Jeśli ta książka nie zmieni sposobu, w jaki patrzymy na społeczeństwo, na gospodarkę i
na obecne w nich nierówności, to doprawdy nie wiem, jakich dowodów należałoby dostarczyć. Większość ekonomistów zdaje sobie sprawę, że kapitał - tworząc bogactwo - musi także tworzyć biedę. Nikt jednak dotychczas nie wyłuszczył tego równie przekonująco, jasno i dobitnie, jak Thomas Piketty.
Dlaczego każdy powinien znać tę książkę? Najlepszym argumentem niech będą ostatnie trzy zdania tego kilkusetstronicowego dzieła:
"(...) wydaje mi się, że badacze nauk społecznych wszystkich dyscyplin, dziennikarze i komentatorzy wszelkiego rodzaju, działacze związkowi i polityczni wszelkich odcieni, a zwłaszcza wszyscy obywatele powinni interesować się poważnie pieniądzem, jego pomiarem, dotyczącymi go faktami i zmianami następującymi wokół niego. Ci, którzy mają go dużo, nigdy nie zapominają bronić swoich interesów. Odmowa zmierzenia się z liczbami rzadko służy interesom najbiedniejszych."
Piketty zintegrował wieloletnie dane na temat dochodów, aby sformułować ogólne prawo akumulacji: stopa zwrotu z kapitału zazwyczaj przekracza stopę wzrostu gospodarczego (r > g). Tendencja ta jest dynamiką, która powoduje coraz bardziej ekstremalną dywergencję dochodów, a wraz z nią szereg antydemokratycznych konsekwencji społecznych, już dawno uznanych za zwiastuny ewentualnego kryzysu kapitalizmu. W tym kontekście - jak zauważa chociażby Shoshana Zuboff w
Wieku kapitalizmu inwigilacji - Piketty przytacza sposoby wykorzystywania przez finansowe elity ich ponadwymiarowych zarobków do finansowania cyklu politycznego zawłaszczania, chroniącego ich interesy przed politycznymi wyzwaniami. Jest to swoisty zwrot w kierunku oligarchii, o czym świadczą także systematyczne kampanie urabiania opinii publicznej i zawłaszczania polityki, które pomogły rozbujać i utrzymać ekstremalnie wolnorynkowy program - kosztem demokracji.
"Gospodarka rynkowa (...) pozostawiona sama sobie (...) zawiera siły rozwarstwienia, potężne i potencjalnie zagrażające naszym demokratycznym społeczeństwom oraz wartościom sprawiedliwości społecznej, na których się one opierają".
Ponownie można przywołać Zuboff, która przytacza opinie współczesnych ekonomistów, utrzymujących, że te nowe warunki przypominają układ neofeudalny, gdyż cechuje się konsolidacją bogactwa i władzy w rękach elit, z dala od kontroli zwykłych ludzi i mechanizmów demokratycznej legitymacji. Problem jednak w tym, że nie jesteśmy już niepiśmiennymi wieśniakami ani niewolnikami. Jesteśmy ludźmi, których historia zdążyła już uwolnić od piętna nieuchronności losu pieczętowanego w dniu urodzin, a nawet od uwarunkowań masowego społeczeństwa. Zuboff pisze, że poszanowanie naszej godności jest jak egzystencjalna pasta do zębów. Musi być.
Zmiana głównego nurtu debaty ekonomicznej, na jaką porwał się francuski ekonomista, jest trudna, zwłaszcza jeśli
ma wpłynąć na politykę gospodarczą. Ale
czasem faktycznie się udaje, tak jak np. po Wielkim Kryzysie lat 30.
XX w., kiedy państwo przejęło dużo większą
odpowiedzialność za stabilizację cyklu koniunkturalnego (nieuchronnie kosztem
radykalnego okrojenia wolnego rynku i rozbudowy administracji rządowej).
W krajach demokratycznych (USA, Wielka Brytania) robiono to pod szyldem
keynesizmu. Keynesizm - wówczas - był bezcenny, bo stanowił czytelny dowód, że świat
nie jest skazany na faszyzm albo radziecki komunizm.
Niestety nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Piketty jest zwolennikiem powrotu socjalistów do ich korzeni, czyli
obrony interesów pracowniczych. Z powodu zdrady lewicowych
ideałów Piketty odmówił przyjęcia z rąk Hollande’a Legii Honorowej
w 2014 r. Teraz jest jeszcze gorzej: prezydent Macron wykonał ruch odwrotny od rekomendowanej rozbudowy opodatkowania zakumulowanego bogactwa, jakie zaleca Piketty w Kapitale: we Francji rozpoczęto (obiecaną w kampanii)
likwidację podatku dla najbogatszych (chodzi o dochody
powyżej 1,3 mln euro rocznie). Co więcej, Piketty równie ostro skrytykował
planowane zmiany we francuskim kodeksie pracy (Macron
chce "uelastycznić" francuską pracę wierząc, że w ten sposób podniesie
konkurencyjność francuskich towarów i usług). Tymczasem Piketty uważa, że każde osłabienie świata pracy prowadzi wprost do zwiększania
nierówności dochodowych.
Książka napisany jest ze swadą niemalże powieściową, ale cały wywód ugruntowany w
tej nowatorskiej analizie danych empirycznych, jest zarazem błyskotliwy i rzetelny. Nieprzekonanym polecam niezwykle interesujące odniesienia do literatury pięknej (Honoré de Balzac, Jane Austen), w której kwestia bogactwa, nierówności i uwarunkowań ekonomicznych losów poszczególnych postaci wydaje się czymś tak oczywistym, że aż niedostrzegalnym. Piketty dostrzegł w powieściach okresu belle epoque nie tylko opis stylu życia klasy próżniaczej, ale także interesujące źródło danych ekonomicznych, gdyż ówcześni autorzy operowali często konkretnymi kwotami, wskazując, że zapewniają one bardziej lub mniej dostatni poziom życia bohaterom powieści i mają bezpośredni wpływ na ich losy.
Czterdziestoparoletni profesor ekonomii z Paryża sformułował i udowodnił coś, co
inni tylko przeczuwali, ale jakoś nie
potrafili wyrazić. Piketty pokazał, że nierówności
ekonomiczne we współczesnym rozwiniętym świecie niezwykle szybko rosną. I że jeśli nic z tym nie zrobimy, to czeka nas seria politycznych
i społecznych tąpnięć, być może jakiś nowy kataklizm na miarę 1789 albo 1917 r. A na pewno pogłębienie nierówności i to znacznie większe niż to znane z okresu belle epoque.
Piketty dowodzi, że w latach 1980–2016 średni dochód na głowę przeciętnego
mieszkańca Francji wzrósł o 30 proc. W tym samym czasie dochody górnego 1
proc. Francuzów zwiększyły się o ponad 300 proc. A wśród superbogatych
(0,1 proc. społeczeństwa) nawet o 500 proc. Bezskutecznie. Wszystko
wskazuje na to, że już niebawem najbogatsi Francuzi dostaną od Macrona
prezent, którego koszt fiskalny sięgnie 5 mld euro. A to ok. 40 proc.
wszystkich pieniędzy przeznaczanych dziś we Francji na szkolnictwo
wyższe.
Nie inaczej jest w pozostałych gospodarkach analizowanych w książce Piketty'ego: Niemcy, USA, Kanada, Japonia, a nawet "solidarne z biednymi" rządy Polski czy Węgier, ani myślą o wdrożeniu proponowanych przez niego rozwiązań (PISowi nie w smak jest choćby silnie prounijna postawa ekonomisty). Piketty jest zbyt lewacki nawet dla liberałów, nie wspominając o konserwatywnych populistach.
W krótkim okresie pewnie Piketty nie wpłynie istotnie na zmiany polityczne czy gospodarcze, ale co najmniej jedno pokolenie ekonomistów pozostaje pod tak silnym wrażeniem jego książek (warto wspomnieć o kolejnej Węgiel i nierówności), że w długim okresie nieuchronnie coś się musi wydarzyć w ekonomicznym podejściu bo bogactwa. Oby także politycznym. Na razie coć drgnęło w jednej z najbardziej konserwatywnych instytucji, jaką jest MFW. W Monitorze Fiskalnym poświęconym nierównościom ekonomicznym i sposobom ich zwalczania wspomniano zarówno o metodach klasycznych
(progresja podatkowa), jak i całkiem nowatorskich (koncepcja dochodu
podstawowego).
Jeśli spokojnie bez emocji spojrzeć na kwestię nierówności i ich echo polityczne - to wojna polsko-polska okazuje się być sporem czysto ekonomicznym. Niezależnie od tego, jaki kapitał polityczny zbija na niej PIS. Ci, którym "się udało" nie zauważyli rosnących nierówności, zachłystując się sukcesem, który wreszcie okazał się dostępny. Jeżeli nadal nie chcemy dostrzec tych nierówności, to nie dziwmy się, kiedy jakiś historyczny walec zniweluje je tak, jak to miało miejsce w czasie wojen (praktycznie na całym świecie) i w okresie PRL (w naszej części Europy). Być może będzie to właśnie PRL BPIS.