Chciałabym, żeby to była tylko dystopia, ale ta książka to w całej okazałości non-fiction. Znakomity przykład świetnej publicystyki, napisanej przystępnie, ale opartej na solidnych podstawach literaturowych.
Bendyk wyraźnie wskazuje, że znany nam dotychczas świat dobiegł końca, a nasza cywilizacja - zgodnie z nieubłaganymi prawami termodynamiki - dotarła do granic rozwoju
w dotychczasowym modelu. Nasza niewrażliwość na liczne
znaki ostrzegawcze i permanentne lekceważenie ostrzeżeń ze strony uczonych
i młodych aktywistów, prędzej niż spodziewaliśmy się, doprowadziła nas na skraj "klifu Seneki". Pandemia koronawirusa dodatkowo ujawniła, jak krucha jest współczesna cywilizacja, a zarazem pozwoliła dostrzec, że ludzie są zdolni do nadspodziewanie zdecydowanych akcji w obliczu katastrofy.
W książce świetnie opisane zostały przemiany społeczne, kulturowe, gospodarcze
i polityczne, które doprowadziły świat do kryzysu. Padają też pytania o stan Polski: czy przetrwa do 2030 r., czy też kolejny raz wybierzemy scenariusz rozkładu, przećwiczony już po II wojnie światowej, a następnie w trakcie transformacji gospodarczej, w tym nieudolnie zmarnowanej możliwości transformacji energetycznej?
O tym, że kapitalizm się wypala, doprowadzając przy okazji do katastrofy ekologicznej i klimatycznej, wiadomo - wbrew powszechnej opinii - nie od początku lat 70. XX wieku (słynny Raport Klubu Rzymskiego), ale od czasów Marksa: w filozofii marksowskiej (nie marksistowskiej) wyraźnie akcentowane są wątki ekologiczne. Kiedy niemieccy komuniści cytowali wybiórczo Marksa pisząc, że "praca jest źródłem wszelkiego bogactwa", on odpowiadał że "praca nie jest źródłem wszelkiego bogactwa, bo w równej mierze źródłem wartości użytkowych jest przyroda (...)". Dowodził drobiazgowo jak bardzo złożona jest struktura akumulacji kapitału i kapitalistycznej eksploatacji, której pełne koszty są ukrywane. Podobnie, jak ukrywany jest faktyczny koszt pracy (komuniści podejmowali głównie ten wątek, bo szukali dowodu na wyzysk robotników), tak ukrywane są koszty zewnętrzne (w tym degradacja środowiska, zdrowia ludzkiego itd.), które nie są wliczane do rachunku ekonomicznego (obszernie pisał o tym Jason Moore w Capitalism in the Web of Life).
Złudzenie "taniej natury", jakie opisywał Marks, dotyczy nie tylko świata przyrody, ale także państw/cywilizacji kolonizowanych przez wczesne państwa kapitalistyczne (w tym eksploatacja ludności rdzennej, niewolników) a wcześniej feudalne (np. niewolniczy wyzysk chłopów w Rzeczypospolitej). W miarę wyczerpywania się zasobów kapitalizm, pozbawiony prostych źródeł akumulacji kapitału (robotnicy, przyroda, niewolnicy, imigranci), poszukuje wciąż nowych obszarów (nieodpłatna praca opiekuńcza i domowa, offshoring - który nie jest niczym innym, jak szukaniem taniej pracy, możliwość eksportu degradacji środowiska).
Próba połączenia dalszej akumulacji kapitału i zysków wielkich korporacji (z jednoczesnym ograniczeniem eksternalizacji kosztów) jest drogą donikąd. Politycy muszą zmierzyć się z faktem, że utrzymanie dalszego wzrostu oznacza dalszy wzrost kosztów (bo topnieją zasoby ziemi) - ale nie chcą tego uznać, bo walczą o utrzymanie władzy, której głównym wsparciem jest lobby kapitałowe. Czy jesteśmy zdolni do zmiany paradygmatu, skoro siłą sprawczą zmian (pośrednio) są korporacje? Bendyk stawia tezę, że nie da się zmodyfikować kapitalizmu (rozumianego jako system, którego osią jest akumulacja kapitału) - trzeba wymyślić nowy ład, w którym otwarcie uznamy, że nie tylko nie ma już żadnych nadwyżek (nie ma czego akumulować), ale jesteśmy po uszy zadłużeni.
Oczywiście na razie chronią nas przed "klifem Seneki" resztki zasobów energetycznych, resztki taniej pracy w Afryce i Azji, ale także resztki cierpliwości prekariatu i nieodpłatnie pracujących kobiet. I te resztki należy wykorzystać, żeby przestawić wajchę ze wzrostu na minimalny poziom zaspokojenia potrzeb (który polityk ośmieli się to powiedzieć wyborcom?), ze sprawiedliwości dystrybutywnej na sprawiedliwość kontrybutywną i ze starych na nowe źródła energii (które w krótkim okresie będą oznaczały gigantyczne nakłady, bo przecież chodzi nie tylko o wytwarzanie energii, ale także jej całkiem na nowo przemyślany system dystrybucji i magazynowania).
Trzecia rewolucja przemysłowa jest zarazem pierwszą, której nie towarzyszy pojawienie się żadnej technologii prometejskiej. Pojęcie to (wprowadzone przez Georgescu-Roegena w książce Energy and Economic Myths) w uproszczeniu oznacza technologię zdolną rozwiązać problem granic wzrostu związanych nieubłaganie z prawami termodynamiki. Czy zatem aby na pewno mamy do czynienia z trzecią rewolucją przemysłową?
Możemy szukać nadziei w cyfryzacji, sztucznej inteligencji (AI), ale warto sobie zdać sprawę, że aby rewolucja przemysłowa miała charakter skoku produktywności (a tym samym pozwalała na odzyskanie zdolności akumulacji kapitału) potrzebna jest nie tylko myśl (innowacja), ale także wspomniana wcześniej technologia prometejska. W przypadku rewolucji wieku pary (pisał o tym m.in. Mauro Bonaiuti) było to przejście od drewna do węgla, w przypadku drugiej rewolucji przemysłowej - ropa naftowa, która przebiła węgiel gęstością energetyczną. W przypadku trzeciej rewolucji wydawało się, że będzie to atom - który jednak odrzucono ze względów politycznych i ekonomicznych (wysokie nakłady inwestycyjne i brak dostatecznej ilości wody lub innego chłodziwa).
Innymi słowy, po raz pierwszy w historii mamy innowacyjny pomysł na nowy sposób organizacji systemu wymiany rynkowej (nowe technologie cyfrowe), ale nie mamy czym go napędzać. Praktycznie nie mamy jeszcze OZE, a ich gęstość energetyczna jest niezwykle niska - nie bez powodu tak silne jest ciągle przywiązanie do ropy. Czegoś podobnego do ropy na Ziemi już raczej nie znajdziemy - śmiejemy się z Arabów, że z namiotów wskoczyli do złotych hoteli, ale w rzeczywistości zrobił to cały kapitalistyczny świat, który teraz nie chce rozstać się z uzyskanym poziomem życia, a nie znajduje źródeł zasilania dla dotychczasowego stylu życia.
Bendyk przywołuje szacunki Victora Courta, który dużo pisze o energetycznym zwrocie z inwestycji energetycznej (EROEI) wskazując, że dla podtrzymania gospodarczego minimum wskaźnik ten powinien wynosić ok 6,5:1, ale dla utrzymania standardów do jakich przywykliśmy w sferze publicznej (utrzymanie kultury, ochrony zdrowia, infrastruktury drogowej) musi to być przedział 10:1 - 15:1 !!!! (Dla uproszczenia: wskaźnik ten wskazuje, ile jednostek energii jesteśmy w stanie uzyskać z jednej jednostki energii zaangażowanej w proces energotwórczy). Im wyższy jest poziom cywilizacji, tym wyższe są potrzeby energetyczne - ale tym samym rośnie złożoność społeczna systemu i - ponownie - energetyczne koszty jego utrzymania.
Z tego powodu gospodarka cyfrowa nie rozwiązuje problemu - jej pozorna "dematerializacja" oznacza wzrost złożoności technologicznej i strukturalnej systemu, a więc także wzrost zapotrzebowania na energię. A tymczasem EROEI dostępnych złóż systematycznie maleje (pisze o tym m.in. Hall w Energy Return on Investment, Urry w Societes beyond oil, ale wiele lat wcześniej Albinowski w Pułapce energetycznej z 1988 roku (SIC!), w której analizował kryzys gospodarki węglowej w Polsce - nasze kolejne rządy najwyraźniej i tak wiedziały lepiej ;-)
Wszystkie wymienione prace, do których odwołuje się Bendyk, sprawiają, że nie łatwo jest zaufać Romerowi (chociaż to noblista) i jego endogennej teorii wzrostu. W podobnym duchu Julian Simon wierzy, że ocalą nas technologie, innowacje i swobodny przepływ wiedzy. Niestety fakty są takie, że każda ludzka działalność wymaga przede wszystkim energii, a trwająca obecnie rewolucja technologiczna nie została wsparta zastrzykiem energii z nowego, bardziej wydajnego (prometejskiego) źródła. Złośliwie skwitował to Robert Gordon (The rise and fall of American Growth), który każe zastanowić się, czy mając wybór między podstawową infrastrukturą sanitarną i energetyczną (woda, WC, prąd) a światem cyfrowej rozrywki i gospodarki cyfrowej, nie wybierzemy przypadkiem kibelka zamiast Facebooka.
Bendyk przywołuje także szalenie ciekawą pracę Minqui Li (China and the 21 century crisis), który przekonany jest, że Chiny nie będą nigdy nowym hegemonem i nie zastąpią USA w tej roli, bo nie mają gdzie uruchomić owego silnika akumulacji. Żadne zasoby taniej pracy, po które próbują sięgać w Afryce i Indiach, nie równają się z tym, co sami Chińczycy dają światu od lat 70. (tania siła robocza i totalnie zdegradowane środowisko). Zmiana kapitalistycznego paradygmatu nie może czekać, aż skończą się wszystkie dostępne dzisiaj zasoby - ostatecznie epoka kamienna nie skończyła się dlatego, że zabrakło kamieni.
Zjawisko "eksportu degradacji środowiska", nazywanego offsetem węglowym - na małą skalę umożliwia "wybielanie sumienia" ludziom zamożnym (dopłacasz za bilet lotniczy i już masz czyste sumienie), ale naprawdę na poważnie rozgrywa się na poziomie gospodarek narodowych: Brytyjczycy pysznią się, że w latach 1990-2014 zmniejszyli emisje gazów cieplarnianych o 27%, ale pomijają fakt, że był to okres nadzwyczajnej deindustrializacji kraju - znacząca część produkcji została przeniesiona za granicę, podczas gdy poziom konsumpcji w GB nie zmienił się, więc faktyczny poziom emisji należałoby skorygować (redukcja wyniesie wówczas nie 27%, lecz ok. 11%). Prywatnie czy państwowo - w skali globalnej te emisje nie znikną, ale łatwiej kupić sobie spokój niż przejść z kapitalizmu do "gospodarki stanu stałego" (propozycja Tima Jacksona).
Tymczasem warto pamiętać o ostrzeżeniu Antonia Guterresa, sekretarza generalnego ONZ z jego przemówienia State of the
Planet:
„Ludzkość wypowiedziała wojnę naturze. To samobójcze. Natura
zawsze odpowiada i robi to już z rosnącą siłą i wściekłością”.
Bendyk wskazuje, że ciągle żyjemy w ramach pojęciowych i symbolicznych, które powstały
pod koniec XVI i w XVII w. w odpowiedzi na ówczesny globalny kryzys
i upadek porządku feudalnego. Przyjęty wówczas podział na naturę i kulturę do dzisiaj legitymizowany
jest przez nowoczesną naukę, podobnie jak koncepcja państwa jako zwieńczenia hierarchii
społecznej i społeczeństwa jako systemu złożonego, z autonomicznymi
podsystemami gospodarki, nauki oraz sferą obywatelską.
Tymczasem złożony proces przemian dotyczy praktycznie wszystkich sfer naszego życia, od gospodarki po relacje intymne (analizował je także Marcin Napiórkowski w Kodzie kapitalizmu),
a my nie znajdujemy dobrego aparatu pojęciowego, żeby je opisać. Ład społeczny i instytucjonalny nie tworzy już hierarchii,
tylko policentryczną, złożoną sieć, którą nie sposób już rządzić z "centrum" (piszą o tym także filozofowie:
Michael Hardt, Antonio Negri w Imperium). Staliśmy się rojem/rzeszą aktorów, a nie Hobbesowskim Lewiatanem.