środa, 3 marca 2021

Ron Howard "Elegia dla bidoków"


Film w zasadzie dość banalny, przewidywalny i utrzymany w stylu baśni o Kopciuszku. Ale znakomita kreacja Glen Close wynagradza wszystko!

Czas akcji - oparty na licznych retrospekcjach - przeskakuje między 1997 a 2011 rokiem. Można się w tym chwilami nieco pogubić, ale w sumie dość ciekawie odzwierciedla to pewną niespójność i rozedrganie w jakim pozostaje główny bohater i zarazem narrator całej historii. 

Elegia dla bidoków (oryg. Hillbilly Elegy) to kolejny obraz z podgatunku, który można nazwać „Getting Out” - opowieść o wrażliwej, inteligentnej, często kreatywnej osobie, która dorasta w niedostatku i dysharmonii, w otoczeniu uwikłanym w pewne utarte schematy społeczne, skazanym na życie w jednym miejscu i powtarzanie destrukcyjnych cykli zachowań. Podobne wątki znamy z filmów Wałkonie (I Vitelloni 1953), Ulice nędzy (Mean Streets, 1973), Cinema Paradiso (1988), Boyz N the Hood (1981), Zbuntowana (Girlfight, 2000), Prawdziwe kobiety są zaokrąglone (Real Women Have Curves, 2002) i Mickey i niedźwiedź (Mickey and the Bear, 2019), Wężowe Wzgórza (Them that follow, 2019).


W roli głównego bohatera, J.D. Vance'a, występują Gabriel Basso (jako dorosły) i Owen Asztalos (jako nastolatek). J.D. jest elokwentnym, honorowym, przyzwoitym dzieckiem, które ostatecznie wyrwie się z zaklętego kręgu nędzy i rezygnacji, ukończy Yale Law School i odnajdzie miłość (w roli jego induskiej miłości Ushy wystąpiła Freida Pinto). Pozorny sukces chwilami wydaje się kruchy i niepewny ze względu na nadzwyczajne ograniczenia kulturowe, jakie wlecze ze sobą przez życie J.D. 

Kulminacyjnym momentem filmu jest dzień przed rozmową kwalifikacyjną w renomowanej kancelarii prawnej, której wynik może przesądzić o możliwości sfinansowania kolejnego semestru studiów. Budzą się stare demony, kiedy matka bohatera, Bev (Amy Adams), głęboko uzależniona od heroiny, ponownie potrzebuje pomocy. Wydaje się, że najważniejszym przesłaniem filmu jest nie tyle "amerykański sen", czy nawet perspektywa heroicznego rajdu przez życie, co właśnie przekonanie, że przeszłość nigdy nie należy do przeszłości.


Klan Vance pochodzi z małego górskiego miasteczka w północnym Kentucky - miejsca, w którym rodziny trzymają się zepsutych samochodów, aby rozebrać je na części, a sąsiedzi ostrzegają dzieci, które udają się do miejscowego kąpieliska, aby uważać na jadowite węże. W tym otoczeniu wyróżnia się babcia J.D. - Mamaw (genialna w tej roli Glenn Close!) - która osiedliła się w Middletown w Ohio, kiedy było to jeszcze kwitnące miasto fabryczne (opiewane w licznych utworach Bruce'a Springsteena). Miasto nie przetrwało jednak kolejnych cykli koniunkturalnych, a zmiany społeczne i kulturowe sprawiły, że przetrwanie wymagało wielkiego hartu ducha. Mamaw wyrwała się ze świata przemocy domowej tylko po to, by samej wdać się następnie w związek pełen agresji.

Twórcy filmu podjęli świadomą decyzję, aby nie wyjaśniać żadnej z tych rzeczy ludziom, którzy jakimś cudem mogą nie znać tła poszczególnych wydarzeń. Reżyser, Ron Howard, nie ewangelizuje rynku, nie wygłasza kazań o historycznych korzeniach białej klasy robotniczej, republikańskiego Pasa Rdzy. Zostawił te wątki gorliwym dyskutantom procesu wyborczego Donalda Trumpa, którzy chyba uczynili z pierwowzoru niespodziewany bestseller, jakiś rodzaj Rosetta Stone dla ekspertów medialnych próbujących zrozumieć, co się stało i jak mogło do tego dojść. 

Middletown z zabitymi deskami witrynami sklepowymi i zamkniętymi okiennicami mówi samo za siebie. Kompleksy i bezpowrotnie utracone poczucie ekonomicznych możliwości nie pozostawia złudzeń co do perspektyw jego mieszkańców.

 

Wiele mówi "pokerowa twarz" Mamaw - twardej, bezwzględnej kobiety w kiepskiej peruce, niemodnych okularach, deglamoryzującym makijażu, z nieodłącznym papierosem w ustach (nawet wtedy, gdy szykuje posiłki lub leży w łóżku). Pozornie niewrażliwa, a nawet karykaturalna, szybko okazuje się jako jedyna rozumieć sens, potrzebę i możliwość wyrwania J.D. z ogłupiającego otoczenia. Film ani na moment nie osuwa się w czarną komedię czy surrealizm (nawet wtedy, gdy młoda Mamaw podpala swojego pijanego męża przed choinką, podczas gdy w radiu gra O Holy Night).

Większym wyczuciem tragizmu, emocjonalną wiarygodnością postaci wykazali się jednak twórcy Projektu Floryda, Moonlight czy choćby Lady Bird – również mierzący się z tematem braku perspektyw, rozwarstwienia i końca amerykańskiego snu w prowincjonalnym świecie. Natomiast na poziomie ogólnej atmosfery przygnębienia i zapomnienia, film szalenie przypomina Uwolnienie (Deliverance, 1972).


Sam J.D. jest po prostu nudny - jako aktor, jako narrator, jako autor książki i jako postać - w gruncie rzeczy bezbarwna. W filmie kradnie mu całkowicie show Glenn Close, a w życiu - analogicznie - Mamaw: to silna, mądra kobieta, którą życie ograbiło ze wszystkiego, ale która nadal potrafi walczyć o wnuka. 

Podoba mi się, że historia kończy się w sposób nie do końca określony (choć Amerykanie potrafią wszystko spaprać "napisami końcowymi"). W kluczowych momentach życia/filmu poszczególne postaci mają wybór, choć często wyczekują podpowiedzi. Jeżeli Vance chciał to właśnie wyrazić w swojej książce, to po części mu się udało. Na pewno udało się twórcom filmu.