poniedziałek, 26 sierpnia 2019

"Pewnego razu... w Hollywood" (reż. Quentin Tarantino)


Szalenie tarantinowski film (czy filmy tarantino moga być nietarantinowskie?) - szalona fascynacja reżysera kinem, muzyką filmową, gatunkami, scenami i wreszcie - w końcu to "ekslibris" Q. - damskimi stopami. Ale przede wszystkim hołd złożony światu, którego już nie ma, stylowi kinematografii i gwiazdorstwa, które już chyba bezpowrotnie odeszły do przeszłości. Rok 1969, koniec świata dzieci kwiatów i koniec złotej ery Hollywood.

Margot Robbie i Rafał Zawierucha zagrali tu parę, wokół której pozornie powinna rozegrać się cała historia (przecież od chwili lądowania pary na lotnisku i sceny spaceru w otoczeniu reporterów, mamy gdzieś w tyle głowy myśl o zabiciu Sharon Tate i jej przyjaciół przez bandę Mansona). Ale rzeź, jaka miałaby nastąpić w ich domu, w ogóle nie jest tematem filmu. Stanowi wyłącznie pretekst do wielkiego aktorskiego show, którego bohaterami pozostają Leonardo DiCaprio i Brad Pitt. Ich genialny pojedynek na role porównywalny jest chyba tylko z dwoma kinowymi duetami: Redford/Newman w filmie Butch Cassidy i Sundance Kid! oraz Nicholson/Brando w Przełomach Missouri.

Oczywiście Tarantino dopracował obsadę w szczegółach. Nie sposób pominąć brawurowego Ala Pacino (scena, w której wyjaśnia mechanizm eliminowania z kina tych, którzy zbyt często "grają złych" jest po prostu znakomita!) oraz całej plejady ulubionych aktorów Q.: Emile Hirsch, Timothy'ego Olyphanta, Kurta Russella, Bruce'a Derna, Damiana Lewisa (w roli Steve'a McQueen'a), Costy Ronina (w roli Wojciecha Frykowskiego), Dakoty Fanning oraz Luke'a Perry'ego. Cudownym kąskiem okazuje się przekomiczna scena starcia jednego z głównych bohaterów z Brucem Lee (w tej roli Mike Moh). O wyborze Zawieruchy do roli Polańskiego już wspomniałam - jest to miły smaczek dla polskiej publiczności ;-)


Podstawą tarantinowskiej wersji Hollywood końca lat 60. są dwie główne postaci: aktor i przygasająca gwiazda, Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) oraz kaskader i najlepszy przyjaciel Daltona, Cliff Booth (Brad Pitt). Pomimo że obaj są postaciami fikcyjnymi, Tarantino stworzył je miksując cechy prawdziwych przedstawicieli hollywoodzkiej branży.

Rick Dalton stanowi wariację opartą na postaciach Steve'a McQueena, Burta Reynoldsa, George'a Maharisa (Route 66), Eda Byrnesa (77 Sunset Strip) i przede wszystkim Ty'a Hardina (Bronco). Nie wiem, czy DiCaprio zdobędzie po tym filmie kolejną statuetkę - ale należy mu się jak psu micha! Niewiarygodne, jak poradził sobie ze wspomnianym powyżej miksem cech i umiejętności. Niepojęte też, jaki dystans ma do siebie ten aktor, czego najlepszym dowodem jest żenująca scenka z życia Ricka Daltona - wczesny występ z chórkiem piosenkarek ;-)


DiCaprio bezbłędnie wciela się w rolę gwiazdora przechodzącego kryzys, który wątpiąc w swoje umiejętności, zaczyna pić, ale w przebłyskach geniuszu na planie filmowym potrafi stworzyć mistrzowską kreację (scena do odtwarzania milion razy to "brutalny Hamlet" w barze na Dzikim Zachodzie!). Brad Pitt gra z kolei faceta z przeszłością, nieudacznika w innym wymiarze niż jego przyjaciel spadający do występów w spaghetti westernach. A że w tej roli wielu recenzentom spodobał się bardziej niż DiCaprio - wyścig o Oscara może być zacięty!

Podobno feministki (które?) oburzyła "nijaka" rola Margot Robbie. Jako feministka nie potrafię się z tym zgodzić. Kino nie jest od tego, żeby gadać (od tego jest radio). Kino operuje obrazem, który może mieć milion znaczeń: w pozornie nieistotnej scenie "spaceru po mieście" i "spontanicznego wypadu do kina" Robbie zagrała bardzo dużo: poczynając od onieśmielenia i niedowierzania gwiazdy, która początkowo nie jest fetowana, ani nawet rozpoznana przez obsługę kina, po alegorię hollywoodzkiego blichtru. Jest jednak i wzruszający akcent - filmowa Sharon (o twarzy Robbie) ogląda samą siebie (prawdziwą Tate z filmu Phila Karlsona - w ostatniej zresztą roli).

Zasadniczo rola Robbie nie miała w mojej opinii opowiadać o Sharon Tate, ale ewidentnej pustce hollywoodzkiego stylu życia. Gwiazdka, która sięgnęła po amerykański sen tylko po to, żeby móc bywać, bawić się na basenowych imprezach, mieszkać pod jedynie słusznym adresem po prostu bywa, bawi się i mieszka...



Posługując się poetyką baśni, Tarantino tworzy alternatywną rzeczywistość, w której miesza ze sobą fakty i fikcję. Wydarzenia i postaci, które są prawdziwe z tymi, które nie istniały i nie miały miejsca. Chyba tylko taki artysta, jak Tarantino mógł zbudować figlarną komedię wokół tragicznych wydarzeń, a potem jeszcze zmienić bieg historii, co zawsze wzrusza mnie i uruchamia dziecinne poczucie sprawiedliwości, pragnienie, żeby wreszcie zlać tych złych, których nikt nigdy nie ukarał! To nie komiksowa wendeta z Kill Billa czy Death Proof, ale zemsta za podłe krzywdy wobec słabych i bezbronnych - taka jak w Django czy Bękartach Wojny. Nie sposób jednak nie zauważyć, że rozdając te ciosy i karząc łajdaków Tarantino bawi się zarazem boskością i wszechmocą reżysera.

Jednym z najciekawszych zabiegów, jakie Tarantino zastosował w Pewnego razu… w Hollywood jest fenomenalna umiejętność zmiany klimatu. Gdy Cliff Booth trafia na ranczo, w którym kilka lat wcześniej spędził z filmowcami długie miesiące, a w którym obecnie rezyduje Rodzina Mansona, momentalnie znika beztroski, wakacyjny, zabarwiony erotycznie klimat, a w jego miejsce niepostrzeżenie wkrada się niepewność, napięcie i strach o głównego bohatera. Emocje w czystej postaci!


Podróż po krainie hollywoodzkiej Nibylandii odbywa się na warunkach reżysera, który ma świadomość, że w filmie wolno mu wszystko. Stworzył zatem cudowną wizję nieistniejącego już świata. Jednocześnie pozwolił sobie nawet na wyśmiewanie spaghetti-westernów, choć część z nich jest wielką miłością Tarantino, o czym świadczy sam tytuł filmu (nawiązujący do Dawno temu w Ameryce i Pewnego razu na Dzikim Zachodzie) - swoisty hołd złożony przez Tarantino Sergio Leone. W tej podróży jest mnóstwo przystanków  w nieoczekiwanych miejscach i dygresji, które nie zawsze znajdują swoje fabularne uzasadnienie, ale tworzą klimat zbliżony do gadulstwa Nienawistnej ósemki, albo wyciszenia i bezradności dwojga głównych bohaterów Jackie Brown.

Pewnym jest, że bez wspaniałej filmowej erudycji Tarantino taki film nie mógłby się udać! Lepiej operujący kodami kulturowymi i obeznani z toposami literackimi dostrzegą także w Pewnego razu… subtelne nawiązania do Szekspira (motyw „teatru w teatrze” przerobiony na „film w filmie”). Po amerykańsku i łopatą reżyser wskazuje widzowi ten trop przywołując w jednej ze scen postać Hamleta. Ilu symboli nie wyłapałam - nie mam pojęcia. Przyjdzie obejrzeć jeszcze kilka razy, co może okazać się nieuchronną koniecznością, jeśli Pewnego razu... okaże się, zgodnie z zapowiedziami reżysera, ostatnim filmem Tarantino.