Film w zasadzie dość banalny, przewidywalny i utrzymany w stylu baśni o Kopciuszku. Ale znakomita kreacja Glen Close wynagradza wszystko!
Czas akcji - oparty na licznych retrospekcjach - przeskakuje między 1997 a 2011 rokiem. Można się w tym chwilami nieco pogubić, ale w sumie dość ciekawie odzwierciedla to pewną niespójność i rozedrganie w jakim pozostaje główny bohater i zarazem narrator całej historii.
Elegia dla bidoków (oryg. Hillbilly Elegy) to kolejny obraz z podgatunku, który można nazwać „Getting Out” - opowieść o wrażliwej, inteligentnej, często kreatywnej osobie, która dorasta w niedostatku i dysharmonii, w otoczeniu uwikłanym w pewne utarte schematy społeczne, skazanym na życie w jednym miejscu i powtarzanie destrukcyjnych cykli zachowań. Podobne wątki znamy z filmów Wałkonie (I Vitelloni 1953), Ulice nędzy (Mean Streets, 1973), Cinema Paradiso (1988), Boyz N the Hood (1981), Zbuntowana (Girlfight, 2000), Prawdziwe kobiety są zaokrąglone (Real Women Have Curves, 2002) i Mickey i niedźwiedź (Mickey and the Bear, 2019), Wężowe Wzgórza (Them that follow, 2019).
Kulminacyjnym momentem filmu jest dzień przed rozmową kwalifikacyjną w renomowanej kancelarii prawnej, której wynik może przesądzić o możliwości sfinansowania kolejnego semestru studiów. Budzą się stare demony, kiedy matka bohatera, Bev (Amy Adams), głęboko uzależniona od heroiny, ponownie potrzebuje pomocy. Wydaje się, że najważniejszym przesłaniem filmu jest nie tyle "amerykański sen", czy nawet perspektywa heroicznego rajdu przez życie, co właśnie przekonanie, że przeszłość nigdy nie należy do przeszłości.
Twórcy filmu podjęli świadomą decyzję, aby nie wyjaśniać żadnej z tych rzeczy ludziom, którzy jakimś cudem mogą nie znać tła poszczególnych wydarzeń. Reżyser, Ron Howard, nie ewangelizuje rynku, nie wygłasza kazań o historycznych korzeniach białej klasy robotniczej, republikańskiego Pasa Rdzy. Zostawił te wątki gorliwym dyskutantom procesu wyborczego Donalda Trumpa, którzy chyba uczynili z pierwowzoru niespodziewany bestseller, jakiś rodzaj Rosetta Stone dla ekspertów medialnych próbujących zrozumieć, co się stało i jak mogło do tego dojść.
Middletown z zabitymi deskami witrynami sklepowymi i zamkniętymi okiennicami mówi samo za siebie. Kompleksy i bezpowrotnie utracone poczucie ekonomicznych możliwości nie pozostawia złudzeń co do perspektyw jego mieszkańców.
Wiele mówi "pokerowa twarz" Mamaw - twardej, bezwzględnej kobiety w kiepskiej peruce, niemodnych okularach, deglamoryzującym makijażu, z nieodłącznym papierosem w ustach (nawet wtedy, gdy szykuje posiłki lub leży w łóżku). Pozornie niewrażliwa, a nawet karykaturalna, szybko okazuje się jako jedyna rozumieć sens, potrzebę i możliwość wyrwania J.D. z ogłupiającego otoczenia. Film ani na moment nie osuwa się w czarną komedię czy surrealizm (nawet wtedy, gdy młoda Mamaw podpala swojego pijanego męża przed choinką, podczas gdy w radiu gra O Holy Night).
Większym wyczuciem tragizmu, emocjonalną wiarygodnością postaci wykazali się
jednak twórcy Projektu Floryda, Moonlight czy choćby Lady Bird – również
mierzący się z tematem braku perspektyw, rozwarstwienia i końca
amerykańskiego snu w prowincjonalnym świecie. Natomiast na poziomie ogólnej atmosfery przygnębienia i zapomnienia, film szalenie przypomina Uwolnienie (Deliverance, 1972).
Podoba mi się, że historia kończy się w sposób nie do końca określony (choć Amerykanie potrafią wszystko spaprać "napisami końcowymi"). W kluczowych momentach życia/filmu poszczególne postaci mają wybór, choć często wyczekują podpowiedzi. Jeżeli Vance chciał to właśnie wyrazić w swojej książce, to po części mu się udało. Na pewno udało się twórcom filmu.