wtorek, 9 stycznia 2024

Catherine Nixey "Ciemniejący wiek. O niszczeniu świata klasycznego przez chrześcijan" (tłum. Jakub Jedliński)

Kiedy w 2017 r. w Wielkiej Brytanii ukazała się ta książka, w świecie anglojęzycznym rozpętała się żywa debata. Catherine Nixey, dziennikarka z wykształceniem klasycznym, opisała proces chrystianizacji Imperium Rzymskiego jako akt kulturowej przemocy wobec dziedzictwa antycznego. Również w Polsce książka od razu przyciągnęła uwagę czytelników zainteresowanych zarówno historią, jak i kondycją pamięci kulturowej.

Recenzenci w prasie anglosaskiej – od "The Times" po blogi historyczne – chwalili żywy, błyskotliwy styl Nixey. „Bold and provocative”, pisały media, podkreślając, że autorka umiejętnie splata anegdoty, cytaty ze źródeł i opis dramatycznych scen: dewastacji świątyń, palenia zwojów, prześladowań pogańskich filozofów. Książka jest napisana tak, by czytelnik odczuł grozę tego, co mogło bezpowrotnie zniknąć. W tym sensie spełnia rolę „manifestu pamięci”: domaga się, byśmy spojrzeli w oczy kosztom triumfu chrześcijaństwa. 

Jednak w tym samym czasie specjaliści akademiccy – jak Averil Cameron czy Roger Pearse – zwracali uwagę, że obraz Nixey jest jednostronny. Historia późnej starożytności to nie tylko opowieść o zniszczeniu, lecz również o ciągłości, negocjacji i twórczej adaptacji. W dziełach takich jak "The Rise of Western Christendom" Petera Browna czy "The Mediterranean World in Late Antiquity" Cameron podkreśla się, że chrześcijaństwo przejmowało wiele elementów klasycznego dziedzictwa, a transformacja Imperium była procesem rozciągniętym na stulecia, zależnym od lokalnych kontekstów politycznych i społecznych. Nawet Ramsay MacMullen, który w "Christianizing the Roman Empire" nie unika tematów przemocy wobec pogańskich kultów, przedstawia je jako jeden z wielu czynników zmiany – nie jako totalny kataklizm.

Na tym tle "Ciemniejący wiek" jawi się jako książka polemiczna, o jasno zarysowanej tezie: chrześcijaństwo świadomie i brutalnie niszczyło świat klasyczny. Taka ostrość pozwala Nixey wydobyć z zapomnienia dramaty ludzi i dzieł – od Hypatii po świątynie Afrodyty – ale zarazem prowadzi do uproszczeń. Krytycy zauważają, że autorka nie zawsze uwzględnia motywacje polityczne czy ekonomiczne, które towarzyszyły „religijnym” aktom zniszczenia. Brakuje też pełnego obrazu tego, w jaki sposób chrześcijańscy mnisi i uczeni kopiowali i komentowali antyczne teksty, ratując je przed zanikiem.

Jednym z najczęściej podnoszonych zarzutów jest to, że Nixey często używa silnie nacechowanego języka — metafor wojny, dewastacji, motywów zemsty czy fanatyzmu — co według krytyków może utrudniać zachowanie historycznej równowagi. Recenzja w "The Gospel Coalition" podaje wprost, że książka buduje narrację dobrego vs złego, a chrześcijanini są przedstawieni często jako jednoznacznie negatywna siła. Krytycy wytykają, że niektóre wydarzenia są przedstawiane bez dostatecznego kontekstu — np. okoliczności prawne, społeczne, polityczne. Zdarza się, że Nixey nie uwzględnia możliwości, że pewne zniszczenia mogły mieć inne źródła, lub że społeczności pogańskie także miały działania, które były destruktywne. Roger Pearse pisze wprost, że kilka faktów w książce jest błędnie przedstawionych lub uproszczonych. 

Mary Beard, znana popularyzatorka historii starożytnej, w swoich esejach proponuje inny rodzaj krytyki pamięci: przypomina, że także „świat klasyczny” nie był idyllą, lecz kulturą pełną przemocy i nierówności. W tym kontekście książka Nixey może wydawać się zbyt nostalgiczna wobec antyku, jakby zakładała jego moralną wyższość nad chrześcijańskim średniowieczem.

Warto jednak podkreślić, że Nixey nie pisała podręcznika. "Ciemniejący wiek" to bardziej esej – zaproszenie do rozmowy o tym, jak narracje zwycięzców kształtują naszą wizję przeszłości. Jej praca ma tę zaletę, że skłania do sięgnięcia po dzieła bardziej wyważone: po Browna, Camerona, MacMullena. W zestawieniu z nimi staje się jasne, że destrukcja była realna, lecz współistniała z dialogiem kultur i procesem syntezy, który stworzył fundament średniowiecznej i późniejszej Europy.

Nie ulega wątpliwości, że "Ciemniejący wiek" to książka bardzo wartościowa jako punkt wyjścia do krytycznej refleksji nad tym, co zwykliśmy uważać za „naturalny” rozwój zachodniej cywilizacji pod wpływem chrześcijaństwa. Catherine Nixey udało się pobudzić debatę, wydobyć na światło przepisy, wydarzenia, które były często marginalizowane lub mitologizowane. 

Ostateczna ocena zależy więc od oczekiwań. Jeśli szukamy wciągającej, wyrazistej narracji o ciemnych stronach triumfu chrześcijaństwa – "Ciemniejący wiek" spełnia to znakomicie. Jeśli potrzebujemy analizy akademickiej, z pełnym aparatem źródeł i wieloperspektywicznym ujęciem, lepiej sięgnąć po Browna lub Camerona. Optymalnym rozwiązaniem jest lektura równoległa: Nixey jako głos ostrzegawczy przed „wybielaniem” historii, autorzy akademiccy – jako gwarancja niuansu i kontekstu. 

W sumie książkę Nixey można potraktować jako niezbędny ferment w dyskusji o późnej starożytności. Dzięki niej pytanie o to, ile utraciliśmy wraz z upadkiem kultury klasycznej, powraca do głównego nurtu debaty. A to już wartość sama w sobie.



niedziela, 7 stycznia 2024

Aleksandra Wojtaszek "Fjaka. Sezon na Chorwację"

 

Wiele osób zna Chorwację przez pryzmat letnich wakacji, zdjęć z plaż, jedzenia i morza; Aleksandra Wojtaszek pokazuje, że jest to tylko wycinek rzeczywistości, a sezon turystyczny to zaledwie fragment opowieści o życiu w tym kraju. Autorka tworzyła tę książkę przez dekadę — zbierając materiały, rozmowy, obserwacje i doświadczenia. Książka nie jest ani typowym przewodnikiem turystycznym, ani tym bardziej sielankową relacją z wakacji. Stanowi reportaż – bardzo prywatny, refleksyjny, często zaskakujący – o chorwackiej codzienności, historii i tożsamości.

Autorka wyrusza śladem „fjaki” – słowa pochodzenia dalmackiego, które opisuje stan ducha i ciała: pragnienie oderwania się od pośpiechu, potrzeba bycia bez obowiązku działania, patrzenia w morze, nicnierobienia. Jednak Wojtaszek pokazuje, że Chorwacja to coś więcej niż lenistwo nad Adriatykiem. To kraj naznaczony historią – wieloma warstwami, które wciąż odciskają piętno na życiu ludzi, jego strukturach społecznych, polityce i kulturze.

Autorka opisuje miejsca: wybrzeże, wyspy, niektóre miasta, takie jak Split, Dubrovnik, Vukovar, Zagrzeb, Osijek czy Pula; przygląda się mieszkańcom – weteranom wojennym, byłym robotnikom, ludziom żyjącym sezonem; rozmawia o sporcie (głównie klub Hajduk Split, silny symbol lokalny), o języku, religii, przeszłości i pamięci. Przez tę opowieść przewijają się trudne tematy: wojny na Bałkanach, zniszczenia po transformacji, emigracja młodych, nierówności ekonomiczne, wpływ turystyki na lokalne społeczności, komercjalizacja krajobrazu i miejsc, które były kiedyś mniej dotknięte masową turystyką.

Już ten pobieżny opis pokazuje, że książka nie jest beznamiętnym zbiorem reportaży czy suchych faktów – Wojtaszek pisze bardzo osobiście. To mieszanka pamiętnika, dziennika podróży i reportażu, nasyconego emocjami, wątpliwościami, krytycznymi obserwacjami. Wiele z nich ginie w natłoku oficjalnych narracji turystycznych.

Struktura książki pozwala czytelnikowi coraz głębiej zanurzyć się w kolejne warstwy Chorwacji – od tych najpłytszych (plaża, turystyka, wypoczynek, jedzenie), po te najgłębsze, znacznie bardziej mroczne i skryte (niełatwa historia, polityka, tożsamość, skutki przemian społecznych i ekonomicznych). Wojtaszek przeskakuje między tematami – czasem detale lokalne, czasem ogólnokrajowe – co sprawia, że obraz, jaki się wyłania, jest bardzo wielowymiarowy. Atmosferę tej opowieści świetnie podkręca język: naturalny, miejscami potoczny, żywy, niepozbawiony humoru, ale też momentami poważny. Sprawia to reportaż ten jest żywy i przystępny, ale nie trywialny.

Pomimo, że wojna, język, polityka postrzegane są często jako tematy kontrowersyjne, autorka potrafi je wplatać w opowieść tak, że czytelnik nie czuje się przytłoczony, lecz raczej skłonny do refleksji. Jednak rozproszenie tematów może chwilami wydawać się nużące i odnoszę wrażenie, że miejscami książka mogłaby być nieco bardziej uporządkowana. Przeskoki między tematami (historia, język, sport, opowieści ludzkie) mogą sprawiać, że momentami traci się wątek. Są też historie, które autorka przytacza, ale których rozwinięcie mogłoby być bogatsze; czasem chciałoby się dowiedzieć więcej kontrowersyjnych szczegółów, więcej perspektyw lokalnych mieszkańców, także tych mniej widocznych. 

Niemniej po lekturze książki w pełni zrozumiałe staje się nawiązanie dotytułowej fjaki, która jest metaforą sposobu życia. Z jednej strony odnosi się do wolniejszego rytmu, życia bardziej zgodnego z naturą, z potrzebami ciała i ducha, a drugiej – metaforą stagnacji, bezsilności wobec przeszłości, oczekiwania, że coś się zmieni, nadziei zmieszanej z frustracją. Taka dychotomia okazuje się bardzo poruszająca i może sprawić, że kolejne wakacje w Chorwacji okażą się nieco bardziej świadome.



 

piątek, 5 stycznia 2024

Salman Rushdie "Szatańskie wersety"



Niesamowite, że książka tak monumentalna, napisana z takim rozmachem narracyjnym, może zarazem zawierać w sobie taki ładunek poczucia humoru, a nawet kpiny, mnogość odniesień do popkultury, swobodnie łączyć trudne zagadnienia z groteską i wątki religijne z obyczajowymi.

Podobnie jak w wydanych wcześniej Dzieciach Północy, Rushdie sięga do historii i polityki, czerpie zarówno z klasyki literatury i indyjskiej popkultury. Napór przeplatających się wątków, wielopoziomowość fabuły, a także hałas i koloryt, zdają się łączyć Londyn i Bombaj w jeden egzotyczny organizm i na swój sposób oszałamiają czytelnika.

Wzorem Bułhakowa, który uczynił jednym z motorów napędowych Mistrza i Małgorzaty historię o spotkaniu Piłata z Jeszuą, Rushdie postanowił dokonać reinterpretacji wydarzeń związanych z objawieniami Mahometa leżącymi u podstaw islamu. Tytułowe szatańskie wersety stanowią tekst wykreślony z Koranu przez samego Mahometa. Zgodnie z tradycją prorok początkowo uznał boginie Al-Lat, Al-Manat i Al-Uzzę, lecz po pewnym czasie odwołał te wersety, uznając, że to sam szatan podstępnie doprowadził do ich zapisania. Historię Mahometa poznajemy oczami Gibrila Fariszty (pers. Archanioł Gabriel),który w snach przeobraża się w archanioła Gabriela i tworzy historię Islamu.

Gibril Fariszta i Saladyn Czamcza to zarazem główni bohaterowie powieści, których poznajemy zaraz na wstępie, tuż po katastrofie odrzutowca pasażerskiego, który stał się ofiarą zamachu terrorystycznego muzułmańskich radykalistów. Pierwszy z nich jest ubóstwianym indyjskim aktorem, a drugi (obdarzony niecodziennym darem naśladowania niemal wszystkich odgłosów) pracuje w stacji telewizyjnej w Wielkiej Brytanii.

Rushdie cały czas prowadzi grę z czytelnikiem, zmuszając go do zastanawiania się, czy ten jest świadkiem prawdziwych zdarzeń, czy też ogląda chorobliwy sen człowieka, któremu wydaje się, że jest aniołem.

Najciekawsza wydaje się jednak postać Saladyna - Hindusa, który postanowił zostać londyńczykiem. W tym wątku zawarte są najbardziej wzruszające sceny i bardzo ważne w kontekście całych Szatańskich wersetów rozważania na temat tożsamości narodowej, rasizmu i ksenofobii. W tej części historii ujawnia się także bezkompromisowość: życiorys Saladyna to wielkie świadectwo walki nowego ze starym – i to nie tak jednostronnej, jak może się z początku wydawać.

Jest to przepiękna książka: mądra i poruszająca, a przy tym niezwykle przyjemna w odbiorze.

 


 

wtorek, 2 stycznia 2024

Jacek Dukaj "Po piśmie"

 

Przecierałam oczy ze zdumienia. No przecież to nie może być Dukaj. Nie zniżyłby się do takich tanich chwytów...

Pisać można dla ludzi, albo dla swego ego: wybrać niełatwy temat i przybliżyć go czytelnikom w możliwie prosty sposób, albo znaleźć temat dowolny, a następnie przy pomocy wymyślnego języka i zawiłego stylu uczynić go możliwie nieprzystępnym.

Dukaj wybrał tę drugą opcję. Jego obserwacje i przemyślenia - czasem całkiem ciekawe, nawet intrygujące, w innych przypadkach dość banalne, a nawet wtórne - zostały przedstawione w sposób chaotyczny i nieprawdopodobnie dęty. A to prosta droga do tego, żeby stracić więź z czytelnikiem. Nawiązując do tytułowego eseju "Po piśmie" - to także dobry sposób, żeby czytelnika do pisma zniechęcić.

Razi także maniera przywoływania wielkich nazwisk (Wittgenstein, Bourdieu, Levi-Strauss i cała plejada innych) dla wsparcia myśli, które bronią się zwykłą logiką i wynikają z prostej gimnastyki intelektualnej. Być może manipulacja z przypisami miała przydać tekstowi mocy naukowej - ale w mojej opinii jest w tym coś nieeleganckiego. Tekst nadal pozostaje jedynie sympatyczną zabawą intelektualną, interesującym esejem, ale też niczym więcej - po cóż zatem chować wyniki swoich przemyśleń za spodniami filozofów? Może chodziło o jakieś niespełnione ambicje/pretensje naukowe?