Le Clézio otrzymał za tę książkę literacką nagrodę Nobla'06. I ten nieszczęsny czynnik sprawił, że była to pierwsza jego książka, po którą sięgnęłam. Czy faktycznie – zgodnie z
zapowiedziami wydawcy i opiniami krytyków – jest to „poetycka baśń o Meksyku”?
Trzy najważniejsze wątki Uranii to motyw komuny
hipisowskiej i ludności Campos, inteligentów z Emporio i prostytutki Lilii.
Ładny plan na powieść, która nie powstała…
Tytułowa Urania to wyraz marzeń alter ego autora: marzeń o próbie stworzenia lepszego, wręcz idealnego miejsca do życia. Żeńska nazwa krainy jest powiązana z elementami kobiecości, w
które obfituje powieść. Co prawda początek książki obciążony jest obrazem II wojny
światowej, utratą ojca i niepewnością oswajaną przez mamę i babkę małego Daniela,
ale ta perspektywa małego dziecka, zależnego od opieki dwóch kobiet, w
jakiejś mierze nadaje ton całej opowieści, w której kobiety pozostaną ważne, a duch Kobiety-Matki-Ziemi mniej lub bardziej intencjonalnie będzie przeciwstawiany maskulinistycznemu wyzyskowi i bezwzględności.
Campos to utopijna społeczność stworzona przez biednych
marzycieli, wyrzutków społeczeństwa i zagubionych myślicieli. Ten raj na Ziemi,
pełen wszelkiej maści odmieńców i bezpańskich dzieci powstał na terenie
zrujnowanej jezuickiej redukcji quasi hippisowskiej komuny, którą poznajemy dzięki
relacji młodego francuskiego geografa odwiedzającego Meksyk. W rzeczywistości
jest to tylko kawałek marnej gleby, ale obraz pozostaje wyraźnym przeciwieństwem dystopijnych
opowieści Huxleya czy Orwella. Tu faktycznie wszyscy są równi i żyją
w szczęściu i harmonii. Ten stan rzeczy nie może jednak trwać: na miejscu
Campos ma powstać luksusowe osiedle albo plantacja awokado.
Niejako w kontraście do tego obrazu pozostaje naukowe
stowarzyszenie Emporio, w którym fałszywa mentalność ludzi wykształconych,
pozornie żyjących dla szerzenia wiedzy i zgłębiania kultury, w rzeczywistości
skrywa pragnienie władzy, hipokryzję i brak zasad, a w efekcie uderza w postawę
moralną bohatera, który wycofuje się z ich kręgu. Geograf wybiera społeczność Campos,
dochodząc do wniosku, że nic nie może się równać z siłą utopijnej wspólnoty. Trudno
jednak utożsamić się ze sposobem myślenia i fascynacją bohatera: rejestrujemy
kobiety, dzieci, krajobrazy, ale żaden z nich nie przykuwa naszej uwagi na tyle
długo i dogłębnie, abyśmy mogli przejąć się opisywanym światem.
Swoistą personifikacją poszukiwanej utopii staje się bita i
poniżana przez sutenera prostytutka Lilli. Staje się ona w równej mierze uosobieniem
niedoli, co i dobra niszczonego przez podłą rzeczywistość. Ten wątek miał
szansę stać się najważniejszą osią powieści. Wspólnota ludzi, kobieta, a także
ziemia łączą się w wyobraźni bohatera w jedno. Podczas okazjonalnego odczytu na
temat geografii mówi:
Kiedy kreśliłem ten portret, wydawało mi się, że maluję wam
ciało kobiety, żywe ciało o ciemnej skórze, przepojone ciepłem wulkanów i
czułością deszczów, ciało indiańskiej kobiety pełne miłości i siły.
Wyzysk, jakiego obiektem staje się Lilli stapia się z wyzyskiem żyznej krainy. I nie chodzi tylko o zawłaszczanie pól, ciężko pracujące w plantacjach dzieci, czy zagarnianie najpiękniejszych terenów przez developerów. Bohater zwierza się:
Nie mogłem nigdy ścierpieć turystów podglądaczy, owych drobnomieszczan z pięknych dzielnic zapuszczających się do slumsów, ulice dziwek w osiedlach biedoty. Wstrętem przejmowały mnie dzieciaki z Teksasu czy Kalifornii, które każdej wiosny przyjeżdżały do Juarez, Nogales, czy Tijuany zwymiotować w tamtejszych barach ostatni rok liceum. Podobnie, jak pięćdziesięcioletni turyści przybyli z Włoch, Francji, Szwajcarii, by spróbować szczęścia w wyśnionych krajach, gdzie forsa dawała im nadzieję na kupno dziewczynki lub chłopca, których nie mogli zgwałcić w swoim mieście. Albo ci pisarze, przekonani, że wypiwszy szklankę piwa przy brudnym stole w zaduchu jakiejś knajpy, w zgiełku zdezelowanych autobusów i chrypiącej muzyki jukeboksu, na Kubie, w Manili, w Tegucigalpie, zobaczyli samo życie.
Krytyka najgorszych patologii turystyki wybrzmiewa mocno, ale na pół reportersko - bardziej pasuje stylowi
All Inclusive... niż "poetyckiej baśni meksykańskiej". Sama też nie wiem, jak traktować powyższy cytat w świetle twórczości samego Le
Clézio - może i on uległ w czasie podróży przeświadczeniu, że twórca-nomada zyskuje lepszy ogląd spraw i dotyka prawdy tak, jak dotknąć można brudnej ceraty w barze. Ostatecznie na taki właśnie "kompleks Hemingway'a" cierpi niejeden pisarz.
Pocieszam się, że ów nauczyciel, żołnierz, podróżnik, francuski pisarz ma na swoim koncie ponad trzydzieści poczytnych
powieści. Od dziecka podróżował, obserwował i udzielał się na forum
kulturalnym. Był postrzegany jako innowator i buntownik, chwalili go Michel Foucault i Gilles Deleuze. Demonstrował sprzeciw wobec współczesnej, zautomatyzowanej cywilizacji w podobnym duchu jak czynił to Lem w Summie... czy Gray w Herezjach. Zdawałoby się, że już bogata biografia uczyni go skrupulatnym
obserwatorem i świetnym komentatorem świata. Cóż jednak z tego, że Le Clézio pisze
pysznym, plastycznym, wręcz poetyckim językiem, pełnym ekspresji i barw, skoro
ostatecznie nie porusza żadnej ważnej struny. Kolejne krajobrazy i postaci
przemykają przed oczami czytelnika nie pozostawiając śladu. Zanim pokochamy lub
znienawidzimy któregoś bohatera – kadr zmienia się, wątek urywa, emocje trzeba
budować od początku. Poetyckie fragmenty powieści przeplatają się
z miniwykładami z ekologii i kontrkultury. Nałożone na to wątki
pseudoduchowe tworzą nużącą mieszankę. Nie jest to dobrze skonstruowana powieść
i potwierdza po wielokroć formułowany zarzut, że Nobel jest zbyt polityczny jak
na to, aby mógł być faktycznie mądrą, krytyczną oceną pisarstwa.
W przypadku Coetzeego, Pamuka czy Lessing czekam na każdą
kolejną powieść. W ich pisarstwie uwieczniony jest mocny i wyrazisty świat,
którego ważnym składnikiem był rzeczywiście protest przeciw cywilizacji białego
człowieka i nadużyciom władzy. Le Clézio usilnie wplata podobne wątki do swojej
opowieści – jest tu krytyka zachodniej kultury i neoliberalnego wyzysku, ale brakuje rozpaczliwie siły buntu. W efekcie otrzymujemy zbitkę
wrażeń, które nie są ani kompletnym realizmem magicznym, do czego przyzwyczaiła
na literatura iberoamerykańska (jak choćby Márquez czy Vásquez), ani powieścią poetycką, ani postkolonialną, ani
polityczną.
Nie tracę jednak nadziei, że inne powieści Le Clézio okażą się warte zarwanej nocy.