunijnych sukienkach, ksiądz w odświętnym ornacie z Najświętszym Sakramentem pod haftowanym baldachimem, a zaraz za nim – mchy. Było ich zaledwie kilku: starsi mężczyźni, od stóp do czuba głowy owinięci w płaty świeżego mchu, ludzie pałuby, bezkształtne zielone niedźwiedzie. Kołysali się na boki, bo mech krępował im ruchy, i kroczyli z poważnymi i uroczystymi minami. Nikt się z nich nie śmiał. Wszystko było tak, jak miało być. Sacrum.

Oczywiście autorka oddaje należny hołd Hemingwayowi opisując także dwie najbardziej znane fiesty: korridę i gonitwę byków w Pampelunie. (Przy okazji zaznacza, że korrida komentowana jest w prasie tak, jakby to było coś między meczem a spektaklem teatralnym). Niewątpliwie jednak znacznie ciekawsze poznawczo okazują się fiesty, w trakcie których ludzie obrzucają się rzepą lub zwłokami szczurów, próbują urwać głowę gęsi zawieszonej na elastycznej linie, podpalają styropianowe figury większe od domów albo odbywają rytualną kąpiel z kozami. W San Vincente de la Sonsierra praktykuje się wielkopiątkową pokutną chłostę. W tym samym dniu w Calandzie rozbrzmiewają przez wiele godzin głośne bębny: bez chwili przerwy, aż do ogłuchnięcia i omdlenia rąk. Działają na wyobraźnię opisy koni wbiegających po prawie pionowym zboczu z młodzieńcami uczepionymi ich siodeł (i tabliczka ostrzegająca: Ryzyko stratowania. Dalej idziesz na własną odpowiedzialność.). 

Nie brakuje świąt „cepeliowskich” w swoim charakterze, obchodzonych współcześnie głównie z myślą o turystach. Ciągle jednak przeważają fiesty organizowane na pamiątkę minionych wydarzeń, stanowiące rodzaj łączności z dawnymi tradycjami, nawet jeśli niosą ze sobą dawkę niebezpieczeństwa dla ludzkiego życia (na fiesty jeździ się trochę jak na wojnę), co zresztą jest nieodłącznym elementem hiszpańskich fiest, inaczej nie byłyby tym, czym są. 

Trzeba być gotowym na tłum, na wielki ścisk, na rozpasane pijane miasto, na kłęby duszącego dymu, na wybuchy, na jęzory ognia, na potop wody i wina, na wrzask i ogłuszający hałas, na niebezpieczne zwierzęta, na widok krwi. Na niebezpieczeństwo. Na chaos. Tak chaos - przynajmniej pozorny - jest jakąś cechą tego wszystkiego. Chaos i tłum.

Nic zatem dziwnego, że - jak pisze Kobylarczyk - zakazywanie fiest ma w Hiszpanii długa tradycję. Już trzeci synod w Toledo w 589 r. (ten sam, który wprowadził do wyznania wiary formułę filioque i na którym władca wizygockiej Hiszpanii Rekkared porzucił arianizm na rzecz katolicyzmu) kategorycznie zabronił niereligijnych pieśni i tańców, które lud praktykował podczas świąt kościelnych. W średniowieczu anarchię fiest próbowali wziąć pod kontrolę zarówno chrzescijański król Alfons X Mądry, jak i emir Granady Jusuf I (nomen omen także zwany Mądrym). Alfonsowi nie podobały się zwłaszcza przebieranki i prześmiewcze teatrzyki. Jusuf uważał, że bandy kobiet i mężczyzn, które oblewają się na ulicach Granady perfumami i obrzucają słodkimi cytrynami, pomarańczami i naręczami kwiatów, sieją zgorszenie, a tancerki i muzycy zakłócają porządnym ludziom odpoczynek.

Tratowane landrynki, służące jako pociski w całkowicie świeckim obrzędzie bitwy na słodycze, dały tytuł owemu zbiorowi reportaży i są dowodem na to, jak wiele jesteśmy w stanie wymyślić, żeby się wyszaleć. Robią też wrażenie kwoty, jakie na te fiesty łoży państwo (lub lokalne samorządy), podobnie zresztą, jak informacja o samodzielnych wydatkach niektórych uczestników (w Walencji podczas fiesty ku czci św. Józefa 19 marca, kobiety paradują w ciężkich, haftowanych złotem sukniach za dwanaście tysięcy euro). Przybijają skutki środowiskowe organizacji niektórych imprez - autorka podaje, że w Walencji, w czasie jednej imprezy stopiono dziesięć ton gwoździ, spalono tysiąc ton kartonu, tyle samo past i klejów,  dziewięćset ton drewna, trzysta ton farb i jakieś trzysta milionów euro...

Hiszpańskiemu świętowaniu daleko jest do normalności, przewidywalności i typowości, wpisującej się w obowiązujące kanony religijne i obyczajowe. Hiszpanie, nawiązując do tradycji sprzed kilkuset lat, odprawiają przedziwne ceremonie, które niepokojąco przypominają to, co znaleźć można na obrazach surrealistów, m.in. Salvadora Dali. Bycie z boku z pewnością pozwala autorce wiarygodnie oddać obcość i specyfikę kultury, którą opisuje, choć zarazem brak zaangażowania większego niż ciekawość zwiedzającego zbliża refleksje reporterki do "obrazków z podróży". Jednocześnie forma krótkich migawek z różnych regionów Hiszpanii (zapomniane iberyjskie miasteczka Katalonii, Andaluzji, Kastylii-La Manchy czy Estremadury), mieszanie regionów i tematów, wprowadzenie drobnych obserwacji (stara tancerka flamenco), śladów czarownic, mszy odprawianych w rycie mozarabskim, czy madryckich barów - tworzą szalony kalejdoskop, który z pozornego chaosu pozwala wykreować archetypiczny obraz hiszpańskiej fiesty.

Na tym tle urzekający okazuje się wyciszony rozdział Między Kartageną a Mazarrón. Stara tancerka flamenco - nie reportaż, nawet nie opowiadanie, ale przypowieść filozoficzna...

Zobaczycie starą kobietę, która była najpiękniejszą dziewczyną w wiosce, która krzesała iskry spod butów na scenach całej Hiszpanii, do której należał świat i wszyscy prawdziwi, godni uwagi mężczyźni. Dziewczyna była zręczna i głupia, ale ta stara kobieta, którą ujrzycie, jest już mądra. Poznała namiętność, miłość, pasję i bardzo, bardzo dobrze wie, czym jest ból. Oraz tak zwane życie. Teraz już może to wszystko zatańczyć na scenie pośrodku knajpy, gdzie ludzie nie przerywają jedzenia ziemniaków i w kącie gra telewizor, a turyści robią jej zdjęcia, żeby potem pokazać znajomym […]. Zacznie tańczyć tak, jak nie potrafiła nigdy w młodości, bić obcasami w tanią scenę z pasją, o której nie wiedziała że jest możliwa, aż do drżenia starych krzepkich nóg, aż do potu na twarzy i dziury w rajstopach, aż świat wokół zniknie, utonie w huku jej obcasów, aż zetrze go na miazgę, na pył, zmiecie spódnicą, zniszczy i pokona, pokona, pokona.

Nie da się ukryć, że o wartości tego zbioru decyduje wspomniany już język oraz wyszukane, jak perełki, ciekawostki, których pozyskanie nie zawsze leży w kręgu zainteresowania turystów, skoncentrowanych na najlepszych ujęciach i możliwie dużej liczbie "selfi". W Sewilli reporterka podpatruje mechanizmy ruchomych platform z gigantycznymi figurami świętych zwanymi paso, które biorą udział w corocznych wielkotygodniowych procesjach. Tonowy ciężar takiej konstrukcji spoczywa na siódmym, ostatnim i najmasywniejszym kręgu szyjnym każdego z kilkudziesięciu tragarzy, którzy po każdym postoju zarzucają ponownie ciężar na barki z taką wprawą, że nie łamie się, ani nawet nie gaśnie żadna ze świec otaczających święte figury.

Autorka wskazuje, że nie zawsze można dotrzeć do genezy opisywanych świąt. Ani mieszkańcy, ani zapewne kulturoznawcy nie zgłębią już przyczyn, dla których w ostatnią niedzielę stycznia w miasteczku El Puig na linach przeciągniętych przez plac zawiesza się pudła, a młodzi mężczyźni próbują rozbić je kijami. Z niektórych pudeł wylatują słodycze, z innych - zdechłe szczury. Zwłokami rzuca się w zgromadzony tłum, tłum piszczy umiarkowanie, rozsuwa się na boki, czyjeś ręce podnoszą miękkie truchło, podtykają je pod nos dziewczynom i ciskają dalej, gdzieś w zaułki albo ku balkonom… Tak czci się  kanonizowanego w siedemnastym wieku Piotra Nolasco, pamięć wypędzenia Saracenów z miasta, jakiejś niesprecyzowanej zarazy i być może coś jeszcze, trudno powiedzieć. Czasem naprawdę ciężko zgadnąć, o czym są niektóre hiszpańskie fiesty. Ta ze szczurami była jedną z najbardziej absurdalnych, jakie udało nam się znaleźć. Kobylarczyk próbuje tam gdzie to możliwe dopowiedzieć "skąd" i "dlaczego": W Calandzie mówi się, że romper la hora ma przypominac o chwili, kiedy skonał Chrystus, a w Jerozolimie zatrzęsła się ziemia.

Niezależnie od uroku zbioru, gdzieś w głębi duszy uruchamia on obawę przez komercjalizacją tej intrygującej kultury. Zaraźliwy trans wynikający z ekscytowania się widowiskiem i usilnego współuczestnictwa wymaga tempa i powierzchowności. Uliczne uroczystości zamieniają się w bezrefleksyjnie zaliczane, "odhaczane" atrakcje turystyczne. Opisując rozczarowującą giełdę rybną w Sant Carles de la Rapita autorka pisze: Chcemy prawdziwej rybnej giełdy, a "prawdziwej", z niewiadomych powodów, znaczy dla nas "starej". [...] chcemy skansenu, tylko że żywego. W końcu czymże innym jest podróż, jeśli nie pogonią za utraconym czasem? Autorka ulega więc - tak jak większość z nas - atmosferze turystycznych oczekiwań i ponagleń. Może dzięki temu jest w stanie choć częściowo odtworzyć emocje towarzyszące uczestnikom? Niestety utożsamia się zbyt często z żądnym sensacji tłumem, a niezwykle rzadko zajmuje jednostkami - stąd może wrażenie, że więcej tu blogowania niż reportażu...

Obserwacje dotyczące Hiszpanii są traktowane w książce marginalnie (już sobie ostrzę zęby na kolejną książkę Kobylarczyk poświęconą temu państwu), ale trafiają się np. informacje o statusie Katalonii i języka katalońskiego czy też o laicyzacji kraju (podobno w 2005 r. tylko 57% dzieci było ochrzczonych i ta liczba wciąż spada). O ileż więcej uroku mają jednak wplecione w tekst reportażu miniwywody filozoficzne, jak choćby ten, który autorka przytacza (za Miguelem de Unamuno) opisując czar małych hiszpańskich miasteczek: Na pytanie, jak ów filozof znajduje czas, by robić tyle rzeczy, odpowiada on:

- To dlatego, że moje godziny są kwadratowe, a czasem sześcienne… Jak to możliwe?

[...] metr bieżący ma 10 decymetrów, podczas gdy metr kwadratowy ma ich 100, a metr sześcienny 1000 decymetrów sześciennych. Podobnie moja godzina kwadratowa ma 3600 minut kwadratowych, zaś moja godzina sześcienna 216 000 minut sześciennych. Trzeba szukać czasu o dwóch lub trzech wymiarach, równie szerokiego i głębokiego, jak długiego. A to najłatwiej osiągnąć zamykając się w maleńkich miasteczkach, które, jak się wydaje, nie poruszają się i nie idą z postępem.

Dla takich wyciszających fragmentów warto czasem przetrwać chaos hiszpańskiej fiesty ;-)