środa, 19 sierpnia 2020

Joanna Bator "Wyspa Łza"


 
Tym razem autorka pozwala sobie na autotematyczną prozę z wieloma dwuznacznymi figurami. Męczący dla mnie był afektowany język i obsesyjne trzymanie się samej siebie. Bo niewiele dowiadujemy się o innych ludziach, miejscach, zdarzeniach - jest to książka o przeżyciach samej autorki, podanych w nieznośnie megalomańskim stylu. Bator chwilami ironizuje, sprawia wrażenie, że usiłuje trzymać dystans do samej siebie, ale jednak w przeważającej części to męcząca narracja, autobiograficzny kocioł, przepełniony do granic metaforami i złożonymi porównaniami.

Impulsem do powstania książki była historia niewyjaśnionego zniknięcia pewnej kobiety, która w czasie podróży po świecie zatrzymała się na Sri Lance, gdzie słuch o niej zaginął. Zniknięcie kobiety i sam proces znikania miały stanowić bazę opowieści, ale sensu podjętej podróży do końca nie sposób pojąć.

Gdyby tytułowa Wyspa Łza miała szanse silniej zaistnieć w tej książce - dałoby się coś uratować: upał, smaki i zapachy, uruchomione zmysły, połączenie tropików i własnego ja, mogłyby stanowić interesującą mieszankę. Niestety dość szybko owo "ja" zaczyna dominować, a pochodzące z różnych okresów życia motywy autobiograficzne nużą silniej niż upał Sri Lanki. W dodatku całość sprawia wrażenie przedziwnej autokreacji, w której pozorna otwartość i rzekomo swobodny strumień świadomości sprawiają wrażenie celowo wydumanych i przeładowanych, jakby miały przykryć fałsz i pustkę.

Smutna strata czasu...