Jednak przeplatający się (mniej więcej co drugi rozdział) obraz kłócących się tożsamości przedstawionych jako malutkie swarliwe kobietki, był dla mnie skrajnie irytujący. Z ulgą za każdym razem przechodziłam do kolejnego rozdziału, w którym dla odmiany autorka pięknie przedstawiała przeróżne postaci kobiet-pisarek. Tych, które wybrały samo pisanie, porzucając myśli i plany rodzinne, jak i tych, które walczyły o prawo do pisania i jednoczesnego realizowania się w roli matki i żony. Tych, którym udało się tego dokonać - i tych, które w efekcie tej ekwilibrystyki nie czuły się spełnione ani na jednym, ani na drugim polu. Te rozdziały stanowiły z kolei coś jakby zbiór erudycyjnych mikrofelietonów poświęconych m.in. Virginii Woolf, Sylvii Plath, Doris Lessing, Simone de Beauvoir oraz tym, które żyły w cieniu swoich mężów, choć były współautorkami ich sukcesów (jak choćby żona Lwa Tołstoja - Sofija Andriejewna).
Nie ma w tej książce goryczy, że normy społeczne tego wyboru wcale nie ułatwiają, a nierzadko są przyczyną dodatkowej frustracji, choć jest ta prosta obserwacja, że pisarka - choćby nie wiem jak znakomita - pozostaje przede wszystkim kobietą, podczas gdy pisarz - choć mężczyzna - przede wszystkim odbierany jest jako twórca.
Jako wyrobnik nauki mogłabym podać rękę Elif Shafak - choć ciągle jeszcze nie wiem, czy jestem tą która podołała, czy też tą, która przegrała karierę naukową razem z macierzyństwem...
Skrajnie irytująca jest okładka wydania, które trafiło w moje ręce. Nie jest książka o sytuacji muzułmańskich kobiet - autorka jest Turczynką, ale pisze o problemie uniwersalnym, a sama korzysta z przywileju pracy, nauczania, pisania i mieszkania w różnych krajach o różnym poziomie liberalizacji i emancypacji. W jej książce nie ma ani jednego zdania, które nie miałoby zastosowania w polskich warunkach - na tym polega siła jej pisarstwa.