Oscarowemu pojedynkowi dwóch znakomitych filmów z 2007 r. (Aż poleje się krew i To nie jest kraj dla starych ludzi) towarzyszył pojedynek na role, jaki w Aż poleje się krew miał miejsce między Danielem Day Lewisem i Paulem Dano. Pojedynek nadzwyczaj wyrównany, choć od czasu W imię ojca całym sercem wielbię Day-Lewisa. Ale Day-Lewis to gigant kina - ta wyrównana walka świadczy o nadzwyczajnej sile aktorskiej Dano.
W dużym skrócie: mamy początek XX wieku. Daniel Plainview (Day-Lewis) wraz z przybranym synem H.G. (Dillon Freasier) pragną zbudować naftowe imperium. Poszukiwania doprowadzają ich do małego, zapomnianego przez świat miasteczka gdzieś w Kalifornii, gdzie na ich drodze staje ambitny, młody kaznodzieja Eli Sunday (Paul Dano). Daniel Plainview jest bezwzględnym kapitalistą, który dla powiększenia majątku gotów jest poświęcić dosłownie wszystko. Szybko dorabia się fortuny, podkupując ziemię bogatą w złoża ropy naftowej (podstawą scenariusza jest powieść Uptona Sinclaira Oil!), ale sukces ściąga na niego nienawiść lokalnej społeczności, umiejętnie podsycanej przez fanatycznego kaznodzieję (mit kapitału contra mit religii).
Ale to nie sama historia sprawia, że film wzbudził zachwyt, nominacje do licznych nagród i miano jednego z arcydzieł XXI w. Jest to wielkie epickie kino, chłodne i zimne w swojej perfekcji, zwieńczone makabrycznym i groteskowym finałem. Formalnie obraz Andersona przypomina ponury antywestern, z czarnym charakterem w roli głównej. Reżyser nie zamyka się jednak w sztywnych ramach gatunkowych, tworząc w pełni autorski projekt. Wbija w fotel już sam początek filmu - długa, ważna sekwencja, bez jednego słowa, która sprawia, że główny bohater będzie budził nasz podziw do końca widowiska, niezależnie od tego, do jakich czynów dopuści się w kolejnych minutach.
Klimat południowych Stanów, oziębli bohaterowie, surowi i wymagający tak dla siebie, jak i wobec najbliższych i charakterystyczne dla Andersona długie ujęcia składają się na doskonale wystylizowany, a przy tym świetnie napisany i zagrany dramat. Chłodne zdjęcia Roberta Elswita konkurują z minimalistyczną muzyką Johnny'ego Greenwooda, która potęguje wyobcowanie głównego bohatera. Rozegrany na przemian na zbliżeniach twarzy i dalekich ujęciach jałowych przestrzeni epos poraża siłą i niepokojącą niejednoznacznością. Dla samego montażu obejrzałam ten film jeszcze jeden raz. Perfekcyjny formalnie, intelektualny i z pozoru bez uczuć, tętni jednak wewnętrznym, głęboko skrywanym napięciem. Koncept i charaktery zmagają się ze sobą a całość wnosi porażający efekt.
Day-Lewis doskonale oddaje dualizm swojej postaci. Plainview, pod przykrywką rodzinnego farmera, który obiecuje miejscowym farmerom złote góry, w rzeczywistości jest żądnym zysku, bezwzględnym kapitalistą, dla którego wyznacznikiem sukcesu jest wyłącznie fortuna. Jest personifikacją czystej siły woli - człowieka w nim tylko tyle, co pierwotnych odruchów. Mityczne sedno tej opowieści, to narodziny człowieka sukcesu, który czyni sobie poddaną zarówno Ziemię (scena walki z pustynią, z płonącym szybem naftowym), jak i ludzi. Człowieka, który potrafi śmiało rozgrywać ocieplającą jego wizerunek kartę, za jaką uważa swojego przybranego syna.
Co ciekawe, reżyser nie osądza postawy swojego bohatera, pozwala go nawet cenić. Nie jest to film moralizatorski, lecz przypowieść o podróży w głąb ciemnej otchłani szaleństwa, spowodowanej chęcią władzy i bogactwa. Poza wspomnianym To nie jest kraj dla starych ludzi, podobne wątki niesie Skarba Sierra Madre Hustona, czy Olbrzym Stevensa, jednak żaden z nich nie wnosił tyle chłodu i surowości, głębi i realizmu. Całość przenika duch Faulknera i Orsona Wellesa, ale makabryczna groteska, w jaką przeradza się pojedynek rywali, przywodzi raczej na myśl Ferreriego czy Buñuela.
Ciekawą opozycję dla bezwzględnego nafciarza stanowi postać Eli Sundaya. Fanatyczny kaznodzieja, podobnie jak Plainview przez cały czas działa z pełną premedytacją. Zło jakie niesie każda z tych postaci, ma odmienny charakter: Plainview nie kryje się ze swoją pogardą i nienawiścią do ludzi, podczas gdy Sunday działa w sposób wyrachowany i perfidny. Wiele tu żonglerki symbolicznymi maskami mitycznego ojca i syna. Konfrontacja, do jakiej dochodzi w finale filmu jest oczywistą konsekwencją freudowskiego i biblijnego konfliktu rozgrywającego się między nimi, a zarazem jednym z najlepszych i niejednoznacznych zakończeń w historii kina.
Niesamowity klimat filmu potęgują jałowe ziemie spalonego słońcem miasteczka i przerażająca na swój sposób muzyka, która do każdej sceny została dopasowana idealnie. Kadry są maksymalnie długie, lecz nie ma w tym filmie ani jednej niepotrzebnej sceny. Poza tym cały film wypełnia cisza, pustka, a widz dowiaduje się o uczuciach bohaterów z ich drobnych gestów czy słów.
Film odczytywano na wiele sposobów: politycznie jako rozprawę o korzeniach rozpasanego i świętoszkowatego amerykańskiego turbokapitalizmu; metaforycznie jako pojedynek między świętym i grzesznikiem; jako historię upadku i apokalipsy; psychoanalitycznie itd.
Wyszłam z kina ogłuszona i oniemiała. Dawno żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia!