niedziela, 22 września 2024

Mia Kankimäki "Kobiety, o których myślę nocą" (tłum. Iwona Kiuru)

Autorka nie pisze typowej biografii, czy monografii jednej kobiety, lecz zbiór portretów kobiet-bohaterek historycznych, które — w różnych epokach i kulturach — odważyły się żyć według nieprzewidzianego dla nich scenariusza. Te postaci stają się dla Kankimäki przewodniczkami, lustrem, czasami pocieszeniem, a często — bodźcem do działania. Kankimäki miesza gatunki: są tam elementy pamiętnika/autointerpretacji, wspomnień z podróży i oczywiście biografie.

W wieku około czterdziestu lat, bez partnera, bez dzieci, doświadczając poczucia stagnacji, autorka decyduje: sprzedaję mieszkanie, zwalniam się z pracy, wyruszam w podróż — zarówno geograficzną, jak i wewnętrzną. Jej celem nie jest egzotyka, lecz odnalezienie tropów kobiet-bohaterek, które odcisnęły swój ślad tam, gdzie konwenanse, patriarchat lub warunki społeczne zamykały perspektywy. Odwiedza:

  •  Tanzanię i Kenię, by śledzić losy Karen Blixen
  •  Japonię, by przyjrzeć się Yayoi Kusamie
  • Włochy (Florencja), by poszukiwać renesansowych malarek takich jak Sofonisba Anguissola, Lavinia Fontana czy Artemisia Gentileschi.

Ta geografio-historyczna różnorodność świadczy o ambicji książki: nie jest to lokalna opowieść o jednej kobiecie, lecz wielogłos, mozaika. Postaci wybierane przez Kankimäki to kobiety, które w pewnym sensie żyły poza dominującymi narracjami: albo dlatego, że były „nieodpowiednie”, albo że ich dokonania zostały zapomniane, albo nie chciały lub nie mogły zmieścić się w społecznych oczekiwaniach. Tak, jak Karen Blixen (pisarka i farmaceutka-baronessa), która znalazła się w Afryce. Jej życie było piękne, lecz także bolesne, pełne kompromisów, chorób, frustracji. Tak, jak Yayoi Kusama – artystka, której twórczość zakorzeniona jest w obsesjach, wizjach, doświadczeniu traumy i choroby psychicznej. Wybrała życie częściowo izolowane, ale nie zrezygnowała z ekspresji, z tworzenia. Tak jak kobiety renesansu – Sofonisba Anguissola, Lavinia Fontana, Artemisia Gentileschi – kobiety, które musiały mierzyć się z barierami płci w świecie, w którym malarstwo było domeną mężczyzn, a mimo to tworzyły, podróżowały, decydowały o sobie.

Autorka nie idealizuje: opisuje przeciwności – fizyczne, psychiczne, społeczne. Pokazuje, że odwaga często była mieszaniną pasji i bólu, że sukces niósł cenę, że zostawały rany – odrzucenie, samotność, choroba, konflikty z własnym otoczeniem. A jednocześnie – że ten koszt był akceptowany, czasem nieświadomie, bo miłość do sztuki, do podróży, do wolności była silniejsza.

Element podróży fizycznej – odwiedzanie miejsc związanych z bohaterkami – dodaje książce autentyczności, namacalności. Nie zostajemy na poziomie teorii, obrazów z książek: Kankimäki staje na ziemi, w domach, muzeach, galeriach, wśród ludzi, których dziedzictwo często jest zapomniane lub pomijane.

Niestety książka jest nierówna: fragmenty podróżnicze kontrastują z częściami eseistycznymi czy biograficznymi, które wchodzą w refleksję, gdzie narracja się rozdrabnia. Ponadto, choć Kankimäki z całego serca szuka wzorców i inspiracji, czasem można odnieść wrażenie, że jej poszukiwanie siebie przez cudze życie pozostaje niedokończone: niektóre postaci są ledwie zarysowane, inne zaś – wręcz odwrotnie – dominują narrację (postać Karen Blixen to prawie pół książki!). W efekcie momentami książka traci rytm.

Styl Kankimäki cechuje się subtelnością, delikatną poetyką w opisie przyrody, krajobrazów, detali materialnych — ale też bez upiększania faktów: chorób, ograniczeń, porażek. Narracja jest liryczna, ale osadzona w rzeczywistości; autorka potrafi przekazać zarówno majestat afrykańskiego krajobrazu, jak i ciężar galerii, światła, zapachu farb w pracowni malarskiej czy klaustrofobii, którą przynosi depresja. Nużą jednak czasem zbyt realistyczne opowieści autorki o jej problemach z żołądkiem w czasie podróży, czy przydługie refleksje na temat komunikacji z kierowcą dżipa.

Sięgnęłam po tę książkę ze względu na mocną inspirację - ciekawa owych kobiet i ich niezłomności, ale własne wynurzenia autorki niestety chwilami przyćmiewały sedno opowieści. Szkoda też, że o tych mniej znanych postaciach nie dowiedziałam się tyle, co o Karen Blixen - niestety niektóre historie został potraktowane pobieżnie.

piątek, 20 września 2024

Jurij Andruchowycz i Andrzej Stasiuk „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową” (tłum. Lidia Stefanowska)

Książka-dwugłos, łącząca dwa eseistyczne głosy: ukraińskiego pisarza Jurija Andruchowycza („Środkowowschodnie rewizje”) oraz Andrzeja Stasiuka („Dziennik okrętowy”). Obie części podejmują temat tożsamości, przemijania, granic — geograficznych, historycznych i mentalnych — oraz rozpiętości między tym, czym Europa Środkowa jest, a czym mogłaby być.

Andruchowycz stawia pytania o pamięć, o to, co znaczy być „pomiędzy”: pomiędzy Wschodem i Zachodem, między historią a teraźniejszością. Esej jest bardzo refleksyjny, melancholijny, pełen obrazów drogi, podróży, przemieszczania. Autor często skupia się na niespójnościach, niedopowiedzeniach historii Środkowo-Wschodniej, na tym, jak społeczna pamięć bywa fragmentaryczna, jak terytoria, granice i tożsamość są nieustannie negocjowane.

Esej Andrzeja Stasiuka operuje bliżej krajobrazu, natury, podróży, prostych ludzi, drogi, pustki, zapomnienia. Jego styl jest bardziej obrazowy, mniej teoretyczny, bardziej osadzony w konkretnych miejscach, momentach. „Dziennik okrętowy” tytuł sugeruje obserwację z perspektywy przemieszczania się, dryfowania – dosłownie albo metaforycznie. To esej o przemieszczeniu: geograficznym, psychicznym, kulturowym.

Europa Środkowa w tej książce to przestrzeń, w której historia staje się warstwą: imperia, kryzysy, zmiany granic, wpływy różnych kultur. Autorzy pokazują, że tożsamość Środkowej Europy jest ukształtowana przez tę zmienność, przez historię, którą trzeba pamiętać, ale która nie daje jednoznacznych narracji. W obu esejach obecna jest nostalgia, pamięć osobista i zbiorowa — czasem niespójna, naznaczona stratami, ale też miejscami ciepła. Jednocześnie autorzy mówią o zapomnieniu, o tym co zostało utracone, o przemijaniu zwyczajów, języków, krajobrazów. Pamięć, jak sugeruje Andruchowycz, i nadzieja okazują się być kluczowymi cechami ludzkimi, które „chronią nas przed pustką”.

Europa Środkowa nie jest stała — jest miejscem wielokrotnych przemian: politycznych, społecznych, kulturowych. Autorzy przyglądają się temu, jak ludzie żyją w cieniu historii, w czasach transformacji, w miejscach, gdzie stare formy wciąż trwają, ale też już nie przystają. To Europa „niezamknięta”, w ruchu.

Zapewne dlatego bardzo silnym motywem jest droga — symboliczna i realna — jako przestrzeń doświadczenia, przemiany, obserwacji. Stasiuk zwraca uwagę na codzienność, na zmysłowe doświadczenie miejsca: zimny wiatr, śnieg, opustoszałe wsie, opuszczone domy. I Andruchowycz podobnie, choć także przez perspektywę obserwacji historycznych i literackich. Jeden z fragmentów zaczyna się. 

Książka nie zawiera ani nie obiecuje prostych odpowiedzi. To raczej zaproszenie do zadumy, do świadomości, że „Europa Środkowa” to nie nazwa geograficzna, lecz mentalna przestrzeń, ciągle przedefiniowywana.

Zarówno Andruchowycz, jak i Stasiuk piszą pięknie, z wyczuciem dla miejsca, czasu, szczegółu. Ich eseje mają mocną warstwę estetyczną, poetycką, co sprawia, że lektura jest przyjemnością intelektualną i emocjonalną. Historia, geografia, literatura, pamięć – wszystko się przenika. Autorzy nie starają się być wyłącznie historykami ani teoretykami, lecz literatami, obserwatorami, interpretatorami.

Choć teksty są bardzo osadzone w kontekście Europy Środkowo-Wschodniej, to ich refleksje o przeszłości, tożsamości, granicach przemijania są uniwersalne. Każdy kto żyje w regionie, który przeszedł przez zmiany, migruje, albo obserwuje granice – znajdzie tu coś dla siebie. Jest to także dialog dwóch perspektyw: ukraińskiej i polskiej. To konfrontacja doświadczeń, historii, języka, która pozwala dostrzec, że „Europa Środkowa” nie jest monolitem, lecz mozaiką. 



środa, 18 września 2024

Leopold Tyrmand "Gorzki smak czekolady Lucullus"

„Gorzki smak czekolady Lucullus” to zbiór opowiadań Leopolda Tyrmanda, po raz pierwszy wydany w 1957 roku. Autor, którego pokochałam za „Złego” i „Dziennik 1954”, pokazuje tu swój talent do obserwacji ludzi i czasów, w których przyszło mu żyć oraz bezbłędne operowanie krótką formą.

Zbiór jest mozaiką różnorodnych tekstów – jedne są miniaturami pełnymi humoru, inne przypominają surowe świadectwa wojennych doświadczeń. Tyrmand pisze o biegach ulicznych, o przypadkowych znajomościach w kawiarniach, o strachu i tęsknocie, o chwilach, kiedy „człowiek odkrywa, że zwykły łyk kawy może być obietnicą normalności w świecie, który zapomniał, czym jest spokój”.

Język Tyrmanda - język wspaniały, wysmakowany - łączy ironię z melancholią. Potrafi w jednym akapicie opisać szarą ulicę pełną błota, by zaraz potem zauważyć w niej „promień światła, który każe wierzyć, że nawet najgorszy dzień potrafi mrugnąć do nas ciepłym okiem”. To właśnie kontrast między gorzkim a słodkim nadaje całemu zbiorowi ton – tytułowa „czekolada” jest metaforą chwil przyjemności, które zyskują smak dopiero na tle trudnych doświadczeń.

Na szczególną uwagę zasługuje kilka opowiadań o wojnie. Tyrmand pokazuje ją bez patosu, skupiając się na codziennych drobiazgach: spojrzeniu przechodnia, zapachu wilgotnej piwnicy, wewnętrznym napięciu, które „klei się do skóry jak mgła”. Autor nie stawia wielkich tez – raczej notuje, że „ludzie w ekstremalnych sytuacjach bywają dziwnie podobni: każdy pragnie choć odrobiny normalności, choćby w postaci rozmowy o niczym”.

Interesujące są teksty powojenne, przejawiające jego fascynację sportem i młodzieńczą energią. Opisy meczów czy biegów są dynamiczne, a narrator zdaje się mówić: „każdy sprint to krótki bunt przeciwko ołowianej rzeczywistości”. Niesamowite jak opisuje mecz tenisa! Pojedynki bokserskie! Treningi! Wydawałoby się, że bez wizji takie próby nie mają żadnego sensu - ale nie dla pisarza tej rangi. Te historie kontrastują z opowiadaniami bardziej kameralnymi, w których spotykamy postacie zagubione w powojennej codzienności – kelnera filozofującego nad filiżanką herbaty czy dziewczynę, która wierzy, że nowa para butów może odmienić życie.

Mocną stroną książki jest różnorodność tonów i nastrojów. Niektóre miniatury błyszczą dowcipem – autor jakby mrugał do czytelnika: „Zobacz, nawet w najciemniejszej bramie można usłyszeć śmiech, jeśli ktoś ma odwagę go poszukać”. Inne są surowe, lecz pełne cichego współczucia.

Jak w każdym zbiorze, poziom opowiadań bywa nierówny. Kilka tekstów wydaje się zbyt szkicowych – jakby Tyrmand zanotował pomysł, ale nie zdążył go rozwinąć. Jednak nawet wtedy czuć w nich charakterystyczny rytm jego prozy i uważne spojrzenie na ludzi.

„Gorzki smak czekolady Lucullus” jest ważny w kontekście całej twórczości Tyrmanda. Pozwala prześledzić, jak autor kształtował swój styl – od reporterskiej uwagi po subtelny humor i zamiłowanie do kontrastu między powagą a lekkością. To także zapis doświadczeń pokolenia, które musiało odnaleźć się między ruinami wojny a szarą codziennością nowego systemu.

 Całość warto smakować powoli, jak tytułową czekoladę – z uwagą, bo dopiero wtedy ujawnia się cała głębia smaków: gorycz wspomnień, słodycz drobnych radości i cierpki posmak ironii. To literatura, która nie daje łatwych odpowiedzi, ale uczy patrzeć na świat z empatią i przenikliwością.


 

poniedziałek, 16 września 2024

Dominika Musiałowska "Mam ADHD, autyzm i całe spektrum możliwości. Psychoporadnik dla kobiet neuroatypowych"

 


Jako osoba neuroatypowa, która zmuszona była już cośkolwiek poczytać na temat autyzmu i ADHD, oceniam tę książkę na mocną czwórkę, ale dla osób, które wchodzą w temat być może okaże się ona znacznie wartościowsza i bardziej odkrywcza. Przyznam też, że z racji mojego zawodu preferuję literaturę naukową, a książka Dominiki Musiałowskiej ma charakter na poły poradnikowy, co mnie nieco irytuje. Ponownie jednak, zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób będzie to właśnie wielki atut.

Książka jest adresowana do kobiet neuroatypowych, w szczególności takich, które mają ADHD, spektrum autyzmu lub oba, albo się z taką możliwością oswajają. Jednak mój mąż i dzieci przeczytali ją również z dużym zainteresowaniem, starając się wejść trochę do mojego świata i zgodnie uznaliśmy, że miało to sens. Autorka stara się odpowiedzieć na pytania,co się dzieje, gdy codzienne rzeczy sprawiają nam przykrość lub trudność, podczas gdy inni nie widzą problemu; jakie są mity wokół ADHD/autyzmu i co mówią badania; jak regulować własne emocje, radzić sobie ze stresem, wypracować pożądane nawyki, relacje itd.

Najmocniejsze strony tej książki to empatia i autentyczność, wynikające z faktu, że autorka sama jest osobą neuroatypową i garściami korzysta z własnych doświadczeń. Kolejny atut to przekrojowość tematyczna i wskazówki praktyczne (dla tych, którzy cenią styl poradnikowy) i wreszcie - bezcenne - obalanie mitów/edukacja społeczna. Autorka bierze na warsztat mity i stereotypy związane z ADHD i autyzmem, z którymi kobiety neuroatypowe spotykają się nieustannie — niezrozumienie, gaslighting, oczekiwania dostosowania się do społecznej normy. To ważny element, bo często poczucie winy, bezradności czy wstydu bierze się nie z własnej kondycji, ale z otoczenia, które nie widzi albo źle interpretuje trudności.

Słabą stroną książki jest jej objętość - nawet nie dlatego, że to prawie 400 stron, lecz raczej dlatego, że duża część z tego została "przegadana". Skróty byłyby możliwe i pożądane bez uszczerbku dla meritum. Drugą słabością jest brak głębokich narzędzi terapeutycznych, gdyż poradnik oferuje metody samopomocy, nawyki, wskazówki, ale zawiera rzetelnej i konkretnej informacji o tym, kiedy warto zwrócić się po pomoc specjalisty, jakie są możliwości leczenia, wsparcia psychologicznego lub psychiatrycznego w Polsce. Niektórym osobom może nie przypaść też do gustu zbyt emocjonalny styl książki: liczne autorskie refleksje i emocjonalne fragmenty mogą być bardzo pomocne, ale zarazem mało strukturalne, rozwlekłe i po prostu zbyt osobiste. Ja z tego względu wolę na przykład "Kobiety i dziewczyny ze spektrum autyzmu. Od wczesnego dzieciństwa do późnej starości" Sarah Hendrickx.


sobota, 14 września 2024

Zadie Smith "Białe zęby" (tłum. Zbigniew Batko)


Debiutancka powieść Zadie Smith opublikowana w roku 2000, której akcja toczy się w Londynie i obejmuje okres od II wojny światowej (dla głównych bohaterów - starszego pokolenia) do lat 90. XX w. Główni bohaterowie to dwie rodziny: Iqbalów (pochodzenia bengalskiego) i Jonesów (angielsko-jamajskiego pochodzenia) oraz rodzina Chalfenów – biała, liberalna klasa średnia. Powieść bada losy tych postaci, ich wzajemne relacje, konflikty, aspiracje, tożsamości i problemy wynikające z mieszania kultur, pokoleń, tradycji i nowoczesności.

Archie Jones i Samad Iqbal to dawni towarzysze broni (poznali się podczas II wojny światowej). Archie jest Anglikiem, a Samad – muzułmaninem z Bengalu. Obaj osiedlają się w Londynie, zakładają rodziny. Archie żeni się z Clarą Bowden, jamajską imigrantką; Samad z Alsaną, również pochodzenia bengalskiego. Obie rodziny mają dzieci. Konflikty między pokoleniem rodziców a dziećmi, między kulturą imigrancką a brytyjską, między tradycją a nowoczesnością, między religią a świeckim stylem życia – to główne osie fabuły. Powieść rozwija się również w warstwie historycznej i społecznej – odniesienia do kolonializmu, historii Imperium Brytyjskiego, doświadczeń imigrantów, rasizmu, mikrosytuacji międzykulturowych i różnic klasowych.

Jednym z kluczowych wątków pozostaje tożsamość i asymilacja - kwestie związane z utratą korzeni, próbami zachowania tradycji i jednoczesnym przystosowaniem się do środowiska brytyjskiego. Dzieci imigrantów mierzą się z dwiema kulturami: kulturą rodzinną i kulturą kraju, w którym się urodziły lub wychowały. Na to nakłada się konflikt pokoleń: to, co jest ważne i święte dla rodziców, dzieci często uważają za przestarzałe albo ograniczające.

Niejako równoległym problemem pozostaje kwestia rasizmu i wielokulturowości - Smith pokazuje, że rasizm to nie tylko agresywne ataki, ale też subtelne uprzedzenia, oczekiwania społeczne, stereotypy, stosunek do „Innego”. Wielokulturowe społeczeństwo Londynu – zderzenie kultur, tradycji, religii, płci – staje się sceną dramatów, ale także zdarzeń komicznych.

Podobnie dzieje się z kwestiami religii, tradycji i nowoczesności. Tu na uwagę zasługuje postać Samada Iqbala – rozdarta między przywiązaniem do religii, do tradycji bengalskiej a potrzebą funkcjonowania w kulturze europejskiej, świeckiej. Symbolem nowoczesnych sił, które próbują ingerować w naturę, w biologiczne podstawy, w dziedziczenie, przeszłość, stają się m.in. eksperymenty naukowe (np. genetyka), kontrastujące z tradycyjnym myśleniem.

Wielkim atutem tej powieści pozostaje humor, przesada i satyra. Smith stosuje ironiczny ton, czasem absurdalne sytuacje, które pomagają jej opowiadać o poważnych sprawach (rasizm, religia, kolonializm) w taki sposób, że są one przystępne, a jednocześnie prowokujące do myślenia. Być może czasem narracja rozciąga się na zbyt wiele wątków co sprawia, że końcówka jest nieco chaotyczna i przeciążona.

Szczególnym wątkiem pozostają relacje rodzinne i międzypokoleniowe, w tym relacje pomiędzy rodzicami i dziećmi: oczekiwania, rozczarowania, lojalność, bunt. Dzieci nie chcą pozostawać zamknięte w ramach, które narzucają im rodzice. Różne losy bliźniaków (Magida i Millata) są przykładem tego, jak los/geografia/wychowanie dramatycznie wpływają na to, kim się stajesz.

Wreszcie na poziomie meta, Smith porusza problem relacji międzykulturowych i historii postkolonialnej. Na tym poziomie zawarte są odniesienia do Imperium Brytyjskiego, kolonializmu, migracji, historii narodów dawnych kolonii. Przekaz, że przeszłość imperiów, ras i kultur nie znika, lecz przenika do teraźniejszości ludzi imigracji i ich potomków.

W czytaniu feministycznym tekst Smith ujawnia, jak płeć krzyżuje się z rasą, klasą i pochodzeniem, a kobiety – białe i czarne, imigrantki i Angielki – próbują negocjować własną podmiotowość w świecie, który narzuca im role wynikające z patriarchalnych i kolonialnych struktur. Smith, debiutująca w wieku zaledwie 24 lat, kreśli panoramę kobiecych losów, odgrywających kluczową rolę w przemianach społecznych końca XX wieku. Autorka pokazuje, że emancypacja kobiet z mniejszości etnicznych bywa skomplikowana: ucieczka od opresyjnej tradycji nie zawsze oznacza pełne wyzwolenie. Alsana, bengalska żona Samada, wydaje się na początku podporządkowana. Z czasem jednak ujawnia niezwykłą siłę: krytykuje patriarchalne decyzje męża (np. wysłanie jednego z synów do Bangladeszu), solidaryzuje się z innymi kobietami, potrafi działać wbrew jego woli. Jej sarkastyczny język i ironiczne komentarze podważają autorytet mężczyzn. To przykład „codziennego feminizmu”, wyrażanego nie poprzez otwarte manifesty, lecz przez sprzeciw wobec narzuconych ról.

Kluczową postacią z feministycznego punktu widzenia jest jednak Córka Archiego i Clary, Irie. Dorasta, zmagając się z presją dotycząca ciała, włosów, pochodzenia. Kompleksy związane z „niebiałymi” cechami urody wskazują na wpływ standardów piękna, które faworyzują biel. Irie szuka własnego głosu – poprzez edukację, relacje, a także bunt wobec rodziców i społeczeństwa. Jej dojrzewanie to metafora kobiecego dochodzenia do samoakceptacji w zglobalizowanym, patriarchalnym świecie. 

Z kolei Joyce Chalfen reprezentuje białą liberalną klasę średnią. Choć z pozoru postępowa, traktuje młodych imigrantów (Millata, Irie) jak projekt wychowawczy, a nie równorzędnych partnerów. Z feministycznej perspektywy Joyce obnaża napięcia między białym feminizmem a doświadczeniami kobiet z mniejszości: emancypacja jednych może odbywać się kosztem wymazywania historii innych.

Starsze pokolenie także wpisuje się w analizę feministyczną. Hortense, rygorystyczna matka Clary, pokazuje, jak religia i kolonialne normy moralne utrwalały kontrolę nad kobiecym ciałem i seksualnością. Kontrola nad kobiecą seksualnością przebija także w losach innych postaci: Clara zmuszona do małżeństwa przez własne poczucie braku perspektyw, Irie walcząca z kompleksami, Alsana podejmująca decyzje o losie dzieci – wszystkie te wątki pokazują, że ciało i macierzyństwo są polami społecznej kontroli.

Równie ważnym wątkiem jest praca opiekuńcza i niewidzialny wysiłek kobiet: zarówno Alsana, jak i Clara wykonują większość pracy emocjonalnej i domowej. Ich wysiłki są marginalizowane przez mężczyzn skupionych na własnych obsesjach (Samad – na honorze i religii, Archie – na ucieczce przed odpowiedzialnością). Bohaterki Smith funkcjonują na przecięciu różnych systemów ucisku: patriarchatu, rasizmu, klasizmu, kolonialnej spuścizny. Ich doświadczenia różnią się w zależności od koloru skóry, pochodzenia, języka czy wykształcenia – i to właśnie czyni powieść bogatą w feministyczne niuanse.

Ciekawe, że Smith sięga po humor jako narzędzie emancypacji. Jej narracja, pełna ironii i dowcipu, obnaża absurdy męskich autorytetów i sztywności tradycji. Humor pozwala bohaterkom zachować godność w sytuacjach presji. „Białe zęby” przedstawiają zresztą patriarchat w wielu odsłonach: tradycyjny (Samad), kolonialno-religijny (Hortense), liberalno-protekcjonalny (Joyce). Każdy z tych bohaterów – mimo różnic – ogranicza kobiecą wolność. Smith nie moralizuje, lecz pokazuje skutki: frustrację, izolację, czasem autoironię bohaterek. Warto zwrócić uwagę, że mężczyźni w powieści – Archie, Samad, Marcus Chalfen – często są nieporadni lub narcystyczni. To odwrócenie tradycyjnego porządku, w którym to kobiety bywają przedstawiane jako słabsze.

Dla odmiany jednym z subtelnych, ale ważnych wątków powieści, jest solidarność kobiet. Alsana, Clara i Neena (siostrzenica Clary) tworzą nieformalną wspólnotę, w której wymieniają doświadczenia, krytykują mężczyzn i wspierają się. Irie, choć dorasta w poczuciu osamotnienia, również korzysta z kobiecego wsparcia, by odnaleźć siebie. Siła relacji kobiecych jest jedyną możliwą odpowiedzią na przemoc, a zarazem umożliwia autorce krytyczną analizę patriarchatu.

„Białe zęby” to powieść o poszukiwaniu kobiecej podmiotowości w warunkach, które utrudniają pełną autonomię. Smith demaskuje patriarchalne normy – zarówno w rodzinach imigranckich, jak i w białej klasie średniej – i pokazuje, że wyzwolenie wymaga nie tylko odwagi jednostek, ale także zmiany społecznych hierarchii. Zatem choć tekst nie jest wprost feministycznym manifestem, jego warstwa obyczajowa i ironiczny styl sprawiają, że kobiece głosy brzmią tu wyraźnie, domagając się zauważenia. „Białe zęby” udowadniają, że literatura postkolonialna może jednocześnie być krytyką patriarchatu, rasizmu i klasizmu, a feministyczne czytanie pozwala odkryć w tej powieści jeszcze większą głębię. 

Jest to zresztą możliwe dzięki wspaniałym kreacjom postaci. Smith potrafi stworzyć bardzo różnych, pełnokrwistych bohaterów z niezwykle odmiennych światów, ale każdy z nich pozostaje wiarygodny i zapada w pamięć. Nie ma tu uproszczeń ani stereotypów – każdy ma swoje wady i zalety. Z tym wiąże się niebywały humor i wspaniały styl narracji: lekki, momentami groteskowy, często bardzo celnie komentujący rzeczywistość. Ten ton pomaga znosić ciężar niezwykle trudnych tematów.

Trzeba też podkreślić nadzwyczaj szerokie spojrzenie, jakim Smith obejmuje społeczeństwo Londynu: nie tylko niewielką historię jednej rodziny, ale całą panoramę mieszkańców, historię migracji, rasowości, nauki, religii – co czyni powieść ambitną, znaczącą i niezwykle aktualną. Pomimo, że ma ona już ponad dwadzieścia lat, jej wiodące tematy – tożsamość imigrantów, rasizm, przynależność, dylemat między tradycją a nowoczesnością – są wciąż żywe i dyskutowane.

Te same zalety mogą być oczywiście postrzegane jako słabe strony powieści: przeciążenie liczbą wątków, zbyt szeroka perspektywa, chwilami utrata tempa, dość problematyczna, nieco absurdalna końcówka; irytujący, zbyt przesadzeni bohaterowie, z którymi czasem nie sposób sympatyzować i styl określany jako „hysterical realism” (nadmiar informacji, rozproszenie, zbyt wiele wydarzeń na raz, kosztem głębokiego psychologicznego portretu).A jednak "Białe zęby" pozostają do dzisiaj ważnym głosem literatury postkolonialnej i wielokulturowej. Smith pokazała, że brytyjska literatura może i powinna uwzględniać głosy imigrantów, ich potomków, a Londyn – jako miasto imigrantów – zasługuje na obszerny literacki obraz. Wpłynęło to na dyskusję o tożsamości narodowej, przynależności kulturowej, o tym, co znaczy być „Anglikiem” – szczególnie w kontekście społeczeństw wieloetnicznych. Jest to wreszcie przykład odważnego, wielowymiarowego debiutu, w którym co prawda można dostrzec typowe dla młodości literackiej mankamenty (np. momenty przesady, niespójności), które jednak sprawiają, że książka jest żywa i prowokująca. Smith przyjmując postawę obserwatora z humorem, empatią i ironią, pozwala czytelnikowi spojrzeć na świat imigrantów, na społeczeństwo brytyjskie i na samego siebie – z różnych perspektyw.


 

czwartek, 12 września 2024

Mai Mochizuki "Kawiarnia pod Pełnym Księżycem" (tłum. Barbara Słomka)

Książka Mai Mochizuki to drobna, pełna uroku powieść, która próbuje pogodzić dwie, wydawałoby się odległe ambicje: być zarazem „comfort book” — lekko podnoszącą na duchu opowieścią o stratowanych życiach — i współczesnym realizmem magicznym z silnym rdzeniem symbolicznym. Centralnym pomysłem jest tytułowa kawiarnia, pojawiająca się jedynie podczas pełni księżyca i prowadzona przez koty, które serwują nie tyle napoje, ile — w metaforycznym ujęciu — rozwiązania dla ludzi zbłąkanych w swoich wyborach życiowych. Pomysł jest prosty i znajomy: każdy klient otrzymuje to, czego w danym momencie najbardziej potrzebuje, a koty, konsultując gwiazdy, odsłaniają, gdzie życie mogło zboczyć z właściwej drogi. Ten koncept działa na poziomie mitotwórczym — kojarzy się z japońską tradycją opowieści o wdzięczności wobec zwierząt, i z archetypiczną potrzebą „miejsca, które leczy”.

Na plus należy zapisać lekkość stylu i subtelność tonu. Powieść nie przygniata moralitetami; raczej operuje krótkimi, skupionymi epizodami, które pozwalają czytelnikowi oddychać i wchodzić w intymne fragmenty biografii bohaterów — przegranego scenarzysty, reżysera, który utknął w rutynie, fryzjerki, marzącej o "czymś więcej" czy nieprzystosowanego do świata cyfrowego webmastera. Ten kolaż postaci o różnych problemach współtworzy łagodny rytm powieści: każda historia zaczyna się w klimacie melancholii i kończy się cichym, satysfakcjonującym „oddechem ulgi”. Ta przyjazna miękkość narracji określana jest trafnie jako „gentle fantasy”.

Jednak w tej samej prostocie kryje się główna wada książki: zbytnie uproszczenie, a nawet naiwność. Rozwiązania proponowane przez kawiarnię bywają zbyt dosłowne lub niewystarczająco uzasadnione fabularnie — jakby autorce zależało bardziej na terapeutycznym zakończeniu niż na dramatycznej konsekwencji wyborów postaci. Motyw astrologiczny, obecny w formie horoskopów i gwiezdnych wskazówek, nieraz pełni rolę dekoracyjną zamiast krytycznie eksplorować wpływ losu i wolnej woli. W efekcie lektura przypomina seans kojących aforyzmów — może i miły, ale naiwnie przewidywalny.

Mochizuki umiejętnie wykorzystuje symbolikę kotów, które są nie tylko słodkimi zwierzakami, ale postaciami, które funkcjonują na styku ironii i mądrości. Koty bywają przewodnikami, czasem lustrami odbijającymi ludzkie słabości. To jednak również element, który może zawęzić krąg odbiorców: miłośnicy kotów i klimatów „cozy” znajdą tu dużo dla siebie, czytelnicy oczekujący głębszej, moralnej ambiwalencji czy eksperymentu formalnego — mogą poczuć niedosyt. Myślę, że książka zyska tyluż entuzjastów, chwalących ciepło i uspokajającą aurę, co i krytyków, zarzucających słodkawą naiwność. 

Podsumowując: "Kawiarnia..." to literacka herbatka z dodatkiem kremowej śmietanki — lektura idealna na pochmurny wieczór, kiedy potrzebujemy prostego katharsis. Jej zalety to liryczny język, walor terapeutyczny i umiejętność tworzenia przyjaznej atmosfery; jej wady — konwencyjne, naiwne zakończenia, miejscami powierzchowne potraktowanie motywów i skłonność do uproszczeń. Dla czytelników szukających ciepła, delikatnego uroku i odrobiny magii książka będzie satysfakcjonująca; dla tych, którzy oczekują literackiej prowokacji czy wyrafinowanej ironii — pozostawi wrażenie dojmującego niedosytu. Nie nastawiajmy się na intelektualne wyzwanie ;-)


 

piątek, 6 września 2024

Artem Czech "Punkt zerowy" (tłum. Marek S. Zadura)

Inne oblicze wojny w Ukrainie - codzienność żołnierza, który z cierpliwością, a nawet pewnym stoicyzmem znosi nieudolność logistyki i brak organizacji dostaw, trudne warunki na froncie, rozstanie z rodziną, codzienność w towarzystwie zagrożenia i śmierci, niezrozumienia ze strony miejscowej ludność, mającej w nosie, kto i po co tu stacjonuje: separatyści, czy armia ukraińska...

Czech przyjmuje formę osobistego dziennika, w którym opisuje swoje doświadczenia jako ochotnik w Donbasie. Jego narracja jest bezpośrednia, szczera i pełna emocji, unika patosu i heroizacji, skupiając się na codziennym życiu żołnierzy, ich lękach, zmęczeniu i nadziei. Jest to styl, który balansuje między reportażem a literaturą faktu, co sprawia, że książka jest zarówno informacyjna, jak i literacko wartościowa.

Książka chwilami nostalgiczna i smutna, chwilami skrzy się humorem, czasem przygnębia i przytłacza rozpaczą, najczęściej obnaża straszliwą nudę frontowych wacht, nieodżywienia, braku odzieży, zimna i marzenia, żeby wreszcie to się skończyło. Bez heroizmu, bez hymnów, bez wzniosłych słów.